Siedzę i piszę, i martwię się nad ogromem materiałów, które muszę przetrawić, żeby to to napisać. Postanowiłem wkleić na Wery pierwszy fragmenti zapytać o opinię. Pozdrawiam.
CZARCIE NASIENIE
1
Gdy zobaczyłem diabła po raz pierwszy, jego widok nie uczynił na mnie większego wrażenia.
O ile dobrze pamiętam, wręcz rozczarował. Niby skończony półgłówek spodziewałem się ujrzeć stworzenie posiadające rogi, ogon, kopytka i trójząb. Rzeczony zaś, siedzący przy stole, oświetlony skąpym blaskiem lamp naftowych osobnik, który owej nocy zdążył już pewnie wychylić kilkanaście szklanic najpodlejszego pioltru nijak nie korespondował z infantylnymi wyobrażeniami na temat Lucyfera. Kreatura ta wyglądała najzupełniej pospolicie.
- Stachu – przedstawił się, podając mi rękę.
- Apoloniusz, hrabia Thauby.
Była listopadowa, berlińska noc roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego, od strony Potsdamerstrasse dochodziły nas przytłumione odgłosy dorożek i kroki ostatnich, śpieszących do domu przechodniów. Miasto, jak przystało na porządną niemiecką aglomerację spało już. Światło paliło się w zaledwie kilku przybytkach i gospodach, które nieśmiało próbowały zakłócić sen drobnomieszczańskich berlińczyków. I to właśnie w Zum schwarzen ferkel - winiarni o lichej renomie, i jeszcze lichszym trunku – poznałem Stanisława Przybyszewskiego. Nie zauważyłem wtedy – jak bajdurzyli o tym inni - by z lica smutnego szatana (jak później go nazywano), biła osobliwie łuna, lub by też jego zmierzwiona broda emanowała lśnieniem nadnaturalnym. Nic z tych rzeczy.
Siedział pochylony, nieobecny, mamrotał coś pod nosem, Bóg jeden raczył wiedzieć, modlitwy czy zaklęcia. Ale gdy tylko przestąpiłem próg „Czarnego Prosiaka”, gdy tylko zdążyłem rozejrzeć się po wyszynku i zdjąć palto, od razu poczułem na sobie jego spojrzenie. Przysiąc mogę, że przeszył mnie wówczas jakiś osobliwy dreszcz; emocja z gatunku tych egzystencjalnych, taką którą odczuwamy, gdy mamy pewność, że osoba, którą co dopiero poznaliśmy wyprowadzi nas na manowce, albo też, że znajomość z nią zaowocuje najgorszymi z możliwych skutkami.
Przybyszewski zmierzył mnie od stóp do głowy, wzrokiem najzwyklejszego kupczyka, ordynarnego bankiera, który z wyrachowaniem ocenia zdolność kredytową petenta. Ewaluacja jakiej dokonał musiała wypaść korzystnie, bo nie mieszkając przysiadł się do mnie, przedstawił. Ledwo zamieniliśmy kilka słów, ledwo dowiedział się, że pochodzę z Lodomerii, że ród mój swego czasu posiadał tam liczne majątki mało nie rzucił mi się na szyję i nie zaczął całować.
- Drogi panie Apoloniuszu! Z samiutkiego nieba mi pan spadł! – wykrzykiwał . – Bo tu w Berlinie, nie uwierzy pan, jak człowiek potrafi być samotny! Ledwo próg pan był łaskaw przekroczyć, zrazu, jeśli mogę pozwolić sobie na taką poufałość, splotła mnie z waszą mością nić porozumienia. Nawet drogi hrabia przedstawić sobie nie może jaką radość sprawiają mi wasze słowiańskie rysy, szlachetne oblicze, możliwość rozmowy w ojczystym języku!
W rzeczy samej, nie przedstawiałem sobie zupełnie. Tym bardziej, iż moja matka opuściła ojczyznę w wieku dziecięcym, sam wychowywałem się w Anglii, a mowę Mickiewicza zdarzało mi się niemiłosiernie kaleczyć. Rozumiałem natomiast, iż najbardziej pożądanym kompanem artysty jest kredyt i osoba, która owego zechciałaby udzielić. Już wtedy, w wilię naszej znajomości ukochany Stachu pożyczył u mnie dwadzieścia marek. Nawet nie zdążyliśmy wypić bruderszafta!
Nie mogłem jednak o ten dług żywić najmniejszych pretensji, wiedziałem przecie gdzie kieruję swe kroki, i jakiego pokroju ludzie bywają w owej spelunce. A zachodziły tam wszak przyszłe sławy europejskiej sztuki! Nie potrafiłem jednak ułowić wzrokiem ani Edwarda Muncha, przelewającego swe chorobliwie melancholijne wizje na płótna, ani Richarda Dehmla, agenta ubezpieczeniowego, który wieczorami pisywał mroczne wiersze, ani Augusta Strindberga, znakomitego dramaturga, któremu jak gminna wieść niosła brakowało kilku klepek.
Sam „Przybysz” też zresztą literacko wypączkował, coś tam już udało mu się wydać, zdaje się, że Zur Psychologie des Individuums, oraz rozprawkę tyczącą nikomu szerzej nie znanego skandynawskiego artysty. Jakżeż się rozpromienił gdy oświadczyłem mu, iż owszem czytałem, że jak najbardziej jestem pod wrażeniem. Nie wiadomo jak i kiedy, a już przesączaliśmy absynt przez kostki cukru, fraternizowaliśmy się pełną gębą, pozwalaliśmy sobie na coraz to intymniejsze konfesje. Czy już wtedy dostrzegłem smolistość jego duszy? Skrzywienie psychicznej sylwetki? Czy już wtedy rzucił na mnie swój diaboliczny urok?
Zbliżała się północ, ostatni goście opuszczali już „Czarnego Prosiaka”, w gospodzie, nie licząc mnie i Przybyszewskiego czuwał na posterunku nieodżałowany pan Turke, czyli właściciel karczmy i pomagająca mu za wyszynkiem Agatha, dziewka o całkiem imponującym biuście. Stachu roztaczał właśnie przede mną prospekty jakiegoś wyśmienicie zapowiadającego się interesu, w który grzechem byłoby nie zainwestować, ja udawałem, że jak najbardziej daję wiarę jego słowom, i że jak nic skłonny jestem wyłożyć tysiączek, gdy wtem rozpostarły się drzwi winiarni, a do środka wtargnęła piękna i bestia.
Tylko tak można było opisać tę parę: Dagny i Strindberga.
Ona, do której przylgnęło miano „zbłąkanej gwiazdy”, z obłędnymi chryzolitami oczu, z jakąś na wpół oniryczną, nieuchwytną, przywodzącą na myśl nimfę sylwetką, szła pod rękę z najbardziej pocieszną figurą jaką w życiu udało mi się ujrzeć; kruche, powykrzywiane nogi dźwigały korpus giganta zwieńczony łbem o kształcie ziemniaczanej bulwy. Do tego dochodziła twarzyczka o małych usteczkach, niewielkim nosie i świńskich ślepiach. Stachu przedstawił nas sobie z taką nonszalancją, jakby nie poznał mnie ledwo godzinę wcześniej, lecz jak byśmy znali się co najmniej lat kilkanaście.
- Czytałeś Frankfurter Zeitung?! – Dagny wygarnęła jak z karabinu wymachując gazetą, gdy tylko uczyniliśmy zadość konwenansom. - Zamknięto wystawę w Arichitektenhause, cały Berlin huczy od plotek. Naszego Edzia odsądzają od czci i wiary! Szkalują na wszystkie możliwe sposoby! Czyż to nie wspaniałe?!
- Hi, hi, hi – zachichotał Stachu podkładając zapałkę pod jej papierosa. – Najwspanialsze na świecie.
Dagny – to istne połączenie Wenus z femme fatale, jakżeż była inna od kobiet jakimi zwykła otaczać się bohema! Jakżeż inna od prostytutek, prostaczek, w najlepszym zaś wypadku małomieszczańskich nudziar, które pragnęły choć trochę ogrzać się w towarzystwie artystycznej awangardy. Kochana Ducha wykłócała się o własne zdanie, droczyła z nami, uwodziła nas wreszcie, odtrącała i niszczyła, a czyniła to zawsze z ujmującym wdziękiem.
- Jak to? – zdziwił się Gustav Turke, wycierając szklanki ścierką. – Przecież pan Munch jest przyjacielem. Jak może was cieszyć, że zamknięto jego wystawę?
- Gospodarzu najdroższy! Bracie umiłowany! – wykrzyknął Przybyszewski podchodząc do wyszynku. – Wielkim jesteście miłośnikiem sztuki!
- Dajcie pokój!
- Wielkim! Wasza karczma azylem jest dla nas, zbłąkanych artystów. Kochacie sztukę... ale się na niej za grosz nie znacie. Toż skandal i obraza jest najlepszą reklamą, daje rozgłos, wzbudza zainteresowanie. Zamknięto jedną wystawę? Dobrze - w zamian dziesięć innych galerii otworzy swe podwoje!
- Co też gadacie, panie Stachu…
- O butelkę najlepszego koniaku gotowym się założyć!
- Ba! Już Ewa wiedziała, że najlepiej smakuje zakazany owoc – zgodził się Strindberg łypiąc wzrokiem na obfity biust dziewczyny stojącej za wyszynkiem. – Mojej osobie również plotki ani zła prasa nigdy nie zaszkodziły.
Stachu nie mylił się. Miesiąc później, po oprotestowaniu wernisażu na Wilhelmstrasse, po burzy jaka przetoczyła się przez berlińskie brukowce, której nadano miano Die Affaire Munch, obrazy norweskiego artysty można było już oglądać w innej galerii nad Szprewą, w Equitable Palast. Prześladowany malarz na samych biletach wstępu zarobił tysiąc pięćset marek, które oczywiście wszystkie do cna przepiliśmy. Libację uświetnił wygrany od Turkego koniak. Edzio zaś – jak nazywaliśmy Muncha – stał się, oczywiście tymczasowo, jednym z najgłośniejszych artystów w całych Niemczech.
- Napijmy się…
- Służę… - odpowiedziałem wyjmując plik banknotów z pugilaresu.
- Drogi panie, hrabio – mówił coraz to bardziej bełkotliwym głosem Stachu – Jak w każdej szanującym się poetyckim stowarzyszeniu, musicie i u nas dać wkupne. Już cechy artystyczne w średniowieczu wymagały opłacenia się…
- O! Ciekawym ile wynosi owa immatrykulacja … Sto, dwieście marek?
- Obrażacie nas panie, hrabio – Dagny zaciągnęła się papierosem. – Nas nie interesują sprawy materialne…
- Akurat – pomyślałem.
- Aby móc zostać włączonym do cyganerii „Zum schwarzen ferkel”, drogi panie hrabio, musicie udowodnić, że jesteście jednym z nas – uroczyście powiedział Stachu.
- Że jesteście artystą – Strindberg wręcz już pożerał wzrokiem biedną Agathę. – Tedy, tak jak każdy przed wami musicie wyrecytować utwór, choćby najgorszy. Własnego autorstwa.
- Jeśli się nie sprawdzicie – Dagny uśmiechnęła się wilczo – pożegnamy się.
- Czas macie do północy – zawyrokował Stachu. - Gdy kurant wybije dwunastą, będziecie musieli przedstawić nam swoje dzieło!
Przekonany byłem, że blagują, jednak malująca się na ich twarzach śmiertelna powaga zbiła mnie z tropu. Jeszcze kilka minut wcześniej rękę dałbym sobie uciąć za to, że niczego nie potrzebują tak bardzo jak pieniędzy, że nie zamieniliby nawet dziesięciu marek w zamian za najwznioślejsze uniesienia artystyczne. Teraz jednak nie byłem tego tak pewny. Musiałem podjąć wyzwanie, musiałem dostać się do kręgu cyganerii „Pod Czarnym Prosiakiem”! Od tego zależało moje życie.
Spocząłem sobie w kąciku, zamówiłem kufel berlińskiego piwa, poprosiłem o ryzę papieru i pióro. Nigdy nie parałem się pisaniem, nigdy nawet pomysł taki nie zakiełkował pod moją czaszką. Nic więc dziwnego, że nie mogłem liczyć na łaskawość muz. Twórczej pracy nie pomagał wcześniej spożyty alkohol ani dość późna już pora. Rozglądałem się otępiały po karczmie, próbując wykrzesać z siebie choćby najmniejszą iskrę. Wskazówki zegara bezlitośnie przesuwały się po cyferblacie, każda minuta zbliżała mnie nieubłaganie do fatalnego finału. Dagny, Strindberg i Stachu byli zajęci sobą, nawet nie spoglądali w moim kierunku. Przybyszewski roił, jak to miał w zwyczaju na temat nagiej duszy, na temat roli kobiety w życiu poety, o czarnych mszach i Fryderyku Nietzschem, Dagny gapiła się na niego, Turke na Dagny, a Strindberg na biust Agathy.
Żadna, nawet najgłupsza myśl nie chciała wykiełkować, pot zrosił mi czoło, widmo kompromitacji zaczęło nabierać realniejszych kształtów. Wskazówki na tarczy niemal stykały się ze sobą, ogarnęła mnie rezygnacja i zwątpienie. Sytuacja wydawała się beznadziejna. I wtedy właśnie Muza okazała swą łaskawość. Jakaś myśl, jakiś zaczątek myśli przemknął mi przez głowę, jakiś obraz począł klarować się w mym umyśle. Słowa jedne po drugich poczęły pojawiać się na karcie, wers gonił wers, zwrotka zwrotkę. Gdy wybiła godzina, kreśliłem ostatnie zdania swego pierwszego utworu literackiego.
Sięgnąłem po kufel piwa, upiłem haust, sapnąłem, oparłem się na krześle, jak robotnik po ciężkim dniu pracy. Przybyszewski podszedł do mnie, wyrwał mi papier z dłoni, przyłożył świecę do karty, by móc lepiej widzieć, odchrząknął i począł deklamować:
„O wesoła karczmareczko!”
Czy robotą chłop zmęczony
wolnych kroków w twoje strony
Nie kieruje po dnia znoju?
Aby właśnie przy napoju,
niby nektar, chłodnym, złotym
pogawędzić trochę o tym,
że niespiesznej, lekkiej chwili
nic mu bardziej nie umili,
niźli widok twego ciała,
karczmareczko moja mała!
Gdy pochylisz się nad stołem,
Wtedy wszystkie chłopy społem,
Pożrą cię łakomym wzrokiem
jakby wielogłowym smokiem,
kupą się magicznie stali,
I nie cieszy cię to zali?
Tedy gapią się bezwiednie,
Wszak przy tobie każda blednie
Płci nadobnej wdzięków siła;
Karczmareczko moja miła!
Ponad wonie i klejnoty
Nad fikuśne bibeloty
Ponad dam trefnione włosy
Ja przedkładam zapach rosy
Który ciało twe obleka
Miej kompasje żesz dla człeka
I odpowiedz choć uśmiechem,
Gestem jakim, daj pociechę
Nim przeminie ta noc błoga
Karczmareczko moja droga!
Gdy Stachu skończył w „Czarnym Prosiaku” zapanowała niczym nie zmącona cisza. Strindberg oparty o wyszynk kręcił wąsa, Dagny wpatrywała się w swego przyszłego męża oczekując werdyktu, ja również wbijałem weń wzrok. Pierwsza zaczęła klaskać Agatha, niespiesznie, nieśmiało, jakby bała się zwrócić na siebie uwagę. Po chwili dołączył do niej Strindberg, potem pan Turke. Przybyszewski wyrzucił papier w powietrze, bił dłońmi, aż zrobiły się czerwone.
- Brawo! Brawo, panie hrabio! Jest pan przyjęty. – krzyczał Stachu. - Witamy w „Zum schwarzen ferkel”!
* * *
Czarcie nasienie
1
Ostatnio zmieniony sob 28 mar 2015, 23:04 przez slavec2723, łącznie zmieniany 1 raz.