Koniec Swiata cz.1 [18+] fantastyka postapokaliptyczna

1
Wulgaryzmy

Prolog



A co, jeśli jutro skończy się świat?
Co byś zrobił, gdybyś o tym wiedział? Rozejrzyj się, pomyśl. Błękit nieba, świergot ptaków, zieleń drzew. Szum liści poruszanych wiatrem i łagodny dotyk ciepłych promieni słońca na twojej twarzy. Jutro to wszystko zniknie, spłonie pożarte dziką żądzą nienasyconych płomieni, obróci się w popiół. Co byś zrobił, gdybyś już dziś o tym wiedział?
Próbowałbyś uciekać? Miotałbyś się i szalał z rozpaczy, na chwilę zapominając, że przecież nie możesz uciec ze świata, jesteś jego częścią. Próbowałbyś uratować ginący świat? Nie mógłbyś. Jesteś niczym w porównaniu z taką potęgą. Komu byś powiedział o tym, co wiesz? Wszystkim, ryzykując, że cały glob ogarnie szalony, zbrodniczy chaos, a ludzie będą palić, mordować i gwałcić siebie nawzajem przez tych ostatnich kilka godzin? A może nikomu, bo lepiej jest odchodzić szczęśliwym, w niewiedzy?
Tego dnia ludzie nie wiedzieli nawet, jak bardzo są szczęśliwi. Ten sam co zawsze, znienawidzony dźwięk budzika i gorzki smak porannej kawy. Nie ma czasu cieszyć się jej cudownym aromatem; w głowie od razu zaczyna się piętrzyć stos niezałatwionych spraw i ponury wniosek, że dziś pewnie znów nie uda się tego wszystkiego zrobić. Dzień jak co dzień. Nuda, rutyna, koszmar. No bo przecież trzeba coś jeść, mieć czym wykarmić dzieci. Nie ma czasu żyć, trzeba pracować.
A gdyby wiedzieli? Jaka byłaby ich pierwsza myśl, gdyby usłyszeli, że za chwilę świat się skończy? Czy rozbiegliby się bezładnie jak małe, ogarnięte paniką mrówki? Zapewne tak. Być może nawet w tej ślepej ludzkiej masie znalazłby się jeden, czy dwóch takich, którzy zamiast marnować dany im czas, postanowiliby jakoś wykorzystać tych ostatnich kilka godzin. Wstaliby trochę wcześniej i usiedli na chwilę w rozpraszanym przez świt mroku, by wpatrywać się w twarzyczki uśpionych dzieci, mężów lub żon, próbując zapamiętać je na zawsze. Niektórzy pewnie spróbowaliby się ratować. Nawet znając bezsens sytuacji, desperacko szukaliby jakiegoś rozwiązania, drogi ucieczki. Ci byliby jeszcze głupsi od bezmyślnych panikarzy.
Bo ucieczki nie było.
Apokalipsa przetoczyła się przez świat, pożerając wszystko i wszystkich na swojej drodze. Kiedy z nim skończyła, nic więcej nie zostało już ze świata, nic ponad wysypisko sczerniałych kości. Na palcach można było policzyć tych, którzy przetrwali. Walki, którą odtąd musieli toczyć, nie można już było nazwać życiem. Co więc nakazywało im trwać, bezustannie zmagać się z nieuchronnym końcem?
Każdemu coś innego.
Najsłabsi i ci, którzy nie widzieli powodu, by żyć, zginęli natychmiast. Umieranie było wówczas tak łatwe, wystarczyło tylko poddać się i czekać. Jedynie najbardziej niezłomna wola i tytaniczna siła pozwoliła oprzeć się tak straszliwym przeciwnościom losu. A jeśli człowiek z jakichś powodów podjął walkę, szybko stawało się dla niego jasne, że może znieść wszystko. Wystarczy tylko podnieść głowę, otrzepać się i iść dalej.




Rozdział 1



Beth nie chciała tutaj być. Oddałaby wszystko, żeby tak zamknąć teraz oczy i w jakiś magiczny, niepojęty sposób znaleźć się w domu, zagłębić się w miękki, skórzany fotel w salonie i z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni wpatrywać się w ekran wielkiego telewizora, oczekując na ulubiony serial. Zamiast tego, odziana w długą do samej ziemi, zwiewną suknię z błękitnego jedwabiu stała w bogato zdobionym holu małej, kameralnej opery i uśmiechając się przymilnie do wszystkich wokół i nikogo zarazem, czekała aż brat da jej znak, że mogą zająć swoje miejsca. Dwa dzwonki oznajmiające wszem i wobec rozpoczęcie spektaklu już przebrzmiały, czekali tylko na ostatni.
Brat nie zwracał na nią uwagi, zajęty bez reszty podlizywaniem się niskiemu, krępemu człowieczkowi w ciemnym garniturze, z czerwoną chustką zawadiacko wetkniętą w kieszeń marynarki i pokaźną łysiną błyskającą na jego nagiej czaszce przy każdym ruchu głowy. Wielki senator. Obleśna, parszywa gnida. Jej brat w niczym go nie przypominał: był wyższy niemal o głowę, którą porastała bujna, ciemna czupryna bez śladu siwizny i na swój sposób był przystojny, choć jego surowe, posągowe rysy nie należały do najprzyjemniejszych i już niejednego zbira przyprawiły o ból głowy. Mówili na niego Kasiora i w pewnych kręgach wzbudzał strach, a już na pewno bały się go takie żałosne, karłowate kreatury, jak ta, do której teraz się łasił.
Czy jej brat wiedział, że z tym idiotycznym uśmieszkiem zupełnie mu nie do twarzy? Być może nie wiedział, a być może miał to gdzieś. Wymyślił sobie jakiś durny interes i choć wszyscy wokół mówili mu, że nie warto zawracać sobie tym głowy, on wiedział swoje. Przyleciał do tego odległego miasta na skraju cywilizacji i wywiózł ją na ostatnie piętro nowo wybudowanego wieżowca, gdzie jakiś dowcipniś postanowił zorganizować salę balową i zaprosił na jej otwarcie najsłynniejszą rosyjską śpiewaczkę operową. Prawdziwa gratka dla miłośnika opery, jak tenże właśnie senator. Beth nawet nie wyobrażała sobie, ile musiały kosztować bilety i za jakie sznurki trzeba było pociągnąć, żeby je zdobyć. Senator wiedział. Coś takiego z pewnością mu zaimponowało. Bynajmniej od razu poznał, że ma do czynienia z grubą rybą i nie ośmielił się odmówić.
No dobrze, ale co ona miała do tego? Nie lubiła opery, nie lubiła dzikich krajów i ludzi mówiących w dziwnych językach. Czemu nie mogła po prostu zostać w domu? Brat nie pytał jej o zdanie, po prostu kazał włożyć wieczorową suknię i powiedział o której odlot. Taki już był, nie znosił sprzeciwów. I musiała tu teraz stać, uśmiechać się, chociaż wcale nie była wesoła, a szczerze mówiąc od kilku minut coraz intensywniej bolał ją brzuch. Zastanawiała się, czy zdąży jeszcze zajrzeć do toalety, nim wybrzmi wreszcie ten ostatni dzwonek i będzie musiała wraz z bratem zająć wykupione wcześniej za ciężkie pieniądze miejsca.
Jego pieniądze.
Postawił temu oślizgłemu typowi nie tylko bilet do opery, ale także przelot i pobyt w najdroższym hotelu, a przecież nie miał żadnej pewności, że cokolwiek z tego wszystkiego będzie. Cokolwiek, poza zmarnowanym czasem i nerwami. Już wyobrażała sobie jego gniew. Za kilka dni, może tygodni, gdy wielki Kasiora wreszcie oprzytomnieje i dotrze do niego, że trudził się na próżno, wpadnie w furię, jakiej ten świat wcześniej nie widział. Będzie miotał się po domu jak dziki zwierz, wypluwał straszliwe wyzwiska, rzucał rzeczami i kopał wszystko wokół, a ona ze zbolałą miną będzie liczyła straty. Kiedyś w takim szale stłukł telewizor i zniszczył płyty z filmami. Jej płyty. Niebawem znów będzie musiała na to patrzeć.
I po co to? Po co?! Po co ją tu przywiózł, ją i jej bladego jak ściana męża, i zmusił by tu stali i przyglądali się, jak robił z siebie idiotę przed jakimś żałosnym, karłowatym szczurem bez włosów?! I jeszcze ten zbir, którego ze sobą zabrał, najgorszy ze wszystkich zbirów, jacy dla niego pracowali. Wysoki, barczysty blondyn w czarnej kurtce, czarnych dżinsach i granatowej koszulce. Jakby nie wiedział, że do opery należy włożyć garnitur, albo chociaż koszulę z krawatem. Neandertalczyk. Tacy są najgorsi, bo nigdy nie wiadomo, co im odbije. O tym szczególnym neandertalczyku krążyły zaś takie legendy, że aż włos jeżył się na głowie.
Podobno wyłupił człowiekowi oko tylko dlatego, że ośmielił się zająć jego miejsce przy barze. Podobno jego ulubioną formą rozmowy były tortury, a ulubioną formą tortur obcinanie ludziom palców. Mówili, że jednej dziwce obciął cycki tylko dlatego, że poprosiła, by jej zapłacił. Ale najgorsza historia ze wszystkich to ta, w której zabił Rekina. Nie mógł znieść, że kogoś innego nazywają największym psycholem w okolicy, więc go zastrzelił, poćwiartował i spalił w jego własnym samochodzie, by w taki oto sposób przejąć palmę pierwszeństwa. Rick — Rozpruwacz, tak na niego mówili. A teraz był tu, stał pod ścianą kilka metrów obok niej i choć Beth ze wszystkich sił starała się trzymać od niego z daleka, wciąż natrafiała wzrokiem na to jego przenikliwe spojrzenie.
Czemu wciąż śledził ją wzrokiem? Czego od niej chciał? Szukał następnej kandydatki, której mógłby obciąć cycki? Pracował dla jej brata i musiał wykonywać jego rozkazy, ale czy szef zdołałby go powstrzymać, gdyby coś takiego przyszło mu do głowy? Czy ktokolwiek by zdołał? I czemu do ciężkiej cholery jej brat wszędzie go ze sobą zabierał?! Nie czuł się swobodnie bez obstawy, gdziekolwiek był, zawsze obawiał się zamachu, a nie mogąc wziąć do opery wszystkich swoich ludzi, oczywiście zabrał tego najstraszniejszego. Przy nim czuł się bezpieczny. Ona wcale.
Ból brzucha narastał. Stał się na tyle intensywny, że nawet ten mdły uśmieszek spełzł z jej starannie uszminkowanych warg, zmieniając się w krzywy grymas. Beth spojrzała na swoją jasną, błękitną sukienkę i nagle przeszył ją lodowaty dreszcz. A jeśli to dzisiaj? Wyobraziła sobie siebie, jak siada na tym miękkim, aksamitnym fotelu, gasną światła, a potem znów się zapalają, ona wstaje i… Nie! Musiała iść do toalety i sprawdzić, po prostu MUSIAŁA! Ale najpierw… Otworzyła małą, szarą torebeczkę i zaczęła zawzięcie grzebać w jej wnętrzu, choć już pierwszy rzut oka na zawartość pozwalał stwierdzić, że nie ma tam tego, czego szukała. Nie ma!!! Już tylko chwila dzieliła ją od wysypania tych wszystkich szpargałów na podłogę, ale byłoby to bezcelowe. Nie wzięła ich. Zostały na dole. W aucie.
— Muszę wrócić do samochodu — powiedziała do swego męża.
Dave spojrzał na nią oczyma rozszerzonymi ze zdumienia. Jeden rzut oka wystarczył, by ocenić sytuację. Kasiora wciąż rozmawiał z senatorem, głupawo susząc nieco pożółkłe od miłości do cygar i czarnej kawy zęby, a wokół nich zrobiło się zupełnie pusto. Ludzie udali się na widownię, by zająć swoje miejsca. Ostatni dzwonek jeszcze nie wybrzmiał, ale jasnym było, że spektakl zacznie się za kilka minut.
— Nie mamy czasu — odpowiedział jej. — Zaraz się zaczyna.
— Wiem! Ale ja muszę wrócić — nachyliła się do jego ucha i ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem: — Zostawiłam tampony w schowku, nie mam ani jednego.
Jego oczy uciekły z zakłopotaniem gdzieś w hall, jeszcze przed chwilą wypełniony gwarnym tłumem wytwornych dżentelmenów i statecznych dam, a teraz zupełnie pusty. Zrobią z siebie pośmiewisko wchodząc na spektakl po dzwonku, a na pewno nie zdążą wrócić na czas, znajdowali się prawie na samym szczycie trzydziestopiętrowego wieżowca. Ale wyraz twarzy żony nie pozostawiał miejsca na wątpliwości: jeśli ona się na coś uprze, to koniec, i tak postawi na swoim. Zamiast wdawać się w niepotrzebne dyskusje, Dave ruszył jej śladem w kierunku windy.
Nie zdołali jednak tam dotrzeć, nawet się nie zbliżyli. Zrobili może ze dwa kroki, kiedy nagle jak spod ziemi wyrosła przed nimi wysoka, barczysta postać. Z wrażenia Beth aż odskoczyła w tył i wpadła w szczupłe ramiona swego męża.
— Dokąd idziecie? — spytał Rozpruwacz.
Przenikliwe spojrzenie jego lodowato błękitnych oczu sprawiło, że przez chwilę nie mogli dobyć głosu ze ściśniętych gardeł.
— Do windy — wydusił cicho Dave, a żona wcisnęła się kurczowo w jego objęcia.
— Po co? — Rozpruwacz kontynuował przesłuchanie.
I może jeszcze miała mu tłumaczyć, po co?! Z tej bezsilności aż zachciało jej się płakać. Kasiora musiał zauważyć zamieszanie, bo nagle zostawił senatora, któremu przez dziesięć ostatnich minut uparcie właził w dupę i podszedł do nich.
— O co chodzi?! — zapytał.
— Chcą wejść do windy — wyjaśnił mu Rozpruwacz.
— Po co?
— Jeszcze tego nie ustaliłem, szefie, ale mogę to zrobić.
— Nie trzeba — uciął, a Rozpruwacz skinął głową i zrobił dwa kroki w tył, żeby dać szefowi pole do rozmowy. — Po co chcecie iść do windy? Zaraz zaczyna się opera — Kasiora zwrócił się przede wszystkim do swojej siostry.
„Opera” się zaczyna — pomyślała z rodzącym się oburzeniem Beth. — Kolejny neandertalczyk, a w dodatku mój własny brat!
— Muszę wrócić do samochodu, coś tam zostawiłam — spróbowała mu wyjaśnić.
— Później weźmiesz — skwitował — idź…
— Ale ja muszę to mieć TERAZ! Naprawdę!
Brat chwycił ją za ramię i ścisnął mocno, żeby w możliwie najbardziej dyskretny sposób przywołać ją do porządku. Byli w operze, wśród bogatych i dystyngowanych ludzi, którym chciał się przypodobać i to go powstrzymywało. W domu już dawno uderzyłby ją w twarz.
— Nie rób scen! — syknął, pochylając się do jej ucha. — Ludzie na nas patrzą.
No właśnie! Musiała mu powiedzieć wprost, nie było innej rady.
— Potrzebuję tamponów, chyba mi się zaczyna. Mam jasną sukienkę, nie usiądę na tym krześle za nic!
Na twarzy brata zobaczyła wreszcie wyraz zakłopotania. Zaczynał rozumieć. Wahał się jeszcze, ale w sumie wybór miał niewielki. Zaklął siarczyście pod nosem i zdecydował:
— Idź. Tylko zaraz wracaj.
Ruszyła, uradowana zwycięstwem, kiedy nagle z ust brata padły kolejne, miażdżące słowa:
— Ale on pójdzie z wami.
Beth zatrzymała się jak wryta i obróciła, nie wierząc własnym uszom. Miał na myśli… ROZPRUWACZA!
— Chyba żartujesz… — wyrzuciła z siebie. — Ja nie wsiądę z nim do windy!
Jakaś starsza dama w długiej, czarnej sukni przechodząc obok, zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem i zadarłszy swą posiwiałą głowę z wyższością, wsparła ukrytą w rękawiczce dłoń na ramieniu leciwego dżentelmena.
Brat zrobił jeden szybki krok w stronę Beth.
— Więc siadaj na swoje miejsce i mnie nie wkurwiaj! Pójdziesz z nim do wozu, albo ze mną na operę. Koniec dyskusji.
Beth otworzyła usta, ale nie odważyła się odezwać, doskonale wiedząc, że teraz wystarczy już tyko iskra, by brat zaciągnął ją na to krzesło siłą. Zrezygnowana spuściła głowę i uwiesiwszy dłoń na rękawie swego męża, wraz z nim ruszyła w kierunku wind. Rozpruwacz otworzył przed nimi drzwi. Wciąż mierzył ich czujnym wzrokiem, spostrzegła to, kiedy na chwilę podniosła głowę. Serce biło jej jak szalone, gdy patrzyła, jak wsiadał i przyciskał odpowiedni guzik. Drzwi zamknęły się, a oni zostali sami w pułapce.
Z nim.



Kobiety! Szału można z nimi dostać. Jak nie migrena to okres, wiecznie mają jakiś problem. Zabrał ją do tej cholernej opery, żeby zrobić dobre wrażenie na tym oślizgłym dupku, senatorze Bauerze, ale jak zwykle gówno z tego wszystkiego wyszło. Jak to będzie, kurwa, wyglądało, jak ona i ten pierdolony cwel, co go miała za męża, wparują na to cholerne przedstawienie po dzwonku?! Zrobią z niego idiotę i cały ten interes, na który od miesiąca próbował gościa namówić, wezmą diabli! Jebane tampony! Niech no tylko spierdolą mu przez to robotę, będzie jej wpychał w dupę codziennie po jednym, aż jej kurwa gardłem wyjdą! Człowiek się stara, wysila… Jak do ciężkiej cholery miał przejść na legal, kiedy jednego prostego interesu nie mógł ubić?! Do śmierci będzie tylko lał ludzi po mordach i prochy rozwoził, aż go w końcu za to przymkną, no bo przecież nie może być inaczej. I jeszcze te szumowiny, którymi musiał się otaczać, żeby nie rozstrzelali go na ulicy jak jebanego kurczaka. Oni i ten cały Rozpruwacz, najgorsze ścierwo z nich wszystkich. Jak można gadać codziennie z takimi gnidami i nie zwariować, no jak?! Najlepszy by się skurwił.

* * *

Winda płynnie sunęła w dół, poza lekkim uciskiem w żołądkach, nie dając swoim pasażerom żadnych powodów do narzekań. Mała, srebrzysta puszka ze ścianami z błyszczącego metalu i wielkim lustrem za plecami, do którego przyklejały się teraz dwie, skulone w swoich objęciach, przerażone postacie, kompletnie przy tym ignorując stalowy drążek dość mocno wżynający się w ich żebra. Żałośnie to musiało wyglądać, na pewno żałośnie z perspektywy stojącego przed nimi, barczystego zbira.
Widzieli tylko jego plecy. Szeroki, potężnie umięśniony trójkąt czarnej skórzanej kurtki, zawsze gotowe do ataku, wolno opuszczone dłonie i stopy w lekkim rozkroku, żeby nikt ani nic nie zdołało ruszyć go z miejsca. Jak marmurowy posąg siły, brutalnej presji i okrucieństwa. Stał do nich tyłem, ale Beth i tak wiedziała, że na nich patrzy. W wypolerowanych do połysku, stalowych drzwiach windy z pewnością widział ich odbicie. Był doskonały w swojej robocie, nigdy nie tracił zimnej krwi i zawsze umiał wyczuć niebezpieczeństwo. Prawdziwa maszyna do zabijania. Co jej brat sobie myślał, kiedy go z nimi wysyłał? Czy sądził, że będą z nim bezpieczni? A co, jeśli prawdziwe niebezpieczeństwo groziło im właśnie z jego strony?
Niech ta winda już się zatrzyma, niech to się skończy. Jak mały ptaszek zamknięty w ciasnej klatce, Beth nie mogła się doczekać gdy wyfrunie wreszcie na wolność i odetchnie pełną piersią. Tak naprawdę jedynie w obecności brata czuła się bezpieczna. Nawet, jeśli…
Huk.
Dziki, straszliwy, niewyobrażalny. Gwałtowne szarpnięcie targnęło ich małym światem, a oni polecieli z nóg jak strącone z szachownicy pionki. Nie mieli czasu nawet westchnąć, nim zimna podłoga windy uderzyła ich w twarz i naparła na ciało z potworną siłą. Kabina zerwała się z lin i bezwładnie runęła w dół, a oni mogli tylko krzyczeć i w oszalałym pędzie gnać na spotkanie ze śmiercią.
I znów szarpnięcie.
Stalowe hamulce zacisnęły się na zerwanych linach i z potwornym zgrzytem trącego o siebie metalu, zmusiły gnającą na łeb na szyję windę, by zaczęła wreszcie wytracać prędkość. Beth wciąż wrzeszczała z przerażenia, przykryta ramionami zwalonego na nią siłą uderzenia męża, chociaż dawno już się zatrzymali i najwyraźniej nie zamierzali na razie umierać. Zimne, jakby były wykute z lodu, oczy wbiły się w jej twarz z niewypowiedzianą groźbą i głos natychmiast uwiązł jej w gardle.
Znów nastała cisza. Ale coś było nie tak. Dopiero kiedy Beth wreszcie się zamknęła, mogli to usłyszeć. Jakieś dziwne, odległe, metaliczne dźwięki zbliżające się do nich z każdą chwilą; skrzypienie, trzeszczenie i łomotanie, które nie mogło zwiastować niczego dobrego. W powietrzu czuć było coś niepokojącego, może to tylko panika, ale z każdą chwilą jakby coraz trudniej im było oddychać.
Dym. Nie mogli tu zostać.
Beth i Dave zamarli z przerażenia na tej posadzce, bali się choćby poruszyć, żeby znów nie zerwać windy, ale Rozpruwacz nie marnował czasu. Gładko, sprężyście poderwał ciało na nogi i zaczął badać sytuację.
Wcisnął kilka razy jakieś przyciski na konsoli windy, ale nic się nie stało, wyciągnął więc z kieszeni nóż, wsunął go pod obudowę, naparł na nią i po chwili oderwał cały aplet od ściany, ukazując plątaninę kolorowych kabli. Nie wiedział, jak je połączyć, żeby drzwi się otworzyły, więc dał sobie spokój. Zamiast tego wsunął nóż w szczelinę pomiędzy dwoma płytami polerowanej stali i rozdziawił je na tyle, by weszły także palce. A potem wytężając wszystkie siły, zaczął mechanicznie rozwierać obie połówki drzwi. Wymagało to straszliwie dużo wysiłku, ale dawał radę. Wyglądał przy tym wręcz nierealnie, jak Terminator, albo android. Nie chciało się wierzyć, że aż tyle siły może się kryć w mięśniach jednego człowieka. Otworzył drzwi na szerokość oczu i zaraz tego pożałował. Do środka wdarło się całe morze dymu, a za nimi była tylko ściana niewiarygodnie gorących, zjadliwych płomieni, które natychmiast wyczuły kawałek wolnej przestrzeni i wdarły się do środka. Byłyby spaliły mu włosy, a nawet twarz, gdyby tylko nie miał refleksu i nie zdążył odskoczyć w porę. Z takim trudem otwarte drzwi, błyskawicznie zamknęły się na nowo.
Rozpruwacz zaklął pod nosem i raz jeszcze obrzucił wzrokiem ciasne, zadymione teraz pomieszczenie. Od razu widać było, że jest wściekły. Trzaski i zgrzyty z oddali nasilały się, nie mieli wiele czasu i on też to wiedział. Spojrzał w górę, na niewielki, kwadratowy otwór w suficie. I wtedy światło zamigotało kilka razy i zgasło, a Beth znów wrzasnęła przeraźliwie. Tym razem towarzyszył temu głuchy jęk jej męża.



Kurwa! Nie pomagają, to mogliby chociaż się zamknąć. Zanim stracił brwi, udało mu się zauważyć ogarnięte morzem płomieni hotelowe lobby. Winda zatrzymała się więc niemal na parterze, a pod nimi zostały dwa, może trzy metry przestrzeni, nim osiadłaby na dnie szybu, w garażach. Budynek zdecydowanie stanął w płomieniach i lada chwila miał runąć, każdy kto widział opadające wieże World Trade Center wie, co to znaczy. Ich jedyna szansa to dostać się do podziemi i uciec, licząc na to, że jeszcze nie ma tam ognia.
Ale żeby to się udało, musiał jakoś odciąć windę.
I jeszcze to światło. Los zdecydowanie nie ułatwiał mu zadania. Nim zgasło, zdążył wypatrzyć wejście na dach kabiny, ale czy uda mu się je otworzyć po omacku? Musiał spróbować. Alternatywą było tylko upieczenie się tutaj żywcem. Wymacał stopą metalową barierkę, tuż nad głowami dwójki przerażonych krzykaczy i wspiął się na górę. Podważył nożem coś, co mogło być krawędzią włazu i spróbował go przesunąć. Miał szczęście, po kilku próbach wieko puściło i otworzyło się z głuchym trzaskiem.
Do środka wpadło jeszcze więcej dymu i blade, żółtawe światło odległych płomieni. Jeszcze więcej wrzasków. Otwór włazu był niewielki, a jego ciało wręcz przeciwnie, ale jakoś zdołał się przezeń przecisnąć. A potem już tylko walczył z metalowym pudłem hamulców windy, czując coraz większy żar i niemą groźbę wielu ton stali lada chwila mających zwalić mu się na łeb. Wreszcie hamulec puścił i kabina znów runęła w dół, by z potwornym hukiem odbić się od umocowanej na dnie szybu sprężyny. Znowu wrzask. Przynajmniej wiedział, że oboje żyją. Wskoczył do kabiny, po omacku wymacał szczelinę drzwi i wsunął w nią grube, tytanowe ostrze noża, by raz jeszcze rozpierać palcami ciężkie, stalowe płyty.
Świeże powietrze. Owionęło ich twarze jak kojący powiew, ulga po całym tym piekle, z którego uciekali. Nawet nie musiał ich do tego zapraszać, sami wybiegli z windy, gdy tylko uwolnił im drogę. Było ciemno, ale nie aż tak, jak powinno być w podziemiach. Zamiast świateł, paliły się neonowe lampy awaryjne, mające wskazywać drogę do wyjścia w przypadku ewakuacji. Takiej, jak teraz. Dwójka oszalałych z przerażenia panikarzy ewakuowała się z ich pomocą w kierunku wyjazdu z garażu, zapominając o wszystkim, nawet o samochodzie. Jeśli wolą iść na piechotę, to niech idą. Odetchnął pełną piersią, nie przejmując się nimi na razie i wtedy to zobaczył.
Garaż był ogromny, na tyle duży, że chmura pyłu jeszcze tu nie dotarła, potrzebowała kilku sekund. I widział tę chmurę teraz, jak kłębiła się groźnie na horyzoncie, wprost przed dwójką przerażonych uciekinierów, którzy biegli dokładnie w jej kierunku, jakby nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie zechce ich pożreć. Co robić? Myśl, Rick, myśl albo zginiesz. Plany budynku. Widział je chyba, kiedy do niego wchodził. Wisiały na ścianie, oprawione w wielką ramę, jak dumny pokaz kunsztu architekta, który zaprojektował ten nowiutki wieżowiec. O ironio, zaprojektował źle, skoro zaledwie w tydzień od otwarcia, budynek stanął w straszliwych płomieniach i lada chwila miał runąć.
Jeden rzut oka na plany to za mało, by je zapamiętać, ale nie dla kogoś, kto pracował jako ochroniarz. Najważniejszą rzeczą w tej pracy zawsze była znajomość terenu, dróg ucieczki. Wiedział, ile pięter ma wieżowiec i w jaki sposób można każde z nich opuścić. Wiedział, że pod nimi znajduje się jeszcze jeden poziom, do którego nie dojeżdżała winda, trzeba było zejść klatką schodową, która była gdzieś… Zobaczył drzwi, jakieś dziesięć metrów na prawo od siebie. Chmura zbliżała się, miał może z pięć sekund. Dwa przerażone króliki uciekały na oślep wprost w sam środek piekła, nie mając choćby tyle rozsądku by spojrzeć, co zmierza w ich stronę. Gdy się zorientują, będzie po nich. Czy miał czas, by ich ratować?
Na pewno nie miał czasu na tłumaczenie, szarpaninę i histeryczne wrzaski. Mógł złapać i sprawnie nieść tylko jedno z nich, postanowił więc, że to będzie Beth. Z tego co wiedział o jej mężu, powinien on w takiej sytuacji pobiec za porywaczem żony, a jeśli nie pobiegnie, to trudno. Gorzej dla Dave’a. Puścił się sprintem w ich stronę, chwycił Beth wpół i nie zważając na jej protesty, przerzucił ją sobie przez ramię. Pobiegł w stronę czerwonych drzwi, otworzył je i wpadł w wąski, ciemny korytarz. Wtedy zobaczył Dave’a.
Kompletnie przerażony biegł za nimi, chociaż zapewne sam nie wiedział, co zrobi, kiedy już ich dogoni. Nie zrobił nic. Zatrzymał się przed otwartymi drzwiami i stał, gapiąc się jak przerażone cielę. Rick musiał chwycić go za ramię, wciągnąć w korytarz i zaryglować drzwi. Dopiero wtedy postawił na nogi wrzeszczącą Beth, która wpadła w ramiona męża. Dave pokazał jej czarną jak noc ścianę dymu, która ukazała się w niewielkim, pokrytym zbrojonym szkłem lufciku w drzwiach i po chwili runęła na nie z niesamowitą siłą. Aż wszyscy troje odskoczyli w tył, niepewni czy zawiasy zdołają to wytrzymać.
Zamarli, porażeni potęgą żywiołu, ale tylko na chwilę. Nie było czasu się zastanawiać. Rick chwycił ich oboje za ramiona i zmusił, by pobiegli dalej, przeskakując po dwa schodki. Drogę oświetlały im jedynie fluorescencyjne paski na ścianach i brzegach stopni, poza nimi nie było tu żadnego, nawet najmniejszego źródła światła. Kolejne drzwi, tym razem zamknięte, ale zwarcie, które odcięło prąd od lamp, wykończyło także elektroniczny zamek i wystarczyło tylko znaleźć klamkę. Wszystko musiał robić po omacku i już wiedział, że to będzie problem. Weszli do dużego i wysokiego pomieszczenia, ale poznać to można było jedynie z echa, jakie zostawiały ich kroki. Fluorescencyjne paski zniknęły i nagle zrobiło się zupełnie ciemno. Jakby w jednej chwili wszyscy troje stracili oczy.
Ostatnio zmieniony ndz 26 kwie 2015, 15:07 przez dekadencja, łącznie zmieniany 2 razy.
Wiem niewiele, lecz powiem co wiem,
Choć nie będzie to pewnie myśl złota,
Najpiękniejszą muzyką przed snem,
Jest mruczenie szczęśliwego kota.

2
A co, jeśli jutro skończy się świat?
Co byś zrobił, gdybyś o tym wiedział?
Pierwsze zdanie zbyt poprawne nie jest, ale powiedzmy, że ma wywołać zamierzony efekt. Podobnie to powtórzone „co”. Niby uzasadnione, ale może budzić zastrzeżenia. A pierwsze zdania są nadzwyczaj ważne.
że przecież nie możesz uciec ze świata, jesteś jego częścią. Próbowałbyś uratować ginący świat?
Tutaj dwukrotny „świat” jest jednak nieco rażącym powtórzeniem. Może: Próbowałbyś go ratować ginący świat?
I użyłbym formy niedokonanej.
Jesteś niczym w porównaniu z taką potęgą.
Jaką? Co powoduje zagładę świata? Nie zostało to określone. Zapewne wynika to z niego samego, ale przecież nie jest nim samym. Nie wiemy co to jest.
Wszystkim, ryzykując, że cały glob ogarnie szalony, zbrodniczy chaos, a ludzie będą palić, mordować i gwałcić siebie nawzajem przez tych ostatnich kilka godzin?
Takie zachowanie ludzi jest dość dowolnym założeniem. Psychologowie skłaniają się do stwierdzenia, że przeważająca ich część pozostałaby przy codziennych czynnościach i nawykach.
Poza tym w jaki sposób powiedział? Kim on jest? Prezydentem USA, aby go wysłuchano? I jeszcze uwierzono? To by nawet głowie największego mocarstwa się nie udało. Kwestia wiarygodności, dostępu do mediów i tym podobne przyziemne (pozornie) problemy się kłaniają.
Tego dnia ludzie nie wiedzieli nawet, jak bardzo są szczęśliwi.
A w poprzednich wiedzieli? Dlaczego akurat tego dnia nie wiedzieli?
Nuda, rutyna, koszmar.
Z tym koszmarem, to może trochę przesada.
Czy rozbiegliby się bezładnie jak małe, ogarnięte paniką mrówki?
„małe” do usunięcia. Po pierwsze z naszego punktu widzenia, mrówki są zawsze małe, to ich cecha immanentna, a po drugie w opisywanej sytuacji, ludzie byliby jeszcze mniejsi wobec losu.
Nie ma czasu cieszyć się jej cudownym aromatem; w głowie od razu zaczyna się piętrzyć stos niezałatwionych spraw i ponury wniosek, że dziś pewnie znów nie uda się tego wszystkiego zrobić.
Trzy razy „się” w jednym zdaniu.
Apokalipsa przetoczyła się przez świat, pożerając wszystko i wszystkich na swojej drodze. Kiedy z nim skończyła, nic więcej nie zostało już ze świata,
Powtórzony „świat”.
że może znieść wszystko. Wystarczy tylko podnieść głowę, otrzepać się i iść dalej.
„otrzepać się” - jakoś tak nie za bardzo. Może lepiej „otrząsnąć” (bez „się”).

Prolog zbyt udany nie jest. Albo za długi, albo za krótki. Nazbyt oczywisty, nic oryginalnego; na początku standardowa wyliczanka. A powinien być wizytówką powieści. Wciągać, szokować. Wiele osób opiera swoją opinie na przeczytanych pierwszych kilku – kilkunastu zdaniach. I na początku stawiasz pytania w trybie przypuszczającym „co by było gdyby”, a potem przechodzisz da faktów dokonanych, że ta apokalipsa jednak już była. To po co wątpliwości i dywagacje? Niekonsekwentnie.
Oddałaby wszystko, żeby tak zamknąć teraz oczy i w jakiś magiczny, niepojęty sposób znaleźć się w domu, zagłębić się w miękki, skórzany fotel w salonie i z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni wpatrywać się w ekran wielkiego telewizora, oczekując na ulubiony serial.
Trzy razy „się”.
Może na przykład tak: Oddałaby wszystko, żeby tak zamknąć oczy i w jakiś magiczny, niepojęty sposób, być teraz w domu, zasiąść w miękkim, skórzanym fotelu, i z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni oglądać cokolwiek na ekranie wielkiego telewizora, oczekując na ulubiony serial.
Oczywiście, nie musisz wyrzucać wszystkich, ale chciałem Ci pokazać, że można.
Jej brat w niczym go nie przypominał:
Może dodać „zewnętrznie”, bo jak dalej się okazuje, dżentelmenem to on też nie był.
był wyższy niemal o głowę, którą porastała bujna, ciemna czupryna bez śladu siwizny i na swój sposób był przystojny,
Powtórzone „był”.
Mówili na niego Kasiora i w pewnych kręgach wzbudzał strach, a już na pewno bały się go takie żałosne, karłowate kreatury, jak ta, do której teraz się łasił.
Trochę nielogiczne. Skoro się bały, to nie musiał aż tak się łasić.
Już wyobrażała sobie jego gniew. Za kilka dni, może tygodni, gdy wielki Kasiora wreszcie oprzytomnieje i dotrze do niego, że trudził się na próżno, wpadnie w furię, jakiej ten świat wcześniej nie widział.
Również trochę nielogiczne. W interesach tak jest, to musi być wkalkulowane w koszty, gdyż wiadomo, że nie wszystko się udaje. I skoro jej brat załatwia takie sprawy i obraca się w odnośnych kręgach, to musi o tym wiedzieć i można założyć z całkowitą pewnością, że nie raz zdarzyła mu się taka sytuacja.
że aż włos jeżył się na głowie.
Kolokwializm. Całe to zdanie należałoby przeredagować.
Dave spojrzał na nią oczyma rozszerzonymi ze zdumienia. Jeden rzut oka wystarczył, by ocenić sytuację.
„oczyma – oka”: powtórzenie
Ale wyraz twarzy żony nie pozostawiał miejsca na wątpliwości: jeśli ona się na coś uprze, to koniec, i tak postawi na swoim.
„koniec” do usunięcia. Kolokwializm.
gdyby tylko nie miał refleksu i nie zdążył odskoczyć w porę.
„tylko” do usunięcia.
Zimne, jakby były wykute z lodu, oczy wbiły się w jej twarz z niewypowiedzianą groźbą i głos natychmiast uwiązł jej w gardle.
Napisałbym: Zimne, jakby wykute z lodu oczy, wbiły się w jej twarz z niewypowiedzianą groźbą i głos natychmiast uwiązł w gardle.
ale z każdą chwilą jakby coraz trudniej im było oddychać.
„im” - można usunąć
Beth i Dave zamarli z przerażenia na tej posadzce, bali się choćby poruszyć,
„tej” - do usunięcia.
Wcisnął kilka razy jakieś przyciski na konsoli windy,
„windy” do usunięcia; raz – wiadomo czego, a dwa była przed chwilą.
O ironio, zaprojektował źle, skoro zaledwie w tydzień od otwarcia, budynek stanął w straszliwych płomieniach i lada chwila miał runąć.
„straszliwych” - niepotrzebne.
kto pracował jako ochroniarz. Najważniejszą rzeczą w tej pracy zawsze była znajomość terenu, dróg ucieczki.
„pracował – pracy”: powtórzenie
Weszli do dużego i wysokiego pomieszczenia, ale poznać to można było jedynie z echa, jakie zostawiały ich kroki.
„z echa” to trochę niepoprawnie; „dzięki echu”, „na podstawie echa”.

Tutaj jest o wiele lepiej. Zwłaszcza od momentu wejścia do windy. Akcja szybka, ukierunkowana, ciekawie opisana. Jest też wyczerpująco przedstawione otoczenie, sytuacja w jakiej się znaleźli. Wprowadzająca historia z tamponem też niezła, ale partia opisująca ochroniarza jest nieco przegadana i jakoś mało realna; ten brat psychopata prawie – choć fragment z wulgaryzmami (mnie się to akurat nie podoba, ale podejrzewam, że jestem w mniejszości) wiele wyjaśnia – i delikatnie mówiąc mało sympatyczny ochroniarz. Trochę brakuje mi odniesienia do ogólnego umiejscowienia całości (gdzie, kiedy), ale zakładam, że będzie to w dalszej części. Mąż nazbyt nijaki, nie odzywa się, jest tylko statystą, bezwolną kukłą jak w „Moralności pani Dulskiej”.
W każdym razie czytało się nieźle i rokowania też są obiecujące.

3
Dzięki za pomoc! Siedziałam nad tym tak długo, że już zwątpiłam, czy dam radę to napisać lepiej, a teraz przynajmniej wiem, na co zwrócić uwagę. Nad prologiem się zastanawiam, czy nie wyrzucić tego w ogóle, ale kuzynkom tak bardzo się podobał, że w końcu zostawiłam. Teraz z pewnością jeszcze raz to przemyślę.
Brat nie tyle nie jest świadomy, że jego wysiłki nie przyniosą rezultatu, co nie chce przyjąć tego do wiadomości. "Łasi się" to wyolbrzymienie siostry. Ona, wiedząc jakim jej brat jest człowiekiem, w taki sposób określa zachowanie zupełnie dla niego nienaturalne, gdy zamiast komuś przyłożyć, stara się być wobec niego uprzejmy. Nie pasuje do środowiska, w które próbuje wkroczyć i nie bardzo wie, jak ma się zachować.
A mąż właśnie taki ma być, bezwolny, sterowany przez żonę.
Opis ochroniarza pokazuje, jak go widzi Beth, nie jaki on jest naprawdę.
A tekst z wulgaryzmami? No cóż... Wiem, że razi, ale dla mnie ma swój urok (bawi mnie do łez, ilekroć do niego wracam po dłuższej przerwie) i mam wrażenie że tam pasuje, dopełnia tekst i że całość straciłaby na wartości, gdybym go usunęła.
Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
Wiem niewiele, lecz powiem co wiem,
Choć nie będzie to pewnie myśl złota,
Najpiękniejszą muzyką przed snem,
Jest mruczenie szczęśliwego kota.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”