Czarcie nasienie

1
Siedzę i piszę, i martwię się nad ogromem materiałów, które muszę przetrawić, żeby to to napisać. Postanowiłem wkleić na Wery pierwszy fragmenti zapytać o opinię. Pozdrawiam.




CZARCIE NASIENIE

1
Gdy zobaczyłem diabła po raz pierwszy, jego widok nie uczynił na mnie większego wrażenia.
O ile dobrze pamiętam, wręcz rozczarował. Niby skończony półgłówek spodziewałem się ujrzeć stworzenie posiadające rogi, ogon, kopytka i trójząb. Rzeczony zaś, siedzący przy stole, oświetlony skąpym blaskiem lamp naftowych osobnik, który owej nocy zdążył już pewnie wychylić kilkanaście szklanic najpodlejszego pioltru nijak nie korespondował z infantylnymi wyobrażeniami na temat Lucyfera. Kreatura ta wyglądała najzupełniej pospolicie.
- Stachu – przedstawił się, podając mi rękę.
- Apoloniusz, hrabia Thauby.
Była listopadowa, berlińska noc roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego, od strony Potsdamerstrasse dochodziły nas przytłumione odgłosy dorożek i kroki ostatnich, śpieszących do domu przechodniów. Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już. Światło paliło się w zaledwie kilku przybytkach i gospodach, które nieśmiało próbowały zakłócić sen drobnomieszczańskich berlińczyków. I to właśnie w Zum schwarzen ferkel - winiarni o lichej renomie, i jeszcze lichszym trunku – poznałem Stanisława Przybyszewskiego. Nie zauważyłem wtedy – jak bajdurzyli o tym inni - by z lica smutnego szatana (jak później go nazywano), biła osobliwie łuna, lub by też jego zmierzwiona broda emanowała lśnieniem nadnaturalnym. Nic z tych rzeczy.
Siedział pochylony, nieobecny, mamrotał coś pod nosem, Bóg jeden raczył wiedzieć, modlitwy czy zaklęcia. Ale gdy tylko przestąpiłem próg „Czarnego Prosiaka”, gdy tylko zdążyłem rozejrzeć się po wyszynku i zdjąć palto, od razu poczułem na sobie jego spojrzenie. Przysiąc mogę, że przeszył mnie wówczas jakiś osobliwy dreszcz; emocja z gatunku tych egzystencjalnych, taką którą odczuwamy, gdy mamy pewność, że osoba, którą co dopiero poznaliśmy wyprowadzi nas na manowce, albo też, że znajomość z nią zaowocuje najgorszymi z możliwych skutkami.
Przybyszewski zmierzył mnie od stóp do głowy, wzrokiem najzwyklejszego kupczyka, ordynarnego bankiera, który z wyrachowaniem ocenia zdolność kredytową petenta. Ewaluacja jakiej dokonał musiała wypaść korzystnie, bo nie mieszkając przysiadł się do mnie, przedstawił. Ledwo zamieniliśmy kilka słów, ledwo dowiedział się, że pochodzę z Lodomerii, że ród mój swego czasu posiadał tam liczne majątki mało nie rzucił mi się na szyję i nie zaczął całować.
- Drogi panie Apoloniuszu! Z samiutkiego nieba mi pan spadł! – wykrzykiwał . – Bo tu w Berlinie, nie uwierzy pan, jak człowiek potrafi być samotny! Ledwo próg pan był łaskaw przekroczyć, zrazu, jeśli mogę pozwolić sobie na taką poufałość, splotła mnie z waszą mością nić porozumienia. Nawet drogi hrabia przedstawić sobie nie może jaką radość sprawiają mi wasze słowiańskie rysy, szlachetne oblicze, możliwość rozmowy w ojczystym języku!
W rzeczy samej, nie przedstawiałem sobie zupełnie. Tym bardziej, iż moja matka opuściła ojczyznę w wieku dziecięcym, sam wychowywałem się w Anglii, a mowę Mickiewicza zdarzało mi się niemiłosiernie kaleczyć. Rozumiałem natomiast, iż najbardziej pożądanym kompanem artysty jest kredyt i osoba, która owego zechciałaby udzielić. Już wtedy, w wilię naszej znajomości ukochany Stachu pożyczył u mnie dwadzieścia marek. Nawet nie zdążyliśmy wypić bruderszafta!
Nie mogłem jednak o ten dług żywić najmniejszych pretensji, wiedziałem przecie gdzie kieruję swe kroki, i jakiego pokroju ludzie bywają w owej spelunce. A zachodziły tam wszak przyszłe sławy europejskiej sztuki! Nie potrafiłem jednak ułowić wzrokiem ani Edwarda Muncha, przelewającego swe chorobliwie melancholijne wizje na płótna, ani Richarda Dehmla, agenta ubezpieczeniowego, który wieczorami pisywał mroczne wiersze, ani Augusta Strindberga, znakomitego dramaturga, któremu jak gminna wieść niosła brakowało kilku klepek.
Sam „Przybysz” też zresztą literacko wypączkował, coś tam już udało mu się wydać, zdaje się, że Zur Psychologie des Individuums, oraz rozprawkę tyczącą nikomu szerzej nie znanego skandynawskiego artysty. Jakżeż się rozpromienił gdy oświadczyłem mu, iż owszem czytałem, że jak najbardziej jestem pod wrażeniem. Nie wiadomo jak i kiedy, a już przesączaliśmy absynt przez kostki cukru, fraternizowaliśmy się pełną gębą, pozwalaliśmy sobie na coraz to intymniejsze konfesje. Czy już wtedy dostrzegłem smolistość jego duszy? Skrzywienie psychicznej sylwetki? Czy już wtedy rzucił na mnie swój diaboliczny urok?
Zbliżała się północ, ostatni goście opuszczali już „Czarnego Prosiaka”, w gospodzie, nie licząc mnie i Przybyszewskiego czuwał na posterunku nieodżałowany pan Turke, czyli właściciel karczmy i pomagająca mu za wyszynkiem Agatha, dziewka o całkiem imponującym biuście. Stachu roztaczał właśnie przede mną prospekty jakiegoś wyśmienicie zapowiadającego się interesu, w który grzechem byłoby nie zainwestować, ja udawałem, że jak najbardziej daję wiarę jego słowom, i że jak nic skłonny jestem wyłożyć tysiączek, gdy wtem rozpostarły się drzwi winiarni, a do środka wtargnęła piękna i bestia.
Tylko tak można było opisać tę parę: Dagny i Strindberga.
Ona, do której przylgnęło miano „zbłąkanej gwiazdy”, z obłędnymi chryzolitami oczu, z jakąś na wpół oniryczną, nieuchwytną, przywodzącą na myśl nimfę sylwetką, szła pod rękę z najbardziej pocieszną figurą jaką w życiu udało mi się ujrzeć; kruche, powykrzywiane nogi dźwigały korpus giganta zwieńczony łbem o kształcie ziemniaczanej bulwy. Do tego dochodziła twarzyczka o małych usteczkach, niewielkim nosie i świńskich ślepiach. Stachu przedstawił nas sobie z taką nonszalancją, jakby nie poznał mnie ledwo godzinę wcześniej, lecz jak byśmy znali się co najmniej lat kilkanaście.
- Czytałeś Frankfurter Zeitung?! – Dagny wygarnęła jak z karabinu wymachując gazetą, gdy tylko uczyniliśmy zadość konwenansom. - Zamknięto wystawę w Arichitektenhause, cały Berlin huczy od plotek. Naszego Edzia odsądzają od czci i wiary! Szkalują na wszystkie możliwe sposoby! Czyż to nie wspaniałe?!
- Hi, hi, hi – zachichotał Stachu podkładając zapałkę pod jej papierosa. – Najwspanialsze na świecie.
Dagny – to istne połączenie Wenus z femme fatale, jakżeż była inna od kobiet jakimi zwykła otaczać się bohema! Jakżeż inna od prostytutek, prostaczek, w najlepszym zaś wypadku małomieszczańskich nudziar, które pragnęły choć trochę ogrzać się w towarzystwie artystycznej awangardy. Kochana Ducha wykłócała się o własne zdanie, droczyła z nami, uwodziła nas wreszcie, odtrącała i niszczyła, a czyniła to zawsze z ujmującym wdziękiem.
- Jak to? – zdziwił się Gustav Turke, wycierając szklanki ścierką. – Przecież pan Munch jest przyjacielem. Jak może was cieszyć, że zamknięto jego wystawę?
- Gospodarzu najdroższy! Bracie umiłowany! – wykrzyknął Przybyszewski podchodząc do wyszynku. – Wielkim jesteście miłośnikiem sztuki!
- Dajcie pokój!
- Wielkim! Wasza karczma azylem jest dla nas, zbłąkanych artystów. Kochacie sztukę... ale się na niej za grosz nie znacie. Toż skandal i obraza jest najlepszą reklamą, daje rozgłos, wzbudza zainteresowanie. Zamknięto jedną wystawę? Dobrze - w zamian dziesięć innych galerii otworzy swe podwoje!
- Co też gadacie, panie Stachu…
- O butelkę najlepszego koniaku gotowym się założyć!
- Ba! Już Ewa wiedziała, że najlepiej smakuje zakazany owoc – zgodził się Strindberg łypiąc wzrokiem na obfity biust dziewczyny stojącej za wyszynkiem. – Mojej osobie również plotki ani zła prasa nigdy nie zaszkodziły.
Stachu nie mylił się. Miesiąc później, po oprotestowaniu wernisażu na Wilhelmstrasse, po burzy jaka przetoczyła się przez berlińskie brukowce, której nadano miano Die Affaire Munch, obrazy norweskiego artysty można było już oglądać w innej galerii nad Szprewą, w Equitable Palast. Prześladowany malarz na samych biletach wstępu zarobił tysiąc pięćset marek, które oczywiście wszystkie do cna przepiliśmy. Libację uświetnił wygrany od Turkego koniak. Edzio zaś – jak nazywaliśmy Muncha – stał się, oczywiście tymczasowo, jednym z najgłośniejszych artystów w całych Niemczech.
- Napijmy się…
- Służę… - odpowiedziałem wyjmując plik banknotów z pugilaresu.
- Drogi panie, hrabio – mówił coraz to bardziej bełkotliwym głosem Stachu – Jak w każdej szanującym się poetyckim stowarzyszeniu, musicie i u nas dać wkupne. Już cechy artystyczne w średniowieczu wymagały opłacenia się…
- O! Ciekawym ile wynosi owa immatrykulacja … Sto, dwieście marek?
- Obrażacie nas panie, hrabio – Dagny zaciągnęła się papierosem. – Nas nie interesują sprawy materialne…
- Akurat – pomyślałem.
- Aby móc zostać włączonym do cyganerii „Zum schwarzen ferkel”, drogi panie hrabio, musicie udowodnić, że jesteście jednym z nas – uroczyście powiedział Stachu.
- Że jesteście artystą – Strindberg wręcz już pożerał wzrokiem biedną Agathę. – Tedy, tak jak każdy przed wami musicie wyrecytować utwór, choćby najgorszy. Własnego autorstwa.
- Jeśli się nie sprawdzicie – Dagny uśmiechnęła się wilczo – pożegnamy się.
- Czas macie do północy – zawyrokował Stachu. - Gdy kurant wybije dwunastą, będziecie musieli przedstawić nam swoje dzieło!
Przekonany byłem, że blagują, jednak malująca się na ich twarzach śmiertelna powaga zbiła mnie z tropu. Jeszcze kilka minut wcześniej rękę dałbym sobie uciąć za to, że niczego nie potrzebują tak bardzo jak pieniędzy, że nie zamieniliby nawet dziesięciu marek w zamian za najwznioślejsze uniesienia artystyczne. Teraz jednak nie byłem tego tak pewny. Musiałem podjąć wyzwanie, musiałem dostać się do kręgu cyganerii „Pod Czarnym Prosiakiem”! Od tego zależało moje życie.
Spocząłem sobie w kąciku, zamówiłem kufel berlińskiego piwa, poprosiłem o ryzę papieru i pióro. Nigdy nie parałem się pisaniem, nigdy nawet pomysł taki nie zakiełkował pod moją czaszką. Nic więc dziwnego, że nie mogłem liczyć na łaskawość muz. Twórczej pracy nie pomagał wcześniej spożyty alkohol ani dość późna już pora. Rozglądałem się otępiały po karczmie, próbując wykrzesać z siebie choćby najmniejszą iskrę. Wskazówki zegara bezlitośnie przesuwały się po cyferblacie, każda minuta zbliżała mnie nieubłaganie do fatalnego finału. Dagny, Strindberg i Stachu byli zajęci sobą, nawet nie spoglądali w moim kierunku. Przybyszewski roił, jak to miał w zwyczaju na temat nagiej duszy, na temat roli kobiety w życiu poety, o czarnych mszach i Fryderyku Nietzschem, Dagny gapiła się na niego, Turke na Dagny, a Strindberg na biust Agathy.
Żadna, nawet najgłupsza myśl nie chciała wykiełkować, pot zrosił mi czoło, widmo kompromitacji zaczęło nabierać realniejszych kształtów. Wskazówki na tarczy niemal stykały się ze sobą, ogarnęła mnie rezygnacja i zwątpienie. Sytuacja wydawała się beznadziejna. I wtedy właśnie Muza okazała swą łaskawość. Jakaś myśl, jakiś zaczątek myśli przemknął mi przez głowę, jakiś obraz począł klarować się w mym umyśle. Słowa jedne po drugich poczęły pojawiać się na karcie, wers gonił wers, zwrotka zwrotkę. Gdy wybiła godzina, kreśliłem ostatnie zdania swego pierwszego utworu literackiego.
Sięgnąłem po kufel piwa, upiłem haust, sapnąłem, oparłem się na krześle, jak robotnik po ciężkim dniu pracy. Przybyszewski podszedł do mnie, wyrwał mi papier z dłoni, przyłożył świecę do karty, by móc lepiej widzieć, odchrząknął i począł deklamować:

„O wesoła karczmareczko!”

Czy robotą chłop zmęczony
wolnych kroków w twoje strony
Nie kieruje po dnia znoju?
Aby właśnie przy napoju,
niby nektar, chłodnym, złotym
pogawędzić trochę o tym,
że niespiesznej, lekkiej chwili
nic mu bardziej nie umili,
niźli widok twego ciała,
karczmareczko moja mała!

Gdy pochylisz się nad stołem,
Wtedy wszystkie chłopy społem,
Pożrą cię łakomym wzrokiem
jakby wielogłowym smokiem,
kupą się magicznie stali,
I nie cieszy cię to zali?
Tedy gapią się bezwiednie,
Wszak przy tobie każda blednie
Płci nadobnej wdzięków siła;
Karczmareczko moja miła!

Ponad wonie i klejnoty
Nad fikuśne bibeloty
Ponad dam trefnione włosy
Ja przedkładam zapach rosy
Który ciało twe obleka
Miej kompasje żesz dla człeka
I odpowiedz choć uśmiechem,
Gestem jakim, daj pociechę
Nim przeminie ta noc błoga
Karczmareczko moja droga!

Gdy Stachu skończył w „Czarnym Prosiaku” zapanowała niczym nie zmącona cisza. Strindberg oparty o wyszynk kręcił wąsa, Dagny wpatrywała się w swego przyszłego męża oczekując werdyktu, ja również wbijałem weń wzrok. Pierwsza zaczęła klaskać Agatha, niespiesznie, nieśmiało, jakby bała się zwrócić na siebie uwagę. Po chwili dołączył do niej Strindberg, potem pan Turke. Przybyszewski wyrzucił papier w powietrze, bił dłońmi, aż zrobiły się czerwone.
- Brawo! Brawo, panie hrabio! Jest pan przyjęty. – krzyczał Stachu. - Witamy w „Zum schwarzen ferkel”!

* * *
Ostatnio zmieniony sob 28 mar 2015, 23:04 przez slavec2723, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Niby skończony półgłówek
półgłówek mi nie pasuje. Dalej używasz słowa infantylny więc może lepiej byłoby tu zasugerować, że spodziewał się jak dziecko? Tym bardziej, że dalej też używasz „kopytka” zamiast kopyta.
„Jak dzieciak spodziewałem się ujrzeć...”
Rzeczony zaś, siedzący przy stole, oświetlony skąpym blaskiem lamp naftowych osobnik, który owej nocy zdążył już pewnie wychylić kilkanaście szklanic najpodlejszego pioltru nijak nie korespondował z infantylnymi wyobrażeniami na temat Lucyfera. Kreatura ta wyglądała najzupełniej pospolicie.
Strasznie długie zdanie i moim zdaniem przez to gubisz lekkość. Przeredagowałbym.

Rzeczony zaś, siedzący przy stole, oświetlony skąpym blaskiem lamp naftowych osobnik, nijak nie korespondował z infantylnymi wyobrażeniami na temat Lucyfera. Kreatura ta wyglądała najzupełniej pospolicie, a owej nocy zdążyła już pewnie wychylić kilkanaście szklanic najpodlejszego pioltru.

Wspomnę słowo pioltru. Nie znałem tej nazwy. Sprawdziłem w google ale nie znalazłem nic takiego. Więc albo to wymyśliłeś, albo to jest jakaś literówka. Jeśli coś wymyśliłeś to wydaje mi się, że lepiej by to brzmiało gdybyś w jego usta włożył po prostu wino.
Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już.
Coś nie tak.
Ewaluacja jakiej dokonał musiała wypaść korzystnie, bo nie mieszkając przysiadł się do mnie,
nie mieszkając? Wydaje mi się, że użyłeś to niepoprawnie. Zmieniłbym na nie zwlekając.
Rozumiałem natomiast, iż najbardziej pożądanym kompanem artysty jest kredyt i osoba, która owego zechciałaby udzielić.
Hehe. Z tym zdaniem wszystko jest ok, tylko ładnie by wyglądało w dyskusji o wydawaniu za własne pieniądze ;) Wydawanie „tradycyjne” właśnie takie szukanie osoby, która udzieliłaby „kredytu” (zaufania przez przyjęcie do druku i finansowego przez inwestycję w druk i dystrybucję). Wracając do tematu...
wiedziałem przecie gdzie kieruję swe kroki, i
Nie wiem czy nie zmieniłbym „przecie” na „przecież”. Wydaje mi się, że użyłeś tego specjalnie, bo nadajesz tekstowi jakby staroświecki wydźwięk. Dlatego nie wiem czy bym to zmienił. Piszę bo jakoś tak dziwnie mi brzmi (mimo, ze w innych miejscach brzmi to naturalnie).

Na pewno zrezygnowałbym z przecinka przed
(...)kroki, i jakiego pokroju(...)
Zbliżała się północ, ostatni goście opuszczali już „Czarnego Prosiaka”, w gospodzie, nie licząc mnie i Przybyszewskiego
dałbym kropkę po czarnego prosiaka.
Stachu roztaczał właśnie przede mną prospekty jakiegoś wyśmienicie zapowiadającego się interesu, w który grzechem byłoby nie zainwestować, ja udawałem, że jak najbardziej daję wiarę jego słowom, i że jak nic skłonny jestem wyłożyć tysiączek, gdy wtem rozpostarły się drzwi winiarni, a do środka wtargnęła piękna i bestia.
6 przecinków. Hurtownie można otwierać ;) W tym jeden przed „i”.
wtargnęła piękna i bestia. Wydaje mi się, że powinni być wtargnęli. Byli we dwójkę.
Tylko tak można było opisać tę parę: Dagny i Strindberga.
Zdanie wcześniej opisałeś ich jako piękną i bestię. Tu mają imiona: już dwa sposoby żeby ich opisać ;) Zdanie kompletnie niepotrzebne.
Ona, do której przylgnęło miano „zbłąkanej gwiazdy”, z obłędnymi
to co pogrubiłem- moim zdaniem zbędne.
Dagny – to istne połączenie Wenus z femme fatale, jak
w tym zdaniu coś mi nie gra. Ciężko mi przeredagować, ale na pewno przemyślałbym użycie tam słów „Jakżeż” i zaraz „jakimi”. Tym bardziej, że po kropce znów używasz Jakżeż- czyli jest powtórzenie.

Swoją drogą od lat nie używałem tego słowa. Jakżeż dziwnie się je pisze ;) Wracając do tematu:
-Akurat – pomyślałem.
Moim zdaniem nie potrzebnie. Zwinnie prowadzisz dialog i naglę wtrącasz jedno słowo, które pomyślał. Nie pasuje mi to.
Musiałem podjąć wyzwanie, musiałem dostać się do kręgu cyganerii „Pod Czarnym Prosiakiem”! Od tego zależało moje życie.
Nie rozumiem. Albo przesadziłeś, albo ma to jakoś zamocowanie w dalszej części. Z początku nie wynika, że bohater przyszedł do tego miejsca by ratować swoje życie. Chyba, że coś nie zrozumiałem.

Mam też problem z tym fragmentem:
Przybyszewski zmierzył mnie od stóp do głowy, wzrokiem najzwyklejszego kupczyka, ordynarnego bankiera, który z wyrachowaniem ocenia zdolność kredytową petenta.
Najpierw opisujesz jak bohater był rozczarowany ze spotkania z Lucyferem. Diabeł przedstawia się jako Stachu (bez nazwiska)

Dosiada się do niego jakiś Przybyszewski. Zacząłem się zastanawiać czy to jakaś nowa postać. Wydaje mi się, że powinieneś pozwolić diabłu przedstawić się pełnym nazwiskiem. Twój bohater przedstawia się pełnym tytułem więc i diabeł powinien powiedzieć -Stachu Przybyszewski. Tylko wtedy, rzucenie później samym nazwiskiem, będzie czytelne.

Chyba, że ten Przybyszewski to ktoś inny, a ja źle zrozumiałem.
Spocząłem sobie w kąciku, zamówiłem kufel berlińskiego piwa, poprosiłem o ryzę papieru i pióro.
Ryzę? Co on czcionką 72 pisze? Ile kartek można zapisać w jeden wieczór?
Ryza (od niem. Ries) - tradycyjna jednostka liczby arkuszy papieru. Początkowo liczyła 480 arkuszy papieru piśmiennego.
Do zmiany.
o czarnych mszach i Fryderyku Nietzschem
Napisałabym Nietzsche.

Czytało mi się lekko i z rosnącym zainteresowaniem. Nic nie wyjaśniłeś, ale pokazałeś wiele. Tak jak pisałem wyżej: kilka rzeczy bym zmienił, ale jestem pewien, że nie tylko mi będzie się podobać.
Podpisano

3
Hej, spieszę ze sprostowaniem.

Chyba rzeczywiście przesadziłem w tym tekście. Tym bardziej, że to część większej całości i fabuła niejako będzie się "wyjaśniać" razem z biegiem wydarzeń. Nie odkrywałem wszystkich kart na stół.
Tekst zresztą, niestety, wymaga znajomości tematu, to znaczy okresu dekadentyzmu, oraz literatury i sztuki w XIX wieku w Europie.
Wspomnę słowo pioltru. Nie znałem tej nazwy. Sprawdziłem w google ale nie znalazłem nic takiego. Więc albo to wymyśliłeś, albo to jest jakaś literówka. Jeśli coś wymyśliłeś to wydaje mi się, że lepiej by to brzmiało gdybyś w jego usta włożył po prostu wino.
Nazwę trunku znalazłem u Krystyny Kolińskiej w książce Stachu, jego kobiety, jego dzieci.. Przejrzałem ją po Twoim wpisie powtórnie, ale póki co nie potrafię podać dokładnej definicjj trunku. W każdym razie nie konfabulowałem. W Berlinie końca XIX wieku pito pioltr oraz thoddy. Wiadrami.
6 przecinków. Hurtownie można otwierać ;) W tym jeden przed „i”
To mam chyba po Jerzym Pilchu :wink: Niestety nie panuję nad słowem jak autor Pod mocnym aniołem.
Musiałem podjąć wyzwanie, musiałem dostać się do kręgu cyganerii „Pod Czarnym Prosiakiem”! Od tego zależało moje życie.
Nie rozumiem. Albo przesadziłeś, albo ma to jakoś zamocowanie w dalszej części. Z początku nie wynika, że bohater przyszedł do tego miejsca by ratować swoje życie. Chyba, że coś nie zrozumiałem.
To ma zamocowanie w dalszej części.

Najpierw opisujesz jak bohater był rozczarowany ze spotkania z Lucyferem. Diabeł przedstawia się jako Stachu (bez nazwiska)

Dosiada się do niego jakiś Przybyszewski. Zacząłem się zastanawiać czy to jakaś nowa postać. Wydaje mi się, że powinieneś pozwolić diabłu przedstawić się pełnym nazwiskiem. Twój bohater przedstawia się pełnym tytułem więc i diabeł powinien powiedzieć -Stachu Przybyszewski. Tylko wtedy, rzucenie później samym nazwiskiem, będzie czytelne.

Chyba, że ten Przybyszewski to ktoś inny, a ja źle zrozumiałem.
W tekście jest to wytłumaczone czarno na białym, ale widocznie nie zrobiłem tego na tyle czytelnie jak powinienem.

I to właśnie w Zum schwarzen ferkel - winiarni o lichej renomie, i jeszcze lichszym trunku – poznałem Stanisława Przybyszewskiego.


Stachu, to zdrobnienie od imiemia Stanisław. Stachu i Stanisław Przybyszewski to ta sama osoba. Cholera, nie wiem jak sobie to wyobrażałem. Miałem poczucie, że wszyscy wiedzą kim był Przybyszewski, kim Dagny Juel-Przybyszewska, Edward Munch, August Strindberg, Richard Dehmel :(
Nazywając Przybyszewskiego diabłem i Lucyferem prowadzę trochę grę z czytelnikiem, ale chyba ograłem sam siebie. Bo to nie jest tak, że pierwsze zdanie należy odczytywać dosłownie. Ale to też miało wyjść w dalszej części. Scheise!

Zdołowałeś mnie. Nic tylko rzucić kilka miesięcy pracy w diabły!

Pozdrawiam.

4
Ej, nie przesadzaj. Tekst jest dobry i powinienes poczekac na wiecej opinii. Jak u innych pojawia sie te same fragmenty to trzeba je tylko doszlifowac. Co do tego diabla to nie zalapalem. Myslalem ze laczysz postaci wyimaginowane z postaciami historycznymi. moze polozyles na tego diabla za duzy nacisk? Poczekaj na opinie innych. Zdecydowanie nie powinienes sie zniechecac. Moze odczytales ja zbyt surowo.

Pisane z telefonu.
Podpisano

5
slavec2723 pisze:Zdołowałeś mnie. Nic tylko rzucić kilka miesięcy pracy w diabły!
Uszy do góry! Jest czytelne w warstwie nawiązań literackich!
Już Zum Schwarzen Ferkel wystarczyło by to odczytać

Wrócę tu! Warto!
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

6
Slavec - zdaje się, że trafiłeś wreszcie na swój temat. Zostaw fantasy i wchodź dalej w tę historię, niezależnie od tego, ile jeszcze wysiłku będzie wymagała. Tekst nie jest bezbłędny, lecz potrzebuje zwykłych poprawek redakcyjnych. Poza tym - wciąga. Może trochę na zasadzie, że lubimy opowieści, które już znamy, ale, uwzględniając nawet taką poprawkę, chce się to czytać.

C.d.n.

[ Dodano: Sob 28 Mar, 2015 ]
slavec2723 pisze:Niby skończony półgłówek spodziewałem się ujrzeć stworzenie posiadające rogi, ogon,
Twój narrator rzeczywiście tego wieczoru SPODZIEWAŁ SIĘ ujrzeć diabła? Bardziej wiarygodnie by mi tu brzmiało: Niby skończony półgłówek mniemałem zawsze, że to stworzenie ma rogi, ogon... albo podobnie.
slavec2723 pisze:od strony Potsdamerstrasse dochodziły nas przytłumione odgłosy dorożek i kroki ostatnich, śpieszących do domu przechodniów. Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już.
Chyba jednak nie spało. Raczej - zapadało w sen. Wtedy w kolejnym zdaniu (nie cytowanym) zamiast snu mógłby pojawić się nocny odpoczynek czy coś w tym guście. Aglomeracja też mi tu nie pasuje. Może raczej: metropolia?
slavec2723 pisze:Zum schwarzen ferkel
Zum schwarzen Ferkel (ortograficznie) albo Zum Schwarzen Ferkel (tak pewnie było na szyldzie).
slavec2723 pisze: emocja z gatunku tych egzystencjalnych, taką którą odczuwamy, gdy mamy pewność, że osoba, którą co dopiero poznaliśmy wyprowadzi nas na manowce,
... tych egzystencjalnych. Taką odczuwamy, gdy mamy pewność, że osoba... Albo nawet bez tych. Emocja z gatunku egzystencjalnych.
slavec2723 pisze:Ledwo próg pan był łaskaw przekroczyć, zrazu, jeśli mogę pozwolić sobie na taką poufałość, splotła mnie z waszą mością nić porozumienia. Nawet drogi hrabia przedstawić sobie nie może jaką radość sprawiają mi wasze słowiańskie rysy,
Skoro są ze sobą na pan, to rysy powinny być pańskie/pana. Ta wasza mość też mi nie brzmi dobrze, nazbyt archaicznie, ale ja nie jestem specjalistką od formuł grzecznościowych. Sprawdź gdzieś, może u Sienkiewicza, ale w Bez dogmatu albo w Rodzinie Połanieckich, jak tam się do siebie zwracają ludzie młodzi i, jak przypuszczam, równolatkowie.
slavec2723 pisze:Już wtedy, w wilię naszej znajomości
Dlaczego w wilię? To jakby w przeddzień. Może raczej: u zarania?
slavec2723 pisze:A zachodziły tam wszak przyszłe sławy europejskiej sztuki! Nie potrafiłem jednak ułowić wzrokiem ani Edwarda Muncha, przelewającego swe chorobliwie melancholijne wizje na płótna, ani Richarda Dehmla, agenta ubezpieczeniowego, który wieczorami pisywał mroczne wiersze,
Tu mam wątpliwość dotyczącą samej narracji. Jak rozumiem, Twój bohater opowiada o tym wszystkim po wielu latach, kiedy przyszłe sławy stały się już rzeczywistymi sławami. No i właśnie: czy tego wieczoru on rzeczywiście starał się ułowić wzrokiem tych wszystkich, których wymienia? Znał ich już wtedy? Może dorzuciłbyś na początku jakieś zdanie albo dwa o tym, co właściwie ściągnęło Apoloniusza do tej spelunki?
slavec2723 pisze:w gospodzie, nie licząc mnie i Przybyszewskiego czuwał na posterunku nieodżałowany pan Turke, czyli właściciel karczmy i pomagająca mu za wyszynkiem Agatha,
No i znowu ta perspektywa lat, które upłynęły. Ale nieodżałowany pan Turke brzmi jednak trochę komicznie, skoro on czuwa.
slavec2723 pisze: a do środka wtargnęła piękna i bestia.
wtargnęli piękna i bestia.
slavec2723 pisze:z obłędnymi chryzolitami oczu, z jakąś na wpół oniryczną, nieuchwytną, przywodzącą na myśl nimfę sylwetką,
obłędne brzmi tu nazbyt współcześnie i kolokwialnie.
A nieuchwytna i na wpół oniryczna sylwetka też nie brzmi dobrze w tym kontekście.
slavec2723 pisze:Dagny – to istne połączenie Wenus z femme fatale, jakżeż była inna od kobiet jakimi zwykła otaczać się bohema!
Chyba za wcześnie na takie deklaracje, wszak Twój bohater dopiero ją poznał. Albo musisz wprowadzić dystans czasowy: że teraz on już wie, jaką niezwykłością była Dagny... Tu ciągle pojawia się ten sam problem: opowiadanie o początkach znajomości, kiedy już wiadomo, jak się ona rozwinęła. To jest w ogóle dość specyficzny problem w narracji, zasadniczo wspomnieniowej: zachować świeżość pierwszych wrażeń, przefiltrowanych już przez późniejszą wiedzę o ludziach i ich losach.
slavec2723 pisze:- Dajcie pokój!
slavec2723 pisze:- Co też gadacie, panie Stachu…
A to mi zgrzyta, gdyż akcja toczy się w Berlinie, gdzie do pojedynczej osoby nikt by się nie zwracał per wy. Z właścicielem knajpy i kumplami artystami Przybyszewski rozmawia przecież po niemiecku.Sie jako forma grzecznościowa jest trzecią osobą liczby mnogiej i nie ma rady, trzeba ją zastępować przez pan/pani. Albo, bardziej familiarnie, przez ty +pan, czyli:Dajże pan spokój! Ewentualnie, można nazwisko dorzucić na końcu.

Dalej znów to samo, Dagny mówi "wy" do hrabiego.

To z grubsza tyle byłoby mojego czyszczenia, chociaż mam jeszcze parę wątpliwości. Ta najważniejsza dotyczy jednak samego ustawienia narracji, aby wiedza o tym, kim stały się wszystkie te osoby po wielu latach, harmonijnie wtapiała się w odczucia z samego początku znajomości.

A na końcu - patrz na początek mojej weryfki. :)

Żywe to jest, plastyczne, zgrabnie oddane relacje między ludźmi.

A tak na marginesie: czytałeś A. Grzymały-Siedleckiego Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

7
Dorzucę kilka myśli nieuporządkowanych. Po pierwsze, interpunkcja z lekka kuleje. Po drugie, trochę mi zgrzyta stwierdzenie, że "Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już". Rozumiem, że chodziło Ci o wskazanie, że akcja toczy się w dużym mieście, ale właśnie takie miejsca nie zasypiają wcześnie. W prawdziwych metropoliach życie toczy się 24 godziny na dobę. No, i niewłaściwie używasz słowa "wyszynk", które oznacza pozwolenie na sprzedaż alkoholu (kiedyś chadzało się do "lokali z wyszynkiem"). Strindberg opierał się o szynk, czyli barową ladę. To by było na tyle z mojej strony.
Andare avanti senza voltarsi mai.

8
aria_pura pisze:Dorzucę kilka myśli nieuporządkowanych. [...]"Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już". Rozumiem, że chodziło Ci o wskazanie, że akcja toczy się w dużym mieście, ale właśnie takie miejsca nie zasypiają wcześnie. W prawdziwych metropoliach życie toczy się 24 godziny na dobę.
Tu się nie zgodzę. Berlin nawet dzisiaj "zasypia" dość wcześnie - jak na wielomilionowe miasto. Jest to związane z niemiecką mentalnością, etosem pracy itd., (przynajmniej tak oglądałem na jednym dokumencie). Berlińczyk nie baluje w niedzielę, jeśli ma iść do pracy w poniedziałek. Ostatnio rozmawiałem z jedną Niemką i powiedziała, że w jej firmie nawet spóźnienia są niedopuszczalne [!]. Drogą porównawczą przyjąłem, że skoro nie balują do białego rana w XXI wieku, to i nie balowali w XIX.
aria_pura pisze: No, i niewłaściwie używasz słowa "wyszynk", które oznacza pozwolenie na sprzedaż alkoholu (kiedyś chadzało się do "lokali z wyszynkiem"). Strindberg opierał się o szynk, czyli barową ladę.
A to akurat może być racja. Dzięki.

9
Nie będe sypać cytatami ze źródeł, ale akurat Berlin XIX wieczny to nie Berlin XX\XXI wieku. Pogrzeb trochę w odpowiednich wspomnieniach a dostrzeżesz różnicę :lol: Miłych poszukiwań.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

10
gebilis pisze:Nie będe sypać cytatami ze źródeł, ale akurat Berlin XIX wieczny to nie Berlin XX\XXI wieku. Pogrzeb trochę w odpowiednich wspomnieniach a dostrzeżesz różnicę :lol: Miłych poszukiwań.
Syp ile się da :) Bo akurat siedzę w źródłąch kilka miesięcy - co prawda nie wszystkie jeszcze przerobiłem - ale nie zdaje mi się, żeby drobnomieszczańskie, filisterskie i miłujące Ordnung społeczeństwo bawiło w knajpie w dzień powszedni pod koniec XIX wieku.

Pozdrawiam.

11
slavec2723 pisze:ale nie zdaje mi się, żeby drobnomieszczańskie, filisterskie i miłujące Ordnung społeczeństwo bawiło w knajpie w dzień powszedni pod koniec XIX wieku
No to nie myśl tylko czytaj: wspomnienia studentów z bractw, wspomnienia czeladników - uczniów rzemieślniczych raczej nie, bo ci bardziej się pilnowali; wspomnienia robotników - ale tych lepiej dowiedz się szperając w rodzinnych zakamarkach sławetnej rodzinnej pamięci, no i z protokołów policyjnych = ja co prawda grzebie w tradycjach pomorskich- ale i tak dowiedziałam się wiecej niż się spodziewałam. Pomorze niedaleko od Berlina leżało i nawet poszukując faktów o szkolnictwie o nauczycielach dowiedziałam się co nieco :lol: , więc szukaj a nie czekaj na gotowca :mrgreen:
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

12
gebilis pisze:
slavec2723 pisze:ale nie zdaje mi się, żeby drobnomieszczańskie, filisterskie i miłujące Ordnung społeczeństwo bawiło w knajpie w dzień powszedni pod koniec XIX wieku
No to nie myśl tylko czytaj: wspomnienia studentów z bractw, wspomnienia czeladników - uczniów rzemieślniczych raczej nie, bo ci bardziej się pilnowali; wspomnienia robotników - ale tych lepiej dowiedz się szperając w rodzinnych zakamarkach sławetnej rodzinnej pamięci, no i z protokołów policyjnych = ja co prawda grzebie w tradycjach pomorskich- ale i tak dowiedziałam się wiecej niż się spodziewałam. Pomorze niedaleko od Berlina leżało i nawet poszukując faktów o szkolnictwie o nauczycielach dowiedziałam się co nieco :lol: , więc szukaj a nie czekaj na gotowca :mrgreen:
gebilis, ja mówiłem trochę ironicznie, ale - teraz serio - jeśli możesz polecić jakieś źródła - chętnie skorzystam. Problem natomiast leży gdzie indziej.
Kwestia pierwsza - akcja fragmentu rozpoczyna się w dzielnicy Mitte, samym centrum Berlina. Tam naprawdę nie bawili się czeladnicy, robotnicy, i raczej nie studenci. Jeśli już ktoś mógł się tam bawić to raczej rodzina cesarska na balu w pałacu, albo wyższe sfery w hotelach. Trudno mi sobie wyobrazić aby bankierzy, urzędnicy, ajenci i kupcy pili na potęgę w knajpce, a następnego dnia maszerowali do pracy. Nieprzypadkowo też klienci Czarnego Prosiaka to cyganeria artystyczna - bo to oni mogli sobie pozwolić na zarywanie nocy, jeśli oczywiście mieli pieniądze.
Kwestia druga - II Rzesza to państwo policyjne, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Znów, trudno mi sobie wyobrazić, że w centrum cesarskiej stolicy grasują bandy pijanych studentów, dochodzi do rozbojów i bójek. W Berlinie XIX wieku niemal na każdym rogu czuwał stróż prawa. (zabawne bo akurat dzisiaj pisałem o tym fragment :) .
Więc sorry, póki mi nie wskażesz źródeł historycznych, które czarno na białym mówią o solidnym imprezowaniu w centrum Berlina pod koniec XIX wieku to ja jednak zostanę przy swoim zdaniu.
Pozdrawiam.

13
Nie za bardzo chodziło mi o to, by zmieniac tok twoich myśli i zapisów w twym opowiadaniu - raczej chciałam zwrócić uwagę, że w historycznych epokach nie zawsze było tak jak nam się wydaje i nasz sposób myślenia i spostrzeżenia można niezobowiązująco przenieść na gusta i zapatrywania naszych przodków. :P
Pisz dalej, powodzenia :lol:

[ Dodano: Sob 18 Kwi, 2015 ]
Małe dopełnienie do historii Berlina "W międzywojniu Berlin uchodził za gejowską stolicę Europy. "
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2015/0 ... olski-gej/
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

14
Hej! Pamiętam, że komentowałeś fragment mojej powieści, więc stwierdziłem, że warto byłoby odwdzięczyć się tym samym. :) Przy czym niestety nie oczekuj ode mnie łapanki - widać, że od dłuższego czasu bardzo rzadko komentuję czyjąkolwiek prozę, bo odnoszę wrażenie, iż wielu rzeczy w przedstawionym tu fragmencie po prostu nie wychwyciłem. Nie mam też pewności, czy wszystko zrozumiałem prawidłowo.

Ogólne wrażenia - specyficznie napisane. Ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, ponieważ mogłem odczuć, że opowieść dzieje się w XIX w. (choć swoją wiedzę na temat tamtych czasów mogę określić w najlepszym razie mianem potocznej, więc...). Tylko jeśli chodzi o fabułę, to nie zaczaiłem związku między pierwszym fragmentem - opisującym spotkanie głównego bohatera z diabłem - a dalszą częścią tego rozdziału. W jednym z komentarzy wyczytałem, że owym diabłem jest Przybyszewski, ale zgaduję, że po prostu główny bohater dowiedział się o tym później.

Przydałoby się też popracować nad interpunkcją (czasem nie ma przecinków tam, gdzie być powinny, a czasem wręcz przeciwnie. Akurat pod tym kątem mogę przeanalizować kilka przypadków). Zgrzytało mi też to, że jedna rozmowa została przedstawiona prawie wyłącznie za pomocą narracji. To akurat nie musi być błąd, ja po prostu bardzo lubię czytać dialogi.

W miarę wolnego czasu postaram się zapoznać z ciągiem dalszym.
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

Czarcie nasienie

15
Przyciągnął mnie tytuł;) spodziewałam się czegoś innego i co innego ujrzały moje oczy:) Lecz nie rozczarowałam się. Tekst wciągający, nie znam się na wielu rzeczach, ale fajnie się czyta. Jestem pod wrażeniem bogactwa słów. Jestem nowym forumowiczem i na pewno będę tu częściej zaglądać. Gratuluję pomysłu i bogatego umysłu. Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron