Przed każdym wyjściem na scenę jest tak samo. Zupełnie tak samo. Cisza i pustka w głowie, odcięcie od wszystkiego. No tak już mam. Tak jest i teraz. Siedzimy w garderobie. Ktoś opowiada dowcip. Ktoś się śmieje. Mike, najmłodszy z nas - perkusista - jak zwykle rytmicznie uderza otwartymi dłońmi w uda, gapiąc się przy tym na buty. Wygląda przy tym jakby się strasznie denerwował, ale to tylko pozory. Każdy nasz występ jest taki sam. To wszystko, co rejestruję, bo staram się widzieć i słyszeć jak najmniej przed każdym koncertem. Zamykam oczy i myślę o czwartym utworze na trackliście.
Szybko je otwieram, bo do pomieszczenia wpada Chris, manager. Gość jest zbyt żywiołowy, żeby mnie nie irytował. Biega po całej naszej garderobie jak wariat, krawat lata mu na lewo i prawo. "Trzeźwi?", pyta ciągle; "Czy jesteście trzeźwi?" Za każdym razem pyta nas o to samo, jakbyśmy byli dziećmi i nie pamiętali o zapisach w kontraktach. Żadnego alkoholu, czy koksu w dniu koncertu, aż do ostatecznego zejścia ze sceny. Żaden z nas nigdy nie nawalił, a jebany Chris wiecznie się upewnia, czy i tym razem nie daliśmy dupy. "Trzeźwi", odpowiadam mimochodem, na co ten pajac stwierdza, że super, że świetnie i żebyśmy się przebierali, po czym do garderoby wbija się jakiś grubasek z kartonem, który zostawia na środku i bez słowa wychodzi. "Co to jest?", pyta Johny, najstarszy w ekipie - jej członek niemal od początku. "Koszulki. Koszulki piłkarskiej reprezentacji Polski. Załatwiłem przed chwilą", odpowiada Chris z uśmiechem pełnym dumy. Johny milczy w niedowierzaniu, patrzy to na Chrisa, to na karton wciąż zalegający na środku pomieszczenia, a jedyne co wreszcie z siebie wykrztusza to wycedzone przez zęby "co, kurwa?". W odpowiedzi nasz manager stawia jedną nogę na kartonie, przyjmując pozę konkwistadora i mówi: "Jesteśmy w Polsce, Johny. Wiesz jacy są Polacy? Smutni. A wiesz dlaczego są smutni? Bo mieli komunizm, potem mieli papieża, a teraz nie mają już żadnego powodu, aby czuć się ważni. Wiedzą, że wszyscy mają ich w dupie. Dlatego każdy przejaw sympatii na scenie robi robotę. Jak był tu Bono, to owinął się flagą, turlał się w niej po scenie, a widownia pokochała go jeszcze bardziej. A wiesz, co Bono wie o Polsce? Gówno. Plus to, że Polacy są smutni i powinien owinąć się flagą, żeby go lubili. No, to przebierać mi się szybko. Ludzie was pokochają!"
Dopalam papierosa przed samym wyjściem na scenę. Stoimy, cała piątka, jak piłkarze przed wybiegnięciem na murawę w tych kretyńskich, sportowych t-shirtach. Teoria Chrisa wydaje mi się naciągana, ale tak naprawdę - przy całym idiotyzmie zakładania ich - jest mi naprawdę wszystko jedno. Wyjdźmy na scenę, zróbmy swoje, jedźmy dalej. Kończąc papierosa zamykam oczy i myślę o czwartym numerze na trackliście. Wyłączam się na chwilę. Jedyne co słyszę, to dłonie Mike'a uderzające o jego uda. Kończę papierosa, wychodzimy. Pierwszy, jak zwykle, Johny. Ja, jak zwykle ostatni. Przechodzę przez całą długość sceny, wznoszę dłoń pozdrawiając publiczność, która pewnie nia zapamięta zbytnio mojej twarzy. Zanim dochodzę do końca, przy którym stoją klawisze, przez głowę przebiega mi myśl, że czuję się w tej głupiej koszulce, jak polski piłkarz i bawi mnie to. Już wiem, jaki żarcik rzucę po koncercie na backstage'u, ale kiedy staję za instrumentem, moje myśli skupiają się na czwartym kawałku. Mike wybija rytm, zaczynamy. Publika się cieszy.
Publika cieszy się jeszcze bardziej, kiedy na scenie pojawia się Steve. Szef - lubi, kiedy go tak nazywamy. Musiał być dziś w podłym nastroju, bo nie widzieliśmy go cały dzień, aż do teraz. Niedbałym gestem pozdrawia publiczność i bierze mikrofon w dłoń. Po jego oczach widzę, że jest nadźgany dość mocno, nie wiem tylko czym. Widzowie jednak nie poznają tego stanu po jego ruchach - kilka dekad na scenie robi swoje i uczy pewnych nawyków, jak np. maskowanie permanentnego najebania. Zaczyna śpiewać pierwszy kawałek, przednie rzędy wpadają w ekstazę. Steve potrafi rozczulać ludzi swoją mimiką zniewieściałego Elvisa. Kiedyś ktoś użył tego porównania w rozmowie z nim. Nie wściekł się, ale obraził z miejsca. Cały Szef. Widzę jakieś kwiaty pod sceną, ale nie bierze ich. Czyli ma dziś "nieszczęsny dzień", tak to zwykł nazywać. "Co za nieszczęsny dzień", powie chwilę po zejściu ze sceny, gdy skończymy już na dziś.
Pierwszy kawałek mija gładko, stoję za klawiszami, gram swoje. Szybko i płynnie przechodzimy do drugiego, to akurat spory hit, więc zostaje przywitany dość ciepło. Po drugim kawałku Steve wita się z publiką. Delikatnie mówiąc, nie jest zbyt wylewny. Na ile go znam, sprawia wrażenie, że gdyby ktoś zapytał go w jakim mieście gramy, mógłby mieć problem z przypomnieniem sobie, że to Warszawa. Mogę się jedak mylić. W zasadzie nie powinno mnie to obchodzić. Podczas trzeciego utworu wreszcie Szef przyjmuje jakiś prezent od publiczności - książkę. Zza klawiszy, nie widzę, co to. Nie przestając śpiewać ogląda ją z obu stron i odkłada na podłogę sceny. Nie jest przepełniony entuzjazmem. Wali mnie to. Za chwilę wjeżdża czwarty kawałek z tracklisty i staram się skupić głównie na tym. W przerwie techniczny podbiega do mnie z gitarą. W tym czasie Steve zaczyna gadać z publiką, jest progres. Może humor mu się poprawił, a może stwierdził po prostu, że tak wypada. Taka praca. Zawieszam na sobie gitarę, wychodząc zza instrumentów klawiszowych i słyszę jak Szef mówi przez mikrofon "to nie było miłe." "To nie było miłe"? O co mu chodzi? Zaczyna się czwarty utwór. Czwarty utwór, który rozpoczyna się nabiciem rytmu przez Mike'a i moimi akordami gitary, na których skupiam całą swoją uwagę. Gdy podnoszę wzrok na chwilę, widzę Steva, stojącego w głębi sceny, twarzą do bębnów. Zwrotka. Refren. Zwrotka. Refren. Bridge.
Podchodzę do krawędzi sceny, tam gdzie już czeka na mnie stołek przygotowany wcześniej przez któregoś z technicznych. Rozsiadam się na nim i gram moje solo. Jest długie. Zamykam oczy, skupiając się tylko na dźwiękach. Patrzę na publiczność. Oni na mnie. Solówka jest dość długa, ale ja mam wrażenie, że trwa godzinami. Zawsze jest dłuższa, niż cały koncert, który dla mnie mógłby kończyć się po tym kawałku. Po kawałku, który uwielbiam grać. Sam zaproponowałem kiedyś to solo Steve'owi i Chrisowi. Kurwa, żebyście wiedzieli, jak się ucieszyłem, kiedy zgodzili się, żebym grał je na koncertach. Łaziłem za nimi tydzień, jeszcze szlifując w tym czasie całość, aby lepiej pasowała do charakteru utworu. Wreszcie zagrałem to na którejś próbie, a Szef rzucił potem krótkie "ok, grajmy to w ten sposób, z tym solo na gitarze". Myślałem, że wyskoczę przez sufit.
Wszystko się kończy. Kończy się moje solo, kończy się cały utwór. Mając scenę ze plecami nie mogłem widzieć Szefa wracającego na backstage. Odwracam się, a go nie ma. Może poszedł się napić? Może poszedł zapalić? Na kolejny kawałek wracam za klawisze, w tym czasie rzucam pytające spojrzenie chłopakom. Każdy z nich ma w odpowiedzi jedynie pytające spojrzenie. Chwila bez Steve'a na scenie zaczyna się przeciągać. Zerkam w stronę zejścia na backstage. Nic. Nie ma go. Biorę łyk wody. Scena jest tak oświetlona, że zza klawiszy jestem w stanie dostrzec jedynie pierwsze rzędy, dalej wszystko zmienia się w ciemność. Wyłapuję kilka zdziwionych spojrzeń, ludzie nie wiedzą co się dzieję. My też nie, a oni to dostrzegają. "Schodzimy", mówi Johny. Schodzimy.
Dostrzegamy Chrisa. Wali w drzwi garderoby Steve'a. "Kurwa mać" - to mniej więcej mówi każdy z nas na ten widok. "Kurwa, czy ktoś może mu coś powiedzieć?! Niech on wreszcie stamtąd wyjdzie!", krzyczy nasz manager. Na pytanie, co się stało, odpowiada: "ktoś coś krzyknął". "Morrissey, Morrisey", skanduje widownia, słyszymy to. Jedynie Johny wygląda na spokojnego.
Wracamy na scenę. Ludzie klaszczą, bo nie wiedzą jeszcze, że wracamy bez Szefa. Z nami wychodzi jakiś gość, który mówi ze sceny, że szukamy winowajcy. Gasną światła. Na scenie pojawiają się rośli ochroniarze i świecą latarkam w stronę ludzi, a ja myślę, że to wszystko jest jakieś pojebane. Nie znajdą nikogo. A jeśli znajdą, to przecież nie wyrzucą. Kilka osób się przyznaje, żeby tylko wznowić koncert. Stoimy na tej scenie jak kretyni koszulkach piłkarskiej reprezentacji Polski, którzy kompletnie nie wiedzą, jak się zachować. Znów naszło mnie porównanie do polskich piłkarzy i w myślach uśmiechnąłem się do siebie. Johny daje znak. Znów schodzimy.
Na backstage'u spotykamy szefa. Wyszedł. "Spierdalam stąd i nigdy tu nie wrócę!", krzyczy. Pijany. "Banda prostaków, którzy nie potrafią się zachować. Jak mam się czuć bezpiecznie, kiedy grozi mi moja publiczność?! Chociaż nazywanie tego motłochu publicznością to jakieś nieporozumienie. Zwierzęta!"
Mija mnie, krzycząc tak w eter. Idę za nim. "Szefie, co robimy?", pytam. "Róbcie, co chcecie, ja wsiadam w samochód i nie chcę już więcej oglądać tego parszywego miejsca i tego robactwa, które się tu wije!" Rzeczywiście, po chwili wraz z jednym z kierowców idzie gdzieś w stronę tylnego wyjścia z klubu i już więcej go tego wieczoru nie widzę. Jestem wkurwiony - Steve właśnie zepsuł mi radość z mojego czwartego kawałka z tracklisty. Myślałem, że będzie jak zawsze - że będę cieszył się ostatnim solo i wspominał je aż do kolejnego występu. Tymczasem, jedyne co mam w głowie to dezorientacja. Organizatorzy dają Szefowi czas na odjazd, zanim oznajmiają publice coś, czego przekaz był jasny: "Steve ma was za zwierzęta, nie czuje się w waszej chlewni bezpiecznie, możecie iść do domów".
Zbieramy się hotelu, następnego dnia mamy dołączyć do Szefa w innym mieście. Słyszymy wkurwionych ludzi. Ściągamy te głupie koszulki, jak piłkarze w szatni po zaskakującej porażce. Nadal nie wiemy do końca, o co chodzi. Jasne jest tylko, że koncert się skończył. Po czterech kawałkach. Przez moją głowę przebiega myśl, że mogło być gorzej - mogliśmy nie zdążyć z czterema. "Szukaj pozytywów", mówiła mama. "Skąd takie kwaśne miny, pyta Johny. Stan konta się zgadza, a my mamy wcześniej wolne" - kończy i wychodzi.
2
Po "no" dałabym przecinek.No tak już mam.
Przed "jakby" potrzebny przecinek.Wygląda przy tym jakby się strasznie denerwował, ale to tylko pozory.
zamiast "irytował" użyłabym bezokolicznika "irytować".Gość jest zbyt żywiołowy, żeby mnie nie irytował.
Powtórzenie "żaden" w bliskim sąsiedztwie.Żadnego alkoholu, czy koksu w dniu koncertu, aż do ostatecznego zejścia ze sceny. Żaden z nas nigdy nie nawalił, a jebany Chris wiecznie się upewnia, czy i tym razem nie daliśmy dupy.
Przed "co" przecinek.patrzy to na Chrisa, to na karton wciąż zalegający na środku pomieszczenia, a jedyne co wreszcie z siebie wykrztusza to wycedzone przez zęby "co, kurwa?".
Przecinek przed "zamykam".Kończąc papierosa zamykam oczy i myślę o czwartym numerze na trackliście.
W obu tych zdaniach przecinki przed "jak" zbędne.Pierwszy, jak zwykle, Johny. Ja, jak zwykle ostatni.
Przecinek przed "pozdrawiając".Przechodzę przez całą długość sceny, wznoszę dłoń pozdrawiając publiczność, która pewnie nia zapamięta zbytnio mojej twarzy.
Przecinek przed "jak" zbędny - porównanie.Zanim dochodzę do końca, przy którym stoją klawisze, przez głowę przebiega mi myśl, że czuję się w tej głupiej koszulce, jak polski piłkarz
W tym zdaniu przecinek po "klawiszy" jest zbędny.Zza klawiszy, nie widzę, co to.
Przecinek po "śpiewać".Nie przestając śpiewać ogląda ją z obu stron i odkłada na podłogę sceny.
Tutaj przecinek przed "jak" konieczny.Zawieszam na sobie gitarę, wychodząc zza instrumentów klawiszowych i słyszę jak Szef mówi przez mikrofon "to nie było miłe."
Domyślam się chyba, co miałeś na myśli. Bohater najpierw zamyka oczy, a potem pewnie je otwiera, patrząc na publiczność. I byłoby w porządku, gdybyś nie wspomniał, że solo jest długie, a bohater skupia się tylko na dźwiękach. Tak jak jest powoduje zatrzymanie w czytaniu i zastanawianie się, czy on te oczy miał zamknięte, czy nie.Rozsiadam się na nim i gram moje solo. Jest długie. Zamykam oczy, skupiając się tylko na dźwiękach. Patrzę na publiczność. Oni na mnie.
Tu błąd logiczny. Skoro trwa godzinami, to rzeczywiście jest długa i użycie "ale" w tym zdaniu jest nie na miejscu, jakby jej trwanie godzinami nie świadczyło o tym, że jest długa.Solówka jest dość długa, ale ja mam wrażenie, że trwa godzinami.
Przecinek przed "niż" zbędny.Zawsze jest dłuższa, niż cały koncert, który dla mnie mógłby kończyć się po tym kawałku.
Przecinek po "plecami".Mając scenę ze plecami nie mogłem widzieć Szefa wracającego na backstage.
Może miało być "ale"?Odwracam się, a go nie ma.
Rozumiem cel tego powtórzenia, ale w takiej postaci to trochę razi. Może powinieneś coś dodać do "pytającego spojrzenia" chłopaków?Na kolejny kawałek wracam za klawisze, w tym czasie rzucam pytające spojrzenie chłopakom. Każdy z nich ma w odpowiedzi jedynie pytające spojrzenie.
Przed "co" przecinek i w ostatnim słowie literówka.Wyłapuję kilka zdziwionych spojrzeń, ludzie nie wiedzą co się dzieję.
To nie pierwszy przypadek nieprawidłowości tego rodzaju. Kolejny raz popełniasz błąd w zapisie wypowiedzi. Jest to unormowane pewnymi zasadami, z którymi powinieneś się zapoznać.Podobnie zresztą jest z zapisem przemyśleń. Prawidłowo winno to wyglądać tak:"Schodzimy", mówi Johny.
- Schodzimy - mówi Johny.
Poniższy cytat ukazuje podobną sytuację:
- Szefie, co robimy? - pytam."Szefie, co robimy?", pytam.
Przecinek przed "jedyne" należy usunąć i wstawić go po tym słowie.I następny po "głowie".Tymczasem, jedyne co mam w głowie to dezorientacja.
Tymczasem jedyne, co mam w głowie, to dezorientacja.
Czegoś w tym zdaniu chyba brakuje...Zbieramy się ...?... hotelu, następnego dnia mamy dołączyć do Szefa w innym mieście.
Przecinek przed "jak" zbędny.Ściągamy te głupie koszulki, jak piłkarze w szatni po zaskakującej porażce.
Powinieneś zapisać to inaczej: bez cudzysłowu, przed "szukaj" pauza i spacja a zamiast przecinka następna pauza."Szukaj pozytywów", mówiła mama.
Fatalnie zapisane!Skąd takie kwaśne miny, pyta Johny. Stan konta się zgadza, a my mamy wcześniej wolne" - kończy i wychodzi.
- Skąd takie kwaśne miny? - pyta Johny - Stan konta się zdadza, a my mamy wcześniej wolne - kończy i wychodzi.
Tyle dojrzałam technicznych.
Ogólnie, to pozwalam sobie wyciągnąć wniosek, że wpis powyższy przygotowałeś niestarannie, nie korygując nawet literówek. Poza tym masz spore braki w interpunkcji (głównie przecinki). Musisz też popracować nad zapisem dialogów (zapisujesz je systemem pisowni angielskiej, gdzie wypowiedź od komentarza narratora oddziela się przecinkami). W internecie można znaleźć kilka dobrych stronek, traktujących o tym temacie.
W kwestii fabuły i przesłania , to przyznam, że na początku byłam bardzo zaciekawiona Twoim tekstem. Zacząłeś solidnie, obrazowo, szczegółowo opisując scenerię wydarzeń. Potem jednakże, w miarę czytania, czułam się coraz bardziej zawiedziona. Wszystko rozmyło się w zbyt drobiazgowych opisach, w gruncie rzeczy niczego konkretnego nie wnoszących do treści, poza znużeniem i niechęceniem czytelnika. Calość przypomina mi szkolną rozprawkę. Do końca oczekiwałam jakiejś kulminacji, podsumowania, mocnego uderzenia, które nadałoby opowieści sens i znaczenie. Niestety, z ostatnim zdaniem zostałam z niczym. Cały tekst, mimo początkowego potencjału okazał się mdły i bez wyrazu.
Na koniec jeszcze chciałabym zaznaczyć, że bardzo ładnie posługujesz się w narracji pierwszoosobówką, i to w dodatku w czasie teraźniejszym. Niełatwa to sztuka i za to pragnę Cię pochwalić.
Do tego rodzaju tekstu konieczne wydaje mi się też wstawienie akapitów.
Pozdrawiam serdecznie.
Zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Pozdrawiam serdecznie.
Zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony śr 24 gru 2014, 12:00 przez Majqa, łącznie zmieniany 1 raz.
..."Właściwe słowa na właściwym miejscu to prawdziwa definicja stylu"... /Jonathan Swift/
3
@Majqa,
wielkie dzięki za przyjrzenie się tekstowi i szczegółową wypowiedź. Jeśli chodzi o niestaranność i interpunkcję, na chwilę obecną mogę tylko posypać głowę popiołem. Nie wiem też, czy aby na pewno ten "angielski" (szczerze - nie wiedziałem) sposób zapisu wypowiedzi jest niedozwolony. Zdarzało mi się z nim spotykać i myślałem zawsze, że to tylko kwestia konsekwentnego trzymania się jednej metody.
Generalnie mam jeszcze zamiar nad tekstem popracować, zwłaszcza nad jego drugą częścią. Zawsze mam taki problem, że na początku się przykładam, a potem łapię się na tym, że próbuję "dobiec" do końca historii. Mam zamiar jakoś udziwnić postać Szefa i wzmocnić pointę - to na pewno.
Jeszcze raz dzięki
wielkie dzięki za przyjrzenie się tekstowi i szczegółową wypowiedź. Jeśli chodzi o niestaranność i interpunkcję, na chwilę obecną mogę tylko posypać głowę popiołem. Nie wiem też, czy aby na pewno ten "angielski" (szczerze - nie wiedziałem) sposób zapisu wypowiedzi jest niedozwolony. Zdarzało mi się z nim spotykać i myślałem zawsze, że to tylko kwestia konsekwentnego trzymania się jednej metody.
Generalnie mam jeszcze zamiar nad tekstem popracować, zwłaszcza nad jego drugą częścią. Zawsze mam taki problem, że na początku się przykładam, a potem łapię się na tym, że próbuję "dobiec" do końca historii. Mam zamiar jakoś udziwnić postać Szefa i wzmocnić pointę - to na pewno.
Jeszcze raz dzięki

4
Zgadzając się generalnie z uwagami Majqi (postaram się nie powtarzać jej uwag), nie byłbym jednak tak surowy w ocenie. W szczególności na tle niektórych prezentowanych tutaj tekstów, Twój wyróżnia się „in plus”. Jest spokojnie, z dystansem poprowadzoną narracją, relacjonującą fragment życia i pracy pewnego środowiska, przedstawiony „od wewnątrz” w przekonujący, wiarygodny i budzący zainteresowanie sposób, a chociaż wykazuje pewne niedociągnięcia, to warsztatowo jest zupełnie nieźle. Jeśli potraktujemy go jako swego rodzaju ćwiczenie, bądź fragment szerszej całości, to część zastrzeżeń straci swoją moc. Nie masz powodów sypać na głowę popiół. Trzeba tylko trochę poprawić i będzie dobrze. Sądzę również, że większa całość, przedstawiająca od kulis życie zespołu i jego problemy, ujęta w taki właśnie sposób (może rozszerzona o odczucia i punkt widzenia innych jego członków), mogłaby wzbudzić szersze zainteresowanie.
„Przed każdym wyjściem na scenę jest tak samo, zupełnie tak samo.”
Następne zdania też są bardzo krótkie, poszarpane jakby, coś bym scalił, połączył.
Zamiast „na przykład”, mogłoby być „chociażby”.
Podczas trzeciego utworu, Szef przyjmuje wreszcie jakiś prezent od publiczności - książkę.
Początek jest dobry, ale wprowadziłbym większą płynność:Przed każdym wyjściem na scenę jest tak samo. Zupełnie tak samo.
„Przed każdym wyjściem na scenę jest tak samo, zupełnie tak samo.”
Następne zdania też są bardzo krótkie, poszarpane jakby, coś bym scalił, połączył.
Powtórzone „przy tym”. Trzeba przeredagować.gapiąc się przy tym na buty. Wygląda przy tym jakby się strasznie denerwował,
„wciąż”? Przecież dopiero przed chwilą został przyniesiony.to na karton wciąż zalegający na środku pomieszczenia,
Powtórzone „co”.a jedyne co wreszcie z siebie wykrztusza to wycedzone przez zęby "co, kurwa?".
Powtórzone „mi”.Teoria Chrisa wydaje mi się naciągana, ale tak naprawdę - przy całym idiotyzmie zakładania ich - jest mi naprawdę wszystko jedno.
Napisałbym: Wyłączam się na chwilę, jedyne co słyszę, to dłonie Mike'a uderzające o jego uda.Wyłączam się na chwilę. Jedyne co słyszę, to dłonie Mike'a uderzające o jego uda.
„mi” - do usunięcia. Wiadomo o kogo chodzi, a i zaimków im mniej, tym lepiej.Zanim dochodzę do końca, przy którym stoją klawisze, przez głowę przebiega mi myśl, że czuję się w tej głupiej koszulce, jak polski piłkarz i bawi mnie to.
kilka dekad na scenie robi swoje i uczy pewnych nawyków, jak na przykład maskowanie permanentnego najebania.kilka dekad na scenie robi swoje i uczy pewnych nawyków, jak np. maskowanie permanentnego najebania.
Zamiast „na przykład”, mogłoby być „chociażby”.
Powtórzone „dziś”.Czyli ma dziś "nieszczęsny dzień", tak to zwykł nazywać. "Co za nieszczęsny dzień", powie chwilę po zejściu ze sceny, gdy skończymy już na dziś.
Jeśli „spory hit” zostaje przywitany zaledwie „dość ciepło”, to jakoś nie najlepiej prezentuje się twórczość i pozycja tego zespołu. I trochę to koliduje z ekstazą, w którą wpadają przednie rzędy.Szybko i płynnie przechodzimy do drugiego, to akurat spory hit, więc zostaje przywitany dość ciepło.
Podczas trzeciego utworu wreszcie Szef przyjmuje jakiś prezent od publiczności - książkę.
Podczas trzeciego utworu, Szef przyjmuje wreszcie jakiś prezent od publiczności - książkę.
„Skupienie” i derywaty były już dwukrotnie w poprzednim fragmencie. Może wprowadź gdzieś pochodne „koncentracji”.Zamykam oczy, skupiając się tylko na dźwiękach.
Coś mi się nie chce wierzyć. W takim wypadku byłby to solowy występ tego gitarzysty z akompaniamentem zespołu. Przeciętny koncert trwa chyba w granicach dwóch godzin. Czyli solówka na gitarze zajmowałaby ponad godzinę?Solówka jest dość długa, (...) Zawsze jest dłuższa, niż cały koncert,
„latarkami”Na scenie pojawiają się rośli ochroniarze i świecą latarkam w stronę ludzi,
„w koszulkach”Stoimy na tej scenie jak kretyni koszulkach piłkarskiej reprezentacji Polski,
„w hotelu”Zbieramy się hotelu,