Polyxena
Co tu dużo gadać - Cecil był zły. Gdy dwa tygodnie temu ojciec obwieścił mu swoją wolę, biedny chłopak wybiegł na krużganek i rzygał przez trzy pacierze. Zwymiotował pieczonego kurczaka, podsmażane ziemniaczki i kawałki cukini. Cecil rzygał, bo zdawał sobie sprawę, że decyzja ojca będzie miała diametralny wpływ na jego życie. Co gorsza wiedział też, że na nic się tu zda rzyganie.
Biedny Cecil jechał więc teraz w orszaku księstwa Dae, aby poślubić Polyxenę. Jechał przez oblaną słońcem dolinę Parsęty udekorowaną zielonymi pagórkami, łąkami i lasami. W powietrzu rozchodził się śpiew ptaków, widać było tańcząće po lazurowej płachcie nieboskłonu sójki, sroki i wilgi. Krajobraz nie działał jednak na Cecila kojąco.
Co tu dużo gadać – był zły.
Co to w ogóle za imię Polyxena? – rozmyślał. Zwyczajowe, zgodne z tradycją imię dla księżniczki to Gryzelda, Patagonia, bądź Konstancja. Ale Polyxena? Przecież to jakieś nieporozumienie. Przecież to jakiś absurd, na dobrą sprawę mogłaby równie dobrze nazywać się „Polifonia”. Różnica wszak nie tak duża. Nie, nie, może to się da jeszcze wszystko odkręcić, łudził się w myślach. Wiedział bowiem dobrze, że postanowienia ojca są nieodwołalne. Wiedział też, że imiona księżniczek z Fähren zwyczajowo odbiegają od normy. Zresztą nie tylko imiona. Żałował, że nie przykładał się do nauk ze stosunków międzynarodowych, że nie wysłuchiwał wykładów ambasadorów o obyczajach i kulturze panujących w krajach ościennych. Teraz musiał się o wszystko wypytywać. Pogonił lekko swego ciska, podjechał do kiwającego się w siodle ambasadora w Fähren.
- Czy ona jest gładka?
- Kto? – zdziwił się wyrwany z półsnu dostojnik.
- Kto? Kto? Nie drzemcie jak zając o południu pod skibą, Max. O księżniczkę pytam, czy ładna.
- Polyxena? Czy ona gładka? – zadumał się przez chwilę ambasador. Osobiście jej nie widziałem. Ale mówionio mi, że jej uroda odbiega tak od klasycznych wzorów jak jej imię od tradycyjnych.
- Aż tak bardzo?! To znaczy, aż taka brzydka?!
- Ależ skąd! Brzydką bym jej nie nazwał.
- Tedy gładka jest?
- Gładka pewnie też nie – rzekł po namyśle Worffschnaffell.
- No to jaka w końcu do ciężkiej cholery?
- Ciężko powiedzieć. Nie kłopoczcie się mości książe. Może nie będzie tak źle – pocieszał ambasador widząc zafrasowaną minę księcia.
- Łatwo ci powiedzieć. To przecież nie tobie każą się żenić. A czy to prawda, co mówią o mieszkańcach Fähren?
- Zależy co wasza książęca mość zasłyszała.
- No, że to skończone chamy.
- Rzeczywiście – uśmiechnął się pod nosem Maksymilian Worffschnaffell – obyczaje tam grube, ciężko zaprzeczyć.
- A czy to prawda, że tam się nie myją?
- Nie, no to już lekka przesada. Myją się. Księżczniki z Fähren dbają o higienę osobistą tak samo jak jej odpowiedniczki z Dae. Z tą tylko różnicą, że pewnie robią to rzadziej.
- Ty to naprawdę potrafisz człowieka pocieszyć, Max.
- Staram się mości książę – uśmiechnął się ironicznie ambasador.
Małżeństwo z Polyxeną miało przedłużyć rozejm między obydwoma księstwami. Na granicach już zaczęło bowiem dochodzić do starć i niepokojów, wzdłuż Parsęty zaczęto również koncentrować wojska. Między Dae i Fähren, w najlepsze trwała przepychanka celna, która przynosiła spore straty w handlu. Władcy obu dziedzin poszli więc po rozum do głowy i uradzili , że aby rozejm uczynić trwałym najlepiej będzie wydać latorośl skłóconych księstw i zażegnać konflikt. Tak też się stało.
Cecila martwiła wątpliwa uroda przyszłej małżonki. Martwiła tym bardziej, że on mógł mieć każdą, absolutnie każdą dwórkę jakiej zapragnął. Był młody i dufny w swój urok, któremu w jego przekonaniu nie oparłaby się żadna kobieta. Jak mogłaby się zresztą oprzeć wysokiemu mężczyźnie, z czarnymi jak węgiel oczyma? Mężczyźnie z ciemną burzą włosów na głowie? I do tego zadbanemu, pachnącemu i wygadanemu mężczyźnie? W mniemaniu Cecila nie mogła żadna. Cecil nie brał jednak pod rozwagę faktu, że jego podbojm w alkowie bardzo, ale to bardzo pomagał książęcy tytuł.
- A czy to prawda, że oni tam nie potrafią czytać?
- W rzeczy samej sztuka ta jest tam obca. Tylko niektórzy z dostojników dworskich czytają księgi. Fähreńczycy to lud prosty, mości książę, przesądny, zabobonny. Gdy wysłaliśmy do nich alchemika Bombastusa wpierw okrzyknięto go prorokiem, następnego zaś dnia chcieli go linczować.
- Czemu linczować?
- Ponieważ nie potrafił uleczyć jednego z rannych w polowaniu dostojników.
- I dlatego chcieli go powiesić?
- Doszli do wniosku, że prorok powinien umieć takie rzeczy. Jeśli nie umie znaczy, że fafuła z niego, i żaden prorok. A skoro chciał ich okpić, oszukać i zrobić na szaro, to go na szubienicę kłamcę jednego.
- I co się stało? Powiesili go?
- Nie. W sprawie Bombastusa interweniowałem osobiście. Długo, zaprawdę długo przyszło mi tłumaczyć, że alchemik to nie to samo co prorok. Ale jakoś udało się.
- Tak – rzekł po chwili Worffchnaffell. To lud prosty i zabobonny. Ale też wielce honorny. Jeśli mężczyzna w Fähren przysięga na honor, to takie słowo ma ważkość dowodu.
- I kobietom też tak wierzą?
- Nie. Aż tak naiwni nie są. W słowo kobiety, podobnie jak w Dae nie wierzy nikt.
- He, he.
Co tu dużo gadać - Cecil był zły.
Może machnął by ręką na urodę przyszłej żony, wszak książęta miewali kochanki, mogli spać z takimi kobietami jakimi chcieli, ograniczając powinności małżeńskie do minimum. Ale najgorsze było to, że Cecil udawał się na wygnanie. Zgodnie bowiem z tradycją Fähren po zawarciu ślubu młodzi udawali się do domu panny młodej, aby tam zamieszkać i uwić wspólne gniazdo. Do Fähren! – waliło mu w głowie. Do puszcz, lasów i borów, w których jedyne co można było zrobić, aby nie umrzeć z nudów to udawać się na polowanie. Cecil nie cierpił zaś polować, w ogóle łowy uważał za przeżytek i niegodną formę rekreacji książąt.
Co gorsza miał teraz żyć zdalo od Nexo. Od jego ukochanego miasta przepełnionego muzyką, radością, karczemnymi rozmowi, bibliotekami i rynku, na którym można było kupić wszystko czego dusza zapragnie. Zdala od kompanów, zdala od biesiadowania, krotochwili i zdala od bałamutnych dziewek. To właśnie z tych powodów Cecil rzygał tak długo. Jedyne co łączyło go z Fähren, to niechęć do dworskiej etykiety. Książę nie cierpiał tytułów, teatralnych gestów i dyplomatycznego protokołu, intryg i koterii. Bliższy mu była karczemna dezynwoltura, proste obyczaje i zasady.
Do celu podróży nie było już daleko. Dojeżdżali właśnie do przejścia granicznego na Parsęcie, rzece, która oddzielała oba księstwa. W Serwizie położonej na fähreńskim brzegu miała na nich oczekiwać Polyxena wraz z własnym orszakiem.
Cecil przechylił się w siodle i zwymitował.
* * *
Cecilowi prawdopodobnie opadłaby szczęka gdyby uważnie przyjrzał się Polyxenie. Opadłaby nieodwołalnie bo ubrana w aksamitną suknię dziewczyna była po prostu piękna. W życiu nie widział tak gładkiej. Na opadanie szczęki i dziwowanie się nie było jednak czasu. Bo z niedalekigo zagajnika wypadło na orszak kilkunastu knechtów. I zaczęła się rąbanina.
Na jego oczach przybrany w kaftan i kolczugę żołdak przeciął brzeszczotem jego niedoszłą żonę. Tuż przy jego boku ambasador Worffschnaffell krztusił się krwią, która lała się kaskadą z przeciętej krtani. Na niego samego zwaliło się zaś trzech knechtów próbując ściągnąć go z siodła. Kochane zwierzę było jednak odpowiednio szkolone w walce. Koń zawierzgał, uniósł przednie kopyta, ba kopnął nawet jednego z atakujących knechtów, który poleciał niby wyrzucony z katapulty. Drugiego najemnika szybkim cięciem rozsiekał sam Cecil. Trzeciego zachodzącego od pleców nijak nie mógł dosięgnąć. Przeciwnik zamachnął się i ciął – ciął jednak bardzo nieumiejętnie. Zamiast uderzyć prawidłowo między łopatki, chciał popisać się zręcznością i trafić w szyję. No i stało się. Wierzgające i stające dęba zwierzę wspięło się na zadnich nogach tak wysoko, że Cecil zleciał z kulbaki. I to uratowało mu życie. Inaczej knecht trafiłby go, jak dwa a dwa cztery. Zwierzę obróciło się, najechało na najemnika, dzięki czemu Cecil miał czas się podnieść. Podbiegł do knechta, zarąbał go dwoma cięciami.
Na polanie niedaleko Serwizy walka trawała na dobre. Szczęściem w jednym jak i drugim orszaku nie brakowało bywałych w walce przybocznych. Mający przewagę liczebną knechci ciężko obrywali od szkolonych w walce dworzan. Nawet dwórki Polyxeny rzuciły się w wir walki, szczególnie jedna, z tatuażem na ramnieniu i pikowanym kubraku rąbała bezlitośnie.
Ale najemnicy nie dali się zastraszyć. Dufni w przewagę, cofnęli się, przegrupowali i zaatakowali raz jeszcze. Z lepszym skutkiem. Przyboczni Cecila i Polyxeny ginęli pod ciosami najemników, sami rewanżując się zdradzieckimi sztychami. Walka trwała krótko, ale była zażarta. Po dwóch pacierzach na placu boju pozostał już tylko Cecil, owa dwórka księżnej z tatuażem na ramieniu oraz dwóch knechtów. W tym jeden, który zarąbał Polyxenę, w kaftanie i kolczudze. To właśnie on stanął na przeciwko Cecila.
Książe z Dae zaatakował pierwszy, najemnik cofnął się, sparował, rąbnął z całej siły, ale nie zdołał przełamać zastawy Cecila. Żołdak zawinął klingą, przeszedł do filnty, Cecil odruchowo sparował, odsłonił się. I dał się nabrać. Prawie czuł jak żelazo najemnika wbija się w jego ciało, jak zimna stal rozwala mu czaszkę. Tak się jednak nie stało. Najemnik zawahał się. Zamiast zabić wpatrywał się w Cecila, jak zahipnotyzowany. Szczególnie spoglądał na jego knykieć, na którym widniało niewielkie kształtem przypominające trójkąt znamię. Cholera zresztą wie czemu najemnik tak się na niego gapił. Może zorientował się kogo zaatakował? Że to książęcy orszak a nie kupiecka karawana? Przeląkł się następstw? Cecil nie rozmyślał, w odróżniu od swego przeciwnika nie zawahał, po prostu rąbnął go mieczem. Tak, że walnięty już nie wstał.
Dziewczyna z tatuażem na ramieniu w równej walce nie miała by szans. Wynajęci knechci byli bowiem zawodowcami, znali się na swojej robocie. Najemnik sparował uderzenie dwórki, zamłynkował nadgarstkiem tak zręcznie, że klinga wojowniczki wyfrunęła na kilka łokci do góry. Przestraszona dziewczyna cofnęła się, zahaczyła o porastające na polanie pnącza, wyrżnęła na plecy. Najemnik podszedł wolno, zamierzył się, aby zadać ostatni cios. Nie zrobił tego. Zamarł. Patrzył przez chwilę nieobecnym wzrokiem, a później sam upadł na ziemię. Z jego pleców wystawało ostrze Cecila.
* * *
- Czy możesz mi z łaski swojej wyjaśnić, o co tu chodzi? – zapytał Cecil dziewczynę z tatuażem na ramieniu.
- A skąd ja mam to niby wiedzieć? – zdziwiła się. Ja cholera wiem tyle co ty. I mi też, skonstatuj to sobie, nie jest do śmiechu.
Siedzieli za stołem w serwiskiej gospodzie „Pod Żbiczym Susem”. W karczmie nie było ludno, wojna celna między księstwami utrudniała handel. W głównej izbie przebywali tylko fähreńscy chłopi, którzy zadowoleni po spieniężeniu swych plonów od razu wzięli się za upłynnianie grosiwa. Cecil unikał jednak teraz ludzi jak ognia. Po zamachu na polanie wolał z nikim się nie spoufalać, nawet z przaśnie wyglądającymi wieśniakami. Zaprowadził dziewczynę do alkierza, zaordynował piwo, fasolową polewkę i czarny chleb. Gdy już siedli za stołem zaczął się jej dyskretnie przyglądać. Na Cecilu dziewczyna zrobiła pewne wrażenie. Domyślał się, że musiała być ochroniarzem księżniczki, albo żołnierzem. Nie uciekła, nie zwymiotowała na widok rąbaniny na polanie, nie przelękła się widoku krwi ani zabijania. Jasne była trochę roztrzęsiona, ale któż by nie był? Widać, że była szkolona w walce, mieczem robiła umiejętnie.
- Zacznijmy więc, może od tego co wiesz. Jak ci na imię?
- Poly... Poly... – wahała się dziewczyna.
- Poly co?
- Polyxena.
- Jaka Polyxena? Czy w Fähren wszystkie dwórki księżniczki noszą to samo imię? Czy też to zwykły zbieg okoliczności? – zdziwił się Cecil.
- Nie, nie wszystkie. Imię Polyxena nosi tylko księżniczka.
- Co ty mi tu za brednie opowiadasz? Przecież sam na własne oczy widziałem jak rozpłatali Polyxenę na polanie.
- To nie była Polyxena. To była moja dwórka.
W alkierzu zalęgła nieprzyjemna cisza.
- Słuchaj – podjął wolno Cecil. Nie chcę aby początek znajomości skaziło wiarołomstwo. Więc mówię otwarcie, że podszywanie się pod księżniczkę nic ci nie da.
- Nie podszywam się! Jestem księżniczką! Nazywam się Polyxena!
- Może kurwa trochę ciszej, co? Przypominam ci księżniczko, że właśnie planowano na ciebie zamach. I nie wiadomo komu możemy ufać. Jeśli jednak nią nie jesteś – spokojnie kontynuował Cecil – szybko cię przejrzę. Wierz mi, chowałem się na dworze w Dae. Znajome mi są wszelkie wiadome sztuczki w tym względzie.
- A ja chowałam się w fähreńskiej puszczy. I za oskarżanie o wiarołomstwo gotowam dać w mordę.
Cecil uśmiechnął się pod nosem.
- No, no. Nie ekscytuj się tak wasza wysokość. Jeśli naprawdę jesteś tym za kogo się podajesz, nie ma się czym martwić. Narazie pozostajesz jedyną osobą, której choć w sposób ograniczony to jednak ufam.
- Czym zasłużyłam sobie na tak wielki zaszczyt? – uśmiechnęła się złośliwie Polyxena.
- Bo, ciebie droga przyszła małżonko próbowano dziś zabić. Tak samo jak i mnie.
Skinęła głową.
Cecil zaczął uważniej przyglądać się dziewczynie, która na oko wyglądała na cztery, może pięć lat młodszą od niego. Rzeczywiście było tak jak mówił Max Worffschnaffell, urodą księżniczka z Fähren nie grzeszyła. Przede wszystkim szpecił ją tatuaż na ramieniu, wąskie usta również robiły ujemne wrażenie. Oczy koloru chabru ładnie kontrastowały z płowymi włosami. Kibić podobnie jak usta miała jednak wąskie, nogi chude, przypominające tyczki. Na Bogów, pomyślał. Czy w tym Fähren jedzenia brakuje, że księżniczki o głodzie muszą chodzić? Jedyne co mu się w niej podobało, to piersi. Tutaj natura rzeczywiście chojnie ją obdarzyła, wyposażając w dwa dorodne owoce kształtem przypominające gruszki. Całość jednak nie przypadła mu do gustu. Gdyby spotkał ją na jednej z ulic w Nexo, prawdopodobnie nie zaszczyciłby jej nawet spojrzeniem.
- Jesteś pewny, że to był zamach?
- Jestem pewien, że to nie były otrzęsiny.
- Może wasza książęca mość to jednak wyolbrzymia, może to był zwyczajny napad?
- Szczerze wątpię. Przecież i jeden i drugi orszak, posiadał proporce. Owi najemnicy musieli wiedzieć, kogo atakują. Że porywają się na poselstwo Dae oraz na orszak z Fähren. A żaden zwykły rabuś nie zrobiłby czegoś takiego. Poza tym jak już powiedziałem, to byli najemnicy, ludzie, którzy co nieco znali się na swoim fachu...
- A cóż to mało się maruderów plącze po okolicy? Mało żołdactwa sprawia problemy na graniacach?
- Oni nie wyglądali na maruderów. Byli schludni, dobrze uzbrojeni, nie przymierali głodem, widać, że nie była to dla nich pierwszyzna. Nawet jak ich porąbaliśmy, nie pierzchnęli, nie uciekli. Zwyczajnie się przegrupowali. Tak walczą najemnicy. Nawet nie wiesz jak chciałbym, aby to był zwykły rabunkowy napad... Ale to był zamach... To jest sprawa polityczna.
- Znaczy, że wdepnęliśmy w gówno.
- Deliaktnie mówiąc.
Milczeli przez chwilę, podczas której Polyxena nieustannie wierciła go wzrokiem. Wreszcie przemówiła, głosem kwaśnym jak zsiadłe mleko.
- Ja również nie chciałabym, aby początek naszej znajomości skaziły urazy i niedomówienia. Dlatego też prosiłabym waszą wysokość, aby przestała gapić się na moje książęce cycki.
Cecil popatrzył na nią zdziwiony, ale nie zmieszał się. Na jego twarzy wykwitł uśmiech; taki sam jaki pojawia się na licu nicponia, którego złapie się na drobnej niegodziwości.
- Wybaczenia upraszam – skłonił się dwornie. Z twarzy nadal nie znikł mu szelmowski uśmiech, co widać było Polyxenę strasznie denerwuje.
Ciszę przerwał karczmarz „Żbiczego Susa”. Rumiany i pulchny jak dziecię gospodarz wszedł do alkierza, podał ociekające pianą piwo, polewkę i czarny chleb. Przyglądnął się Cecilowi, jego bogatemu odzieniu, rzucił wzrokiem na Polyxenę, i na to co wyzierało zza jej stanika. A wyzierały dwie sporych rozmiarów piersi, kształem przypominające gruszki.
Polyxena dyskretnie westchnęła, rodzaj męski był dla niej tak łatwo przewidywalny. Wiecznie im cycki w głowach, myślała. Nie ma różnicy, książę czy karczmarz w gospodzie! Gapili się na tej piersi, odkąd skończyła czternaście lat! Cóż oni tam chcieli wypatrzeć?
- Jedz, bo wystygnie – ponaglił Cecil. Zastanawia mnie jedna rzecz...
- Coś innego niż kobiecy biust?
- Imaginuj sobie, że tak...Skoro nic nie wiedziałaś o planowanym zamachu, to po co odstawiałaś całe to jarmarczne przedstawienie z przebraniem dwórki?
- No cóż... Byłam ciekawa. Chciałam zobaczyć jaki jesteś... No, podejrzeć cię chciałam... Znaczy waszą książęcą mość... Dlatego też powiedziałem Taishy, żeby przebrała się w moją suknię.
Och, te baby, pomyślał Cecil. Wiecznie im to samo po głowie chodzi. Wiecznie te same pytania. Jaki ten przeznaczony mi mężczyzna jest? Zali dobry? Czy kochaniem na kochanie odpowie? Czy tylko z wyrachowania po książęcą rękę sięgnie? Czy warty aby mnie wziąć? Czy tylko dupczenie mu w głowie? Czy szczęśliwa z nim będę? I tak od poranka do wieczerzy. Nie ważne, czy księżniczka czy byle czeladna. Zawsze ta sama u nich niepewność. A mężczyzna? Meżczyzna ręką machnie na takie pytania, nie będzie sobie duperelami głowy zawracał.
- Taisha, to ta przebrana za ciebie dwórka? – wrócił do rozmowy.
- Tak.
- No, to pomogłaś podopiecznej, nie ma co gadać. Rozpłatali ją na samym początku...
- Ja nie chciałam, ja nie wiedziałam... – załkała dziewczyna.
- Spokojnie... Spokojnie... Ja tylko żartowałem. Z dwoja złego, lepiej, że to ona zginęła, a nie ty, prawda?
- A to niby czemu?
- Bo Fähren nadal ma księżniczkę. I póki co Dae ma księcia. Nie rycz. Nie wiesz, że księżniczki nie płaczą?
Polyxena pociągnęła nosem, pokiwała głową.
- I co teraz?
- Jak to co? Trzeba będzie ustalić kto próbował nas zgładzić. Znaleźć ich, a później wyświadczyć tę samą przysługę, którą chcieli nas obłaskawić.
- To ty nie wracasz do Dae?
- Nie. Przynajmniej na razie.
- A co ze ślubem?
- No chyba nie chcesz teraz stawać przy kobiercu? Wpierw należałoby rozwikłać całą tą kabałę...
- Ja też myślę, że trzeba tak postąpić. Oni muszą zapłacić za śmierć Taishy...
- Muszą zapłacić za śmierć Worffschnaffella. I całego mojego orszaku. Zresztą teraz ujawniać się nie możemy. Ktokolwiek dokonał zamachu, będzie chciał się nas pozbyć. Musimy wiedzieć komu możemy ufać.
Zza alkierzowego okna raz po raz dochodziły odgłosy miasteczka. Handel choć ograniczony przez celną wojnę trwał. Dało się słyszeć położone niedaleko targowisko, rżenie koni, kwik świń, nozdrza drażnił smród bydłobójni. Dolatywały z pobliskiego zamtuza jęki chędożonych dziwek.
- Mam pewien koncept... Znam druida, który mógłby nam pomóc. To znaczy spróbować ustalić, kto chciał dokonać zamachu – powiedziała Polyxena.
- A jak to niby zrobi? Będzie wróżył z żabich udek? Z fusów może? Roztopi wosk we wodzie?
- Nie. On do takich jarmarcznych sztuczek się nie ucieka. Mistrz Aelian jest nieco bardziej wyrafinowany. I pewnie nieco bardziej ekscentryczny od większości druidów.
- Zakładam tedy, że środków też używa ekscentrycznych.
- Jakbyś zgadł. Aby dowiedzieć się kto i dlaczego przygotował ten zamach, potrzebne będzie nam ciało jednego z najemników.
- Tylko tyle? – sarknął Cecil. A może Święty Ogień Ennezis, a może zęby krokodyla? Albo pióra Feniksa na tę podobę? Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że każde zbliżenie się do tej polany jest dla ciebie śmiertelnym zagrożeniem? Że skoro nas nie zabili mogą próbować dalej to zrobić?
- Imaginuję sobie i wiem. Ale jeśli chcemy się dowiedzieć, ciało najemnika będzie niezbędne. Najlepiej herszta, przywódcy tych zbirów. Tacy przeważnie wiedzą coś na temat zleceniodowacy.
- A co nam z martwego najemnika? Może do nas przemówi?
- Może. Kto wie?
- I kiedy chcesz wyruszyć?
- Po zmroku. Potrzebny nam będzie zaprzęg, żeby transportować zwłoki. No i trumna, co by truchło nie śmierdziało.
- Przepraszam, że zapytam, ale dokąd to mamy jechać? Gdzie owy ekscentryczny druid się znajuduje.
- Niedaleko. W Amdalen. A dokładnie w Preszburgu.
* * *
Serwizę opuścili następnego ranka. Polyxena chciała wręczyć karczmarzowi trzos z pieniędzmi, aby ten pochował zabitych na polanie, ale Cecil zdecydowanie jej to odradził. Nikt nie mógł ich łączyć z zamachem. Nawet gospodarz karczmy. Ktoś mógł podążać ich śladem. Lepiej było zachować należytą ostrożność. Polyxena pokręciła nosem, bąknęła coś na temat maniakalnej podejrzliwości Cecila, ale z karczmarzem się nie rozmówiła.
Na utajonej w leśnym gąszczu polanie szczęściem nie napotkali nikogo, ciała pomordowanych zaczęły się już rozkładać. Szybko znaleźli zwłoki herszta i władowali je do wcześniej zakupionej trumny.
W mieście piał kogut, szczekały psy, słonko świeciło złocistym blaskiem, ptaszki świergotały, że jejku jej. Zakupiony od jednego z woźniców zaprzęg turkotał na wyboistej drodze, konie pochrapywały. Jechali doliną Parsęty, wypatrując duktów, które przecinały fähreńskie puszcze. Raz po raz Cecil oglądał się, czy aby nikt nie jedzie ich tropem, ale ruch podobnie jak i handel był ograniczony. Z rzadka mijali tylko jakiś rozkołysany wóz kupców lub wędrujących szlakiem podróżnych. Cecil nie spoufalał się jednak z nikim.
- W tym tempie nie dotrzemy do Preszburga przed Ekwinocjum! – powiedziała Polyxena.
- Niech cię o to książęca główka nie boli.
- Nie dość, że wleczemy się jak ślimaki to jeszcze gęby nie można do nikogo otworzyć.
- A ty widzę, że bez otwierania buzi wytrzymać nie możesz?
- Ludzka rzecz, pogadać. Czas szybciej bieży.
- O czym tedy wasza książęca mość życzy sobie konwersować?
- O czymkolwiek. Ale konwersację przeprowadzimy pod jednym warunkiem.
- O?! A jakimże to?
- A pod takim, że przestaniesz mnie tytułować księżniczką.
- Tedy jak mam tytułować waszą książęcą mość? – powiedział z nieukrywaną drwiną w głosie Cecil.
- Wcale nie musisz mnie tytułować. Zwracaj się do mnie po imieniu. W Fähren wszyscy tak do mnie mówią.
- Wy w Fähren nie przywiązujecie zbytniej wagi do etykiety?
- Nie. I bardzo to sobie chwalimy.
- Nie omieszkam zapamiętać.
- Mów...
- Co mam mówić?
- Powiedz kto twoim zdaniem dokonał zamachu.
- A mi skąd to wiedzieć?
- Wiedzieć nie wiesz. Ale założę się, że nad tym myślałeś. Że rozmyślałeś ostatniej nocy nad tym intensywnie. Wy w Dae bardzo mędrkować lubicie. Boję się pomyśleć, że bardziej niż inne rzeczy...
- Myślenie nie boli. Sama kiedyś spróbuj.
- Bardzo śmieszne. No więc?
- Więc – Cecil pociągnął z bukłaka wypełnionego winem - najpierw należałoby sobie odpowiedzieć nie na pytanie, kto tylko dlaczego.
- Dlaczego? - to akurat wiadomo. Po to, żeby między obu księstwami wywołać wojnę.
- Właśnie. Tyle, że chętnych aby wojnę wywołać jest sporo. Na wojnie między Dae a Fähren, mogło zależeć różnym grupom interesu, różnym państwom. Ciężko wszystkich zliczyć...
- Aż tylu mamy wrogów?
- Pieniądze wrogów nie mają. A wojna to najlepszy interes. Każdy kto mógł się dorobić na tej wojnie mógł być też potencjalnie zamieszany w zamach...
- No dobrze, ale...
- Co ale?
- Racja, wielu mogło zależeć na konfilkcie między oboma księstwami, ale...
- Ale nie każdy miał środki i informacje, aby zamachu dokonać – dokończył za nią Cecil. Widziałaś? Mówiłem ci, że myślenie nie boli.
- Mówiłeś. Tedy kto twoim zdaniem mógł to zrobić?
Cecil spojrzał w niebo, westchnął. Nie chciał jej tego mówić. Nie było to bowiem nic przyjemnego.
- Krąg ludzi, którzy wiedzieli o naszym ślubie jest dość niewielki. W Dae nasz ślub był traktowany jak tajemnica państwowa. Jak sama mówiłaś wielu mogło zależeć na konflikcie między oboma księstwami.
- To dobrze. Jeśli krąg mniejszy, mniej będziemy musieli zachodzić w głowę kto tego zamachu dokonał.
Cecil znów westchnął. Trudna rada. Musiał powiedzieć.
- Do kręgu osób, które o naszym ślubie wiedzieli zaliczają się ja, ty, mój ojciec, książę Eggert i twój, książę Cörlin. Wiedział również Worffschnaffell, dumam, że ktoś w twoim orszaku również wiedział. Ale skoro wszyscy z nich zginęli tedy trudno podejrzewać, aby sami na siebie chcieli dokonać zamachu, prawda?
Nastała cisza. Koła niemiłosiernie skrzypiały, zaprzężony w dwa konie wehikuł wydawał się zaraz rozlecieć na kawałki.
- A skoro – dokończyła Polyxena – nas, których mogliśmy zginąć można wykluczyć, tedy w kręgu podejrzanych pozostają tylko nasi ojcowie. A to oznacza, że wcale nie jest dobrze.
- Jakbyś zgadła.
* * *
Postój wyznaczyli przy wielkim buku, którego rozległe konary chroniły przed słońcem niby wachlarz. Od czasu ostatniej rozmowy nie odezwali się do siebie ani słowem. W milczeniu przełykali jadło, pili wodę, sprawdzali zaprzęg.
Ostatnie słowa Cecila były dla niej prawdziwym szokiem. Polyxenie w głowie się nie mieściło, że jej własny ojciec mógł zaplanować zamach. Dobro państwa stało jednak wyżej od dobra jednostki. Wpajano jej to od maleńkości. Niepewność trzymała ją w swoich objęciach. Trzymała mocno i nie zamierzała puścić.
Czy mój ojciec byłby do tego zdolen? Czy porwałby się na to? Tylko po to by wywołać wojnę? Nieraz słyszała od ojca, że wojna to najlepszy sposób na rozwiązywanie konfliktów. Z kompromisu nikt bowiem tak naprawdę nie jest zadowolony.
Wojna to nic innego jak przedłużenie konfliktu. Z czego bowiem rodzą się wojny? – przypominała sobie słowa ojca. Z konfliktu interesów. A my zawsze będziemy mieć odmienne interesy od Dae.
W miłość ojca nie wątpiła, ale jaka była to miłość? Czy taka w jaką wierzyła czy też inna? Może ojciec nie kochał jej tak bardzo jak to sobie wyobrażała? Może być, może być... – wiły jej się myśli w głowie. Może byłby gotowy poświęcić córkę w imię racji stanu?
Spojrzała na Cecila. Jemu też nie jest lekko. Jemu też te same myśli, kłębią się w głowie, on też spać po nocy nie może. Jakbym chciała, żeby to jego ojciec wydał go na mord, żeby to nie o mnie chodziło – pomyślała i zaraz się zawstydziła. Jej szczęście będzie nieszczęściem dla niego. I odwrotnie.
Mościli sobie właśnie wojłoki by legnąć do snu, gdy niespodziewanie usłyszeli tętent pędzącego po gościńcu konia. Było jeszcze dość jasno, dlatego szybko ujrzeli sylwetkę jeźdźca, który krzyczał coś w ich kierunku.
- Co? Cóż on krzyczy?
- Nie wiem – Cecil odruchowo zmacał dłonią rękojść brzeszczota. Cicho bądź. Zbliża się.
Konny rzeczywiście zbliżył się na taką odległość, że mogli rozpoznać w nim fähreńskiego gońca.
- Wojna się zaczęła! – wykrzyczał jeździec. Ratujcie się ludzie! Umykajcie! Wojna! Wojna się zaczęła!
Goniec spiął konia i niby wicher poleciał dalej. Koński tętent odbijał się głuchym echem po gościńcu.
* * *
Zbliżali się do granicy.
Widzieli to po szlaku, którym w stronę Preszburga ciągnęli uchodźcy. Baby z dziećmi, kupcy na wyładowanych dobrem wozach, rycerze, biedota, proszalni dziadowie i kurwy. Gnane przez gościniec bydło wzniecało tumany kurzu, kwiczały pędzone świnie, beczały owce. Uchodźcy szukali schronienia w miejskich murach. Wszyscy uciekali do Amdalen, które oficjalnie udziału w wojnie nie brało. Polyxena złapała za rękaw jednego z jak jej się wydawało bardziej rozgarniętych wieśniakow.
- Co się tu dzieje? Co się stało?!
- A co ma być pani dobrodziejko? Uciekamy! Wojna! Dae atakuje!
- Ale czemu?! Przecie rozejm w mocy...
- Wójt we wsi godoł, że zamach był. Że Dae zdradziecko zarżneło naszom księżniczke Połxene! I, że nasze wojsko w odwecie przekroczyło Parsętę, że tera wojna między nami a Dae! A nam kazali uciekać! No to i uciekamy!
- Rozumiesz coś z tego? – powiedziała Polyxena puszczając zdezorientowanego wieśniaka.
- Rozumiem – odrzekł Cecil.
- Czego on mówił, że nie żyję? Że zabito mnie na tej polanie?
- Może przez to, że przebrałaś Taishę w książęcą suknię, a sama nałożyłaś żołnierski kubrak?
- Przecież to niemożliwe. No przecież poznaliby mnie. Taisha wyglądała całkiem inaczej niż ja.... Ona była piękna. Niemożliwe żeby pomylili nas dwoje. Ja nic z tego nie rozumiem...
- Może wygodniej im było cię nie rozpoznwać?
- Co ty gadasz? Co ty sugerujesz? Że niby to mój ojciec rozpoczął tę wojnę, tak?! Że to on przygotował zamach?
- Nie. Tego nie powiedziałem. Nie wiem, kto przygotował zamach. Ale widziałem już trochę prowokacji w życiu, Polyxeno. Widziałem też jak ludziom robi się wodę z mózgu. Wierz mi teraz w Dae powtarza się tą samą bajeczkę tyle, że miejscami zamienia się czarnych bohaterów. W Nexo, rękę dam sobie uciąć, głoszą, że to Fähren zdradziecko zaszlachtowało mnie na tej polanie, że to wojska Fähren przekroczyły granicę i zerwały rozejm. I, że teraz Dae w ramach odwetu atakuje wroga.
- No to jaka jest prawda?
- Wkrótce się dowiemy. Widać już bowiem granicę.
Rzeczywiście na rogatkach widać już było fahreńską piechotę, która pilnie przeszukiwała uciekinierów. Trwało pandemonium uchodźców. Przeszukiwano juki i sepety, zaglądano do wozów. Zatrzymywano wszystkich, których podejrzewano o szpiegostwo, to znaczy wszystkich, którzy czymkolwiek się wyróżniali. Ścisk był niewyobrażalny. Wszyscy chcieli jak najszybciej przekroczyć granicę. Jasnym bowiem było, że Amdalen zamknie przejścia łączące ich z Fähren i Dae. I to lada moment.
- Jasper! Jasper! Weź na spytki tych wagantów! Jakoś dziwnie im z oczu patrzy! I tę babę z bachorem! Za stara mi się widzi na rodzenie dzieci! – darł się w niebogłosy gruby sierżant.
- A wy co tam przewozicie?! – krzyknął do Cecila i Polyxeny biorąc się za pas. Zdejmować płachtę, okazywać ładunek! Szybciej, psia mać! Szybciej! Inni czekają!
Nim Cecil zdążył cokolwiek zrobić, Polyxena wstała na koźle i ryknęła:
- Nie krzycz na mnie chudopachołku! I wołaj dowódcę! Natychmiast!
Żołnierz zmitygował się. Przez głowę przemknęła mu myśl by nauczyć tę hardą dziewczynę moresu, jednak doświadczenie wyniesione z koszar zwyciężyło. Żołnierz rozumiał, że jak krzyczą, to trza słuchać. Zresztą dziewczyna krzyczała z takim zdecydowaniem, z takim zacięciem, że żołdak pewny był, iż to jakaś ważna persona. Pognał co tchu do kapitana, który był właśnie zajęty przeszukiwaniem grupy dziwek. Kapitan kazał je wszystkie rozebrać i własnoręcznie wziął się za przeszukiwanie nieżądnic celem znalezienia tajnych pism. Dziwki piszczały, że ho, ho.
- Toż mówię, panie kapitanie, że trza płacić! – krzyczała wioząca gromadkę dziewczyn na rozklekotanym wozie pulchna burdelmama. Nawet w czasie wojny, za przyjemność trza groszem sypnąć!
- O co wy mnie tu posądzacie! – ryknął kapitan. Ja nie dla krotochwili dziewki oglądam, jeno swoją robotę wykonuję!
- Nie mydlcie mi tu oczu! Przecież widzę jak się ślinicie na moje ślicznotki! Jak obłapiacie, jak tyłki miętolicie! I cóż za cyckami Jagny chcecie wynaleźć?!
- Nie twoja sprawa, poćpiego!
- Panie kapitanie! – krzyknął nadbiegający sierżant.
- Czego?! Nie widzisz, że wszcząłem procedurę śledczą?
- Jakaś ważna persona do was! Ani chybi błękitnokrwista!
Kapitan natychmiast odsunął się od ustawionych w rzędzie dziwek, przylizał sterczące włosy na głowie.
- Gdzie ona? – zapytał.
- A o tam – wskazał paluchem zbliżająca się na wozie Polyxenę.
Kapitan spojrzał na swego sierżanta jak na skończonego idiotę. Ubrana w pikowany żołnierski kubrak, utytłana w kurzu i brudzie dziewczyna nie wyglądała bynajmniej na ważną personę.
- Czego chcesz dziewko? Nie widzisz, że ważkie sprawy mnie zajmują...
Polyxena spojrzała na rozebrane dziwki, na wrzeszczącą na wozie burdelmamę.
- Widzę. Ale mus mi się z wami rozmówić. Musicie natychmiast udać się do waszego przełożonego i powiadomić go, że księżniczka Polyxena żyje. Żyje też książę Cecil z Dae, że żadnego powodu do wojny nie ma.
Polyxena nie zważała na dawane jej przez Cecila rozpaczliwe znaki i gesty. Chłopak widząc, że do niej nie dociera, złowił wzrok kapitana, palcem pokazał, że dziewczynie pomieszało się w głowie.
- Toż ona od urodzenia pomylona, panie kapitanie. Nie słuchajcie jej – zełgał niefrasobliwie. Zawżdy głupoty wygaduje. Toż, u nas w Kaczych Dołach wszyscy wiedzą, że paple co jej ślina na język przyniesie. Ot babskie gadanie, nie zajmujcie się tym...
Kapitan nie dał się zwieść, przerwał tyradę Cecila i z coraz większą uwagą przypatrywał się dziewczynie.
- A skąd wiecie o tym, że żyją? – zapytał.
- Bo to ja jestem księżniczką Polyxeną, durniu. A, to jest książę Cecil z Dae!
Kilku żołdaków ryknęło śmiechem, gruby sierżant poczerwieniał na twarzy, rozumiejąc, że dał z siebie zrobić głupca. Cecil zbladł jak płótno. Rękami zapierał się, że nie wie o co chodzi, patrzył na Polyxenę jakby ją pierwszy raz w życiu widział.
- Lunquist! – kapitan krzyknął wreszcie do sierżanta.
- Słucham!
- Aresztować tę dwójkę natychmiast! Aresztować i umieścić w moim namiocie!
- Tak jest!
- Nie masz prawa! Ja jestem księżniczką. Gdy mój ojciec się o tym dowie... – kapitan przerwał wymierzając jej siarczysty policzek.
- Zamilknij! Ja już widziałem prowokatorów. Od samego rana zjeżdżają się tu różne zdolne, podające się za zmarłą księżniczkę. Czy ty mnie masz za idiotę dziewko? Ja umiem rozpoznać daeńskich szpicli! Brać ich na spytki!
Kilku żołnierzy stojących przy kapitanie otoczyło wóz ciasnym pierścieniem. Cecil nie myślał się bronić, a wymierzone w jego pierś halabardy tylko utwierdzały go w tym przekonaniu.
- Wasza książęca mość zechce zejść z wozu – kapitan zwrócił się do Polyxeny nie ukrywając sarkazmu. – Dwa razy prosić nie będę.
Halabardy oparły się o pierś Cecila, dłoń kapitana znalazła się na rękojeści miecza.
- To koniec – pomyślał Cecil. Zakatują nas. W słowo nie uwierzą. Bo po cóż mieliby wierzyć?
W okalających gościniec haszczach nagle coś zaszuściło, zaszmerało. Z drzew zerwały się ptaki anonsując odlot głośnym świergotem. Nikt jednak na ptaki nie zwrócił uwagi, nie słyszał ich też kapitan, panujący na gościńcu harmider zagłuszył szwargot.
A na dukt wypadło pięćdziesięciu konnych.
- Daeńczycy! – rozdarł się kapitan na widok kawalerii. Daeński podjazd! Ratuj się kto może! Ratuj się kto... – kapitan urwał. Z jego szyi wystwał bełt kuszy.
Cecil nie tracił czasu. Porwał za lejce, zdzielił po zadach konie, które porwały tak mocno, że stojąca na koźle Polyxena przewróciła się i padła obok trumny. Na gościńcu rozgorzała zaś walka. Daeński podjazd zaatakował stojących z rozdziawionymi gębami halabardników, część kawalerzystów pacyfikowała uchodźców. Którzy podobnie jak Cecil, nie bacząc na dobytek i mienię puścili się co sił w kierunku zbawczej granicy. Niektórzy stawili krótkotrwały opór. Szczególnie ciągnący gościńcem rycerze. Był to jednak opór daremny. Uchodźcy nie mieli szans. Większość rzuciła się do desperackiej ucieczki.
Uciekał z prędkością znamionującą sprawność młodzika proszalny dziad, uciekały rozebrane do półnaga dziwki, uciekała na rozklekotanym wozie burdelmama, a nawet spłoszone bydło i nierogacizna.
Kawalrzyści jednak bez większych problemów dognali uciekinierów siekąc ich bezlitośnie. Polyxena widziała jak dziewczyna z obnażonym biustem pada na ziemię, jak krew sącząca się z jej głowy wsiąka w piach, jak inny z jeźdźców przebija burdelmamę włócznią, jak ta rzyga krwią. Jak końskie podkowy wgniatają w ziemię główkę małej dziewczynki, jak z jej czaszki wypływa galaretowata maź mózgu.
Polyxena nie zamierzała bezczynnie się temu przyglądać. Chwyciła w rękę brzeszczot, zamłynkowala nim w dłoni.
- Chodźcie tu psiajuchy! Chodźcie skurwysyny! – darła sie stając na podeście wozu, ściągając na siebie uwagę kawalerzystów.
- Co ty wyprawiasz?! Padnij! Padnij bo cię zarąbią! – krzyczał Cecil obracając się na koźle.
Czyś ty do szczętu ochujała?!
Dziewczyna jednak nie słuchała. Wiatr rozwiewał jej włosy, na twarzy wykwitł szyderczy uśmiech, skuliła się ściskając oburącz żelazo. Wyglądała strasznie, niczym bogini zemsty.
Jeden z daeńskich kawalerzystów zbliżył się do niej, zamachnął, Polyxena oparła nogę o leżącą na wozie trumnę, przechyliła się, odbiła cios przeciwnika tak mocno, że jego miecz wyfrunął w powietrze. A Polyxena cięła raz jeszcze na odlew, z całej siły. Kawalerzysta dostał po głowie, zwalił się z siodła. Kilku innych widząc zlatującego z kulbaki kompana rzuciło się w pościg. Choć Cecil nie szczędził koni, a wiatr świszczał w uszach niby huragan, choć koła turkotały tak głośno jakby zaraz miały się w drzazgi rozlecieć, to jednak kawalrzyści byli szybsi. Dognali ich w dwa pacierze. I pewnie zarąbali by bez zmiłowania, gdyby nie pędząca rzeka bydła, która rozdzieliła konnych. A Polyxena nie traciła czasu. Wyszarpnęła zza pasa nóż, szybkim, płynnym ruchem rzuciła go w pędzącego za wozem kawalerzystę. I trafiła w samą szyję, krew z tętnicy siknęła na sążęń w górę. Następny przybrany w błękitny płaszcz jeździec siedział im jednak na karku. Objechał pędzące bydło i wysforował się zaraz za wozem. Polyxena znów skuliła się, rozstawiła nogi w lekkim półkroku gotowa do walki. Szczęście jednak im nie sprzyjało.
Odwrócona tyłem do kozła, nie mogła widzieć co działo się przed nimi. Nie widziała więc konarów porastających przy gościńcu drzew, które niebezpiecznie nisko zwisały nad ziemią.
- Uchyl się! Uchyl! – krzyczał rozpaczliwie Cecil.
Polyxena nie słyszała. Może ze względu, że turkotanie kół było tak głośne, może przez to, że dziewczyna skoncentrowała się wyłącznie na przeciwniku. Nie było czasu dociekać.
Cecil puścił lejce, rzucił się na stojącą Polyxenę, obalił. W ostatniej chwili. Zwisająca nad gościńcem gałąź przeczesała go po czuprynie włosów. Szczęście jak się jednak rzekło im nie sprzyjało. Jeśli liczyli na to, że gałąź zwali kawalerzystę z konia to grubo się pomylili. Bo daeńczyk również zauważył przeszkodę. Przywarł głową do końskiej grzywy, przesmyknął pod gałęzią. I był tuż za nimi, miał ich teraz na długość miecza. Puszczony luzem zaprzęg jechał na oślep, przed siebie. Konie w dzikim cwale najechały na koleinę, wehikuł przechylił się i przewrócił. Wyfrunęli z pędzącego wozu razem z trumną, przelecieli dobre kilka metrów, głucho uderzyli o ziemię, boleśnie się raniąc. Konie zarżały niby zażynane, holując za sobą to co zostało z wozu. Jadący za nimi jeździec również nie miał szczęścia. Wylatująca z wehikułu trumna poleciała wprost na niego, rażony niby pociskiem z balisty rozpłaszczył się na gościńcu i wyzionął ducha.
Cecil pierwszy się podniósł, pomógł wstać zwijającej się w bólu Polyxenie. Było już jednak za późno. Reszta ze ścigających kawalerzystów dopadła do nich. Daeńczykom się nie spieszyło, chcieli nacieszyć się mordem. Podjechali lekkim kłusem, spojrzeli na ledwo trzymającą się na nogach dwójkę uciekinierów. Jeden z kawalerzystów wysforował się do przodu, zamierzył mieczem i... zamarł.
- Odwrót! – krzyknął do swoich kompanów. Odwrót!
- Co? Co się stało? Dlaczego nas poniechali? – pytała zdezorientowana Polyxena wpatrując się w oddalających daeńczyków.
- A, ot dlaczego – Cecil wskazał palcem nadciągającą z drugiej strony kawalerię w białych płaszczach ze złotym gryfem. Przekroczyliśmy granicę. Jesteśmy w Amdalen.
* * *
Preszburg leżący na granicy trzech księstw: Dae, Fähren i Amdalen był miastem kilkudziesięciotysięcznym. To było widać, słychać i czuć. Na murach wdzięcznie powiewały złote gryfy wyszyte na białych flagach, chorągwiach, proporcach i gonfalonach. Przez ulice przelewało się mrowie ludzi przybranych w pikowane kubraki, brudne kaftany, znoszone opończe i haquetony. Nie brakowało jednak również watowanych kupieckich wamsów, ani podbijanych futrem szub czy sajanów. Dało się zauważyć pieszych, bądź też jadących konno rycerzy i lancknechtów.
Obfitość ludzi dało się również czuć. Jak w każdym cywilizowanym mieście nieczystości i odpadki mieszkańcy wyrzucali bez skrępowania przez okno. Ekskrementy spływały później ulicami do rzeki, roznosząc po Preszburgu cuchnącą woń, z którą współgrał zapach niemytych, spoconych ciał.
- Mamy szczęście – powiedziała Polyxena uważając aby nie wdepnąć w kupę gówna. W takim mieście nie będzie problemu z wynajęciem nowego wozu i dostarczeniem trumny Aelianowi.
- Z tym problemu nie będzie – potwierdził Cecil. Ale szczęście nam nie sprzyja.
- Czemuż to?
- A jak niby planujesz znaleźć owego druida? Przecież to jak szukać igły w stogu siana. Gdzież mamy go naleźć? W świątyni, w miejskiej bibliotece, na uniwersytecie może? Mało tu ludzi? To nie, Fähren to nie Serwiza, gdzie w mieście ledwo dwie ulice się krzyżują, a psy dupami szczekają.
- Nie gorączkuj się, Cecil. Odnalezienie Aeliana zostaw mnie. Ty zorganizuj tylko transport trumny, która wciąż bezpańsko leży na granicy. Konie z zaprzęgu udało nam się schwytać, więc reszta nie powinna nastręczyć ci trudności. Gdy się już sprawisz, wróć na rynek. Będę tu po zmierzchu.
Spojrzał na nią.
- A kiedyś ty się zaczęła tak szarogęsić? Przypominam ci, że jeszcze małżeństwem nie jesteśmy.
- Akurat masz czas przywyknąć.
- I myślisz, że będziesz mnie na pasku wodzić?
- Jestem kobietą, Cecil. Ja tak nie myślę, ja to wiem...
Cecil mocno szarpnął Polyxenę za rękaw, przyciągnął do siebie. Przez głowę przeleciała jej myśl, że zaraz ją pocałuje. Westchnęła, jej oczy mimowolnie się zamknęły, usta same złożyły do pocałunku. Szybko się jednak opamiętała. I zrozumiała dlaczego ją objął. Z wychodzącego na ulicę okna leciały właśnie szczyny i łajno, które wylewała z cebrzyka cycata mieszczka.
- Miałaś rację! – zaśmiał się Cecil. Szczęście nam sprzyja! Inaczej jak nic oblała by cię gównem!
* * *
Polyxena wiedziała gdzie szukać mistrza Aeliana. Ominęła świątynię Ennezis, nie spojrzała nawet w stronę górującego nad resztą zabudowań, gmachu preszburskiego uniwersytetu. Od razu skierowała się na rynek i zaczęła odwiedzać gospody. Szczęściem druida znalazła już w drugim przybytku do którego weszła.
Wiedziała czego się spodziewać. Ledwo przekroczyła próg, od razu powitał ją zaduch oraz taksujący wzrok kilkunastu karczemnych gości.
- A panienka czego tu szuka? – ozwał się jeden z siedzących przy stole mężczyzn.
- Szczęścia – odpowiedziała.
- Jak szczęścia to dobrze trafiła – wtrącił się drugi. Bo tego szczęścia to ze mną może zaznać. Stary Kośba każdej wygodzi.
- Nie stać cię, kochasiu...
- A ile panienka woła?
- Więcej niźli twoja matka.
Towarzystwo zarechotało śmiechem, chłop poczerwieniał na twarzy.
- Ponadto dziewczyny gadały, że ty kutasa masz kulawego, Kośba. Na taką okoliczność to ja wołam specjalną cenę, jak dla hrabiego jegomości. Tedy chędoż się bucu, bo nie patrzysz mi na takiego co groszem śmierdzi, jeno czosnkiem. Ryj masz jak świnia, grubyś jak beka. Jużebym głodem wolała przymierać niźli się z tobą parzyć, wieprzu jeden!
Tym razem cała karczma ryknęła, oniemiały chłop zastygł z głupawym wyrazem twarzy.
Poskutkowało, reszta z siedzącego przy stole towarzystwa nie miała już nic do dodania. Entree dobiegło końca.
Polyxena rozjerzała się wokół, nigdzie jednak nie mogła dostrzec druida. Przecisnęła się przez ciżbę, podeszła do szynkwasu. I wtedy go usłyszała.
- Jak.... jak... jak to cny karczmarzu, nie u... u... uraaa.. uraczysz mnie już swoim prze... prze.. przednim leżakiem?
- Nie! – wrzasnął nie licho wnerwiony oberżysta. Patrzcie go! Dudków nie ma, a chlać by chciał, psia jego mać! Do dom wracaj, rzygowiny z pyska otrzyj, a nie porządny przybytek będziesz zanieczyszczał!
- Ale... Ale... Ale dlaczeeeego do doooomu? – bełkotał druid.
- Won powsinogo! Won powiedziałem, bo zaraz na obrzygany pysk wyrzucę!
- Ja... Ja... Ja.. jestem mistrz Aelian. Ja... ja.. ja.. z duchami roz... roz... roz... łyp! łyp! Padron! O czym to jaaaaa? A tak... Ja.. Ja... Ja.. jestem mistrz Aelian. Z duchami rozmawiać potrafię – wybełkotał druid chwiejąc się i jednocześnie opierając obydwoma rękoma o szynkwas. O... O... Nawet teraz Poly... Poly... łyp! Polyxene widzę... Tuż obok mnie stoi. A to nieboszczka przecie... Na.. Na.. Na polanie zarąbana.
Karczmarz widać to było po minie absolutnie nie przejął się wynużeniami pijaka i jego ponadnaturalnymi zdolnościami. Owszem rzucił wzrokiem na dziewczynę w pikowanym kubraku, jednakże daleki był od przypisywania jej spirytualnego pochodzenia. Skinął na stojącego przy ścianie wikidajłę, a gdy ten podszedł, powiedział:
- Wyjeb go na zbity pysk, Hort. I nie wpuszczaj więcej.
* * *
Minęło trochę czasu nim do w sztok pijanego Aeliana dotarło, że Polyxena wcale duchem nie jest. Że przeżyła masakrę na polanie i pomijając wypadek na granicy, czuje się całkiem dobrze. Minęło jeszcze więcej czasu, gdy po wypiciu ogromnych ilości zsiadłego mleka druid doszedł do jakiej takiej przytomności i zrozumiał czego księżniczka od niego żąda.
- Czy ty sobie kurwa, żarty stroisz? – rozsierdził się Cecil na widok obrzyganego dziadygi, u którego gołym okiem widać było efekty kilkudniowej libacji. Co ty mi tu opoja przyprowadziłaś?
- To właśnie jest mistrz Aelian.
- Łyp! – odbiło się pijacką czkawką mistrzowi.
- Chyba mistrz w chlaniu wódy...
- Jest trochę niedysponowany, ale...
- Łyp!
- Niedysponowany?! Trochę?! Toż on ledwo na nogach się trzymie! Wali od niego jak z gorzelni!
- Zaraz dojdzie do siebie... I pokaże co potrafi.
Mistrz Aelian przechylił się, oparł ręce o kolana, a następnie zwymiotował na bruk preszburskiego rynku zsiadłe mleko.
- Zaiste potrafi wiele – skomentował Cecil. Wiedziałem, wiedziałem, że ten ślub to poroniony pomysł! Wymawiałem ten koncept ojcu! Nie chciałem jechać! Ale nigdy nie podejrzewałem, że do tego dojdzie. Że będę... – zrezygnowany machnął ręką.
- Ej.. Pijany mistrzu, dobrze się czujecie? – zapytał druida. Bo sprawa jest. Świat przed wojną chcemy ratować. To jak? Pomożecie?
- Łyp!
* * *
Izby na nocleg wynajęli w przybytku „ Kuropatwa”, leżącym na skraju rynku. Nie był to przybytek najwyższej renomy, ale gospodarz widać to było, nie rad był z przytaszczenia do jego karczmy trumny. Gdy jednak usłyszał wstrząsającą relację Polyxeny, o zmarłym w dramatycznych okolicznościach ojcu, o tym, że zmarły życzył sobie w testamencie, aby pochowano go w ojczyźnianej ziemi, i gdy wreszcie otrzymał suto wypchany mieszek przestał stroić miny. Ba, oddał nawet do dyspozycji nowych gości piwniczkę, w której mogli umieścić ciało.
Na ławie położyli trumnę, w rogach ławy rozpalili łojowe świece. Ich jasny blask oświetlał wnętrze piwniczki, w której o dziwo nawet bardzo nie śmierdziało. Brzeszczotem podważyli trumnę.
- Ależ śmierdzi! – Polyxena cofnęła się z odrazą od ciała.
- A czegoś się spodziewała? Zapachu fiołków i konwalii? Mistrzu czyńcie swą powinność, bo rzeczywiście zemdlejemy ze smrodu!
- A jakże, a jużci. A jakie miano nosił ten zmarły?
- Co?
- No jak go zwali?
- A skąd nam to wiedzieć?
- No to jak ja mam ducha przywoływać? Toż nawet psa wabi się imieniem.
Polyxena wzruszyła ramieniami, Cecil z rezygnacją pokęcił głową.
- Fantastycznie! – wrzasnął. Taki szmat drogi, taszczenie trumny, spanie pod gołym niebem, gonitwy po granicach, a teraz się okazuje, że to wszystko na darmo! Nie, no kurwa, klasycznie po prostu, klasycznie pięknie! Zaraz mnie krew zaleje! Szlag trafi!
- Spokojnie mości książe. Po cóż się tak ekscytować? Może się jaki list znajdzie w kieszeni? Może nieboszczyk tatuaż będzie miał na ramieniu?
- I co własne imię sobie wykłuł, żeby nie zapomnieć?
- Różnie to bywa mości książę. Może i wykłuł, kto wie? – nie rezygnował Aelian. Nie lza od razu się poddawać, do końca trza walczyć. Tak jak ja, gdy raz flaszkę gorzoły otworzę dopokąd piję, aż jej do końca nie osuszę.
Cecil sarknął.
- Winniście nauki o życiu, młodym na uniwersytecie daswać. Wierę wielki miałyby posłuch. Chętnie żacy nachylali by ucha, aby im kto takie tezy głosił. Oni też tam do ostatniej kropli osuszają.
- W młodych nadzieja – pokiwał poważnie głową mistrz Aelian.
Polyxena nie brała udziału w słownych przepychankach, wzięła się do poszukiwań. Listu w ubraniu truposza nie znalazła, a tatuaż który odszukała na pośladku przedstawiał nagą kobietę i smoka splecionych w miłosnym uścisku.
- Nie ma mistrzu Aelianie. Imię nie pojawia się na tatuażu, ani nawet na naszyjniku.
- A to co to jest?
- To jego broń.
- Pokażcie.
Aelian wyjął klingę z pochwy, przyglądnął się uważnie.
- Tu jest cosik wygrawerowane. Świece przybliżcie, bo nie mogę odczytać.
Cecil i Polyxena pochylili się nad ostrzem, wpatrując w wyryte litery i wzory.
Na klindze wygrawerowano puncmarkę przedstawiającą skorpiona, pod rysunkiem widniał zaś napis „Preszburg”. Jak powszechnie było wiadome jadowitym stawonogiem swoje wyroby znaczył sławny zakład rusznikarski Avellich.
- A nie mówiłem? Do końca trza osuszać... Znaczy walczyć, chciałem powiedzieć.
* * *
2
Brzmi jak chrząszcz w trzcinie. Celowo?slavec2723 pisze:wybiegł na krużganek i rzygał przez trzy pacierze. Zwymiotował pieczonego kurczaka, podsmażane ziemniaczki
Raczej nie.slavec2723 pisze:decyzja ojca będzie miała diametralny wpływ na jego życie.
http://sjp.pwn.pl/sjp/diametralny;2555073.html
Tu chyba chodzi o znaczący lub synonim.
http://www.synonimy.pl/synonim/znacz%C4%85cy/
Punkt 2. Wybierz sobie.
Jaki jest cel tego powtórzenia?slavec2723 pisze:Biedny Cecil jechał więc teraz w orszaku księstwa Dae, aby poślubić Polyxenę. Jechał przez
Prawdą jest, że fale dźwiękowe rozchodzą się w powietrzu, ale frazeologicznie w powietrzu zwykł rozchodzić się zapach. Śpiew ptaków po prostu słychać.slavec2723 pisze:W powietrzu rozchodził się śpiew ptaków,
slavec2723 pisze:tańcząće po lazurowej płachcie nieboskłonu sójki, sroki i wilgi.
Literówka, ale to drobiazg. Ważniejsze jest zachowanie ptaków. Nie wiem jak wilgi, ale sroki i sójki nie są szczególnie zgrabne i raczej podskakują, skrzecząc, aniżeli tańczą na nieboskłonie. Tańce na wysokim niebie to raczej można przypisać... bo ja wiem... jastrzębiom?
Podmiot. W drugim zdaniu podmiotem domyślnym jest krajobraz, nie Cecil. A tu chodzi o to, że Cecil był zły, a nie krajobraz, prawda? Trzeba dodać podmiot w drugim zdaniu, ale nie imię. Książę? Niedoszły narzeczony? Młodzieniec? Hrabia herbu Rzeżucha? Kim on jest? W tym momencie bardzo mało jeszcze wiemy o Cecilu, a tu mamy świetną okazję, żeby jednym słówkiem coś o nim powiedzieć.slavec2723 pisze:Krajobraz nie działał jednak na Cecila kojąco.
Co tu dużo gadać – był zły.
Niepotrzebne powtórzenie. Nieporozumienie mniej tu pasuje niż absurd - można przerzucić go do pierwszego zdania, a drugie zacząć od Na dobrą sprawę... i z tego zdania wyrzucamy równie dobrze bo ma ten sam sens, co właśnie na dobrą sprawę.slavec2723 pisze:Przecież to jakieś nieporozumienie. Przecież to jakiś absurd,
Powtórzenie.slavec2723 pisze:Wiedział bowiem dobrze, że postanowienia ojca są nieodwołalne. Wiedział też,
Jeśli po kwestii postaci nie ma "odgłosu paszczą" (rzekł, powiedział, szepnął, zaświergolił itp.) tylko coś innego (skrzywił się, zdumiał, rozwalił krzesło, stracił głowę itp.) to po myślniku piszemy wielką literę. Tu:slavec2723 pisze:- Kto? – zdziwił się wyrwany z półsnu dostojnik.
- Kto? – Zdziwił się wyrwany z półsnu dostojnik.
To samo plus myślnik po ambasador, bo to, że się zadumał, stanowi komentarz narratora wtrącony pomiędzy wypowiedzi postaci i jako taki, powinien być wydzielony z obu stron. Od Osobiście postać kontynuuje swoją myśl.slavec2723 pisze:Czy ona gładka? – zadumał się przez chwilę ambasador. Osobiście jej nie widziałem.
slavec2723 pisze:- Rzeczywiście – uśmiechnął się pod nosem Maksymilian Worffschnaffell – obyczaje tam grube, ciężko zaprzeczyć.
Tak to powinno wyglądać:
- Rzeczywiście. – Uśmiechnął się pod nosem Maksymilian Worffschnaffell. – Obyczaje tam grube, ciężko zaprzeczyć.
Co to jest przepychanka celna? Tu przydałby się jakiś przykład, że dajmy na to, sześć ton rumianku wysypano na tory albo trzy tony herbatki utopiono w oceanie (tutaj to raczej w przygranicznej Parsęcie, nie?) - w każdym razie jakiś mały i bardzo krótko zreferowany, ale malowniczy konkrecik.slavec2723 pisze:Między Dae i Fähren, w najlepsze trwała przepychanka celna
Wydać latorośl skłóconych księstw? Co poeta miał na myśli?slavec2723 pisze:że aby rozejm uczynić trwałym, najlepiej będzie wydać latorośl skłóconych księstw

Bez komentarza.slavec2723 pisze:martwiła wątpliwa uroda przyszłej małżonki. Martwiła

Pokombinuj jeszcze z tym opisem, bo jest mało zachęcający. Ja bym dała ciemnowłosy zamiast tej burzy włosów na głowie, bo to zbyt kobieco się kojarzy. Wzrost, wygadanie i oczy jak węgiel mogą być. A że zadbany i pachnący... Hm. Rozumiem, że tu chodzi o kontrast z niemyjącą się księżniczką, tak? Tylko że dla niego to jest chyba oczywiste, że on się myje i perfumuje, więc by tego nie podkreślał w monologu wewnętrznym, chyba? Raczej martwiłby się, jak wytrzymać z niedomytą żoną, która ma barbarzyńskie obyczaje, niegodne cywilizowanego człowieka... Coś w tym stylu, może?slavec2723 pisze: Jak mogłaby się zresztą oprzeć wysokiemu mężczyźnie, z czarnymi jak węgiel oczyma? Mężczyźnie z ciemną burzą włosów na głowie? I do tego zadbanemu, pachnącemu i wygadanemu mężczyźnie?
Razem. http://www.jezykowedylematy.pl/2010/09/ ... y-bym-bys/slavec2723 pisze:machnął by
Może prościej: to polować? I dalej: Cecil zaś nie cierpiał strzelać do zwierząt i w ogóle uważał polowania za formę rekreacji niegodną książąt.slavec2723 pisze:to udawać się na polowanie. Cecil nie cierpił zaś polować, w ogóle łowy uważał za przeżytek i niegodną formę rekreacji książąt.
Chyba z dala? I znów ta sama konstrukcja z powtórzeniem. Spróbuj nie zaczynać kolejnego zdania od powtórzenie tego, co było w poprzednim. A przynajmniej nie tak często, bo to brzmi trochę jak udająca prozę przyśpiewka ludowa (co samo w sobie jest jakimś pomysłem literackim, ale chyba nie do wykorzystania akurat w tym opowiadaniu).slavec2723 pisze:zdalo od Nexo. Od jego ukochanego miasta
Eeee?slavec2723 pisze:karczemnymi rozmowi,

Poczytaj o wyrażeniach przyimkowych: http://sjp.pwn.pl/zasady/Co-to-sa-wyraz ... 29475.htmlslavec2723 pisze:Zdala od kompanów, zdala od biesiadowania, krotochwili i zdala od bałamutnych dziewek.
Napisałeś? Przeczytaj! Przeczytałeś? Przeczytaj jeszcze raz! Przeczytałeś sześć razy? Wrzuć do Tuwrzucia!slavec2723 pisze:Bliższy mu była

I znów literówka. Ponadto dodałabym w tym zdaniu jeszcze raz. Bo on tak ciągle.slavec2723 pisze:Cecil przechylił się w siodle i zwymitował.
Tyle na razie wystarczy, ale wrócę, bo opowiadanie, mimo błędów licznych i przeróżnych, zapowiada się sympatycznie. Nie mam pojęcia, czemu utknęło w czeluściach siódmej strony Tuwrzucia. Cdn.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
4
A Wery nigdy nie zapomina! Co raz opublikowane, nigdy nie znika i zawsze może wychynąć znienacka!slavec2723 pisze:ja już sam o tym opowiadaniu zapomniałem - i dobrze.

E, przesadzasz! Taki tekst to nie powód do łysości. To opowiadanko jest całkiem miłym zwierzątkiem, tylko trzeba je wyczesać, pchły wyłapać, futerko miejscami sfilcowane wygładzić i będzie fajny stwór. Wyluzuj.slavec2723 pisze:w tamtym tygodniu raz było mi łyso
No, może wystarczy?

[ Dodano: Sob 31 Paź, 2015 ]
Kontynuujmy.
Zgrabniej byłoby: Gdyby Cecil uważnie przyjrzał się Polyxenie, prawdopodobnie opadłaby mu szczęka.slavec2723 pisze:Cecilowi prawdopodobnie opadłaby szczęka gdyby uważnie przyjrzał się Polyxenie.
No tak...slavec2723 pisze:Opadłaby nieodwołalnie

Drugie zdanie niepotrzebne. Po prostu piękna jest dobitne i wystarczy. Drugie zdanie, zamiast podkreślać, tylko osłabia wymowę pierwszego.slavec2723 pisze:bo ubrana w aksamitną suknię dziewczyna była po prostu piękna. W życiu nie widział tak gładkiej.
Dlaczego to zdanie zostało rozbite na dwa? Przecież ...nie było jednak czasu, bo z... Może chodziło o dynamikę - żeby długim zdaniem nie spowalniać szybkiej akcji? Jeśli tak, to bez bo. ...nie było jednak czasu. Z pobliskiego zagajnika...slavec2723 pisze:Na opadanie szczęki i dziwowanie się nie było jednak czasu. Bo z niedalekigo zagajnika wypadło na orszak kilkunastu knechtów.
Czy pobliskiego nie byłoby lepsze od niedalekiego?
Może wyrzucić spójnik na początku?slavec2723 pisze:I zaczęła się rąbanina.
slavec2723 pisze:Na jego oczach przybrany w kaftan i kolczugę żołdak przeciął brzeszczotem jego niedoszłą żonę.
Powtarzanko, a na dodatek odeszliśmy od podmiotu. Cecil jako podmiot występował ostatni raz kilka zdań temu. Trzeba do niego wrócić. Zaimek jego jest tu za słaby.
Dwa obrazy wpakowane w jedno zdanie jak dwa grzybki w barszcz. Nadmiar.slavec2723 pisze:Tuż przy jego boku ambasador Worffschnaffell krztusił się krwią, która lała się kaskadą z przeciętej krtani.
Zamieniłabym kolejność tych dwóch zdań. W zdaniu je poprzedzającym była mowa o Cecilu i o siodle, nie o koniu. I wychodzi na to, że kochanym zwierzęciem było siodło.slavec2723 pisze:Kochane zwierzę było jednak odpowiednio szkolone w walce. Koń zawierzgał, uniósł przednie kopyta, ba kopnął nawet jednego z atakujących knechtów, który poleciał niby wyrzucony z katapulty.

Nie znam się na walkach, nie wiem, czy to jest wiarygodne (Grimzon, co o tym sądzisz?), wiem tylko, że gubię się w tym opisie, "nie widzę" tej sceny.slavec2723 pisze:Koń zawierzgał, uniósł przednie kopyta, ba kopnął nawet jednego z atakujących knechtów, który poleciał niby wyrzucony z katapulty. Drugiego najemnika szybkim cięciem rozsiekał sam Cecil. Trzeciego zachodzącego od pleców nijak nie mógł dosięgnąć. Przeciwnik zamachnął się i ciął – ciął jednak bardzo nieumiejętnie. Zamiast uderzyć prawidłowo między łopatki, chciał popisać się zręcznością i trafić w szyję. No i stało się. Wierzgające i stające dęba zwierzę wspięło się na zadnich nogach tak wysoko, że Cecil zleciał z kulbaki. I to uratowało mu życie. Inaczej knecht trafiłby go, jak dwa a dwa cztery. Zwierzę obróciło się, najechało na najemnika, dzięki czemu Cecil miał czas się podnieść. Podbiegł do knechta, zarąbał go dwoma cięciami.
Literówka.slavec2723 pisze:Na polanie niedaleko Serwizy walka trawała na dobre.
Literówka. Poza tym: czemu służy wzmianka o kubraku? Panna miała tatuaż na ramieniu i była ubrana w kubrak, tak? No to: i w pikowanym kubraku. Tylko czy ona rzeczywiście miała na sobie akurat kubrak? To rodzaj kurteczki czy żakietu. Ramienia (z tatuażem czy bez) nie byłoby widać. Może miała gorsecik? Wówczas ramiona byłyby odkryte, ale zapewne też najpierw Cecil zauważyłby strój, a dopiero później ramię i tatuaż na nim. Czyli w opisie trzeba pokazać pannę 1. w pikowanym gorseciku i 2. z tatuażem na ramieniu.slavec2723 pisze:z tatuażem na ramnieniu i pikowanym kubraku
Został w kaftanie i kolczudze? W momencie zarąbywania był w kaftanie i kolczudze? Polyxena była w kaftanie i kolczudze, kiedy ją zarąbywano? I dlaczego w ogóle zajmujemy się kaftanem i kolczugą? Chodzi o to, żeby zwolnić i przyjrzeć się przeciwnikowi? No to można to zrobić mniej więcej tak: Wśród nich był ten, który zarąbał Polyxenę. Wyglądał jak niedźwiedź ubrany dla żartu w poplamiony krwią kaftan oraz gęsto plecioną kolczugę, a na dodatek wymachujący mieczem.slavec2723 pisze:W tym jeden, który zarąbał Polyxenę, w kaftanie i kolczudze.
W odróżnieniu. Nie zawahał się. A rąbania jest tu stanowczo za dużo. Albo zarąbać, albo rąbnąć. Nie widzę tu mieczy. Widzę siekiery. Nie widzę walki. Widzę las i drwali.slavec2723 pisze:Cecil nie rozmyślał, w odróżniu od swego przeciwnika nie zawahał, po prostu rąbnął go mieczem.
Nóż ma ostrze. Cecil nie jest ostry z żadnej strony.slavec2723 pisze:Z jego pleców wystawało ostrze Cecila.

Tu możemy pobawić się z przecinkami.slavec2723 pisze: Czy możesz mi z łaski swojej wyjaśnić, o co tu chodzi? – zapytał Cecil dziewczynę z tatuażem na ramieniu.
- A skąd ja mam to niby wiedzieć? – zdziwiła się. Ja cholera wiem tyle co ty. I mi też, skonstatuj to sobie, nie jest do śmiechu.
Czy możesz mi, z łaski swojej, wyjaśnić, o co tu chodzi? To z łaski swojej jest wtrąceniem, dlatego wydzielamy je przecinkami z obu stron.
Wiemy już, że dziewczyna ma tatuaż na ramieniu, więc wystarczy powiedzieć tylko, że zapytał dziewczynę z tatuażem. Innej wytatuowanej nie spotkaliśmy, póki co, w tej historii, zatem wiemy, że chodzi właśnie o tę w kubraku/gorsecie.

Ja, cholera, wiem tyle, co ty. Tutaj cholera wtrącona.
Tu jest dobrze. Skonstatuj to sobie wtrącone i wydzielone.I mi też, skonstatuj to sobie, nie jest do śmiechu.
Fajna nazwa, chociaż ja to odruchowo czytam jako "Pod Żbiczym Susłem".slavec2723 pisze:„Pod Żbiczym Susem”.

Jaki efekt chciałeś osiągnąć poprzez użycie akurat tych słów? Nie pasują do chłopów, nie pasują do głównego bohatera, nie pasują do narratora... Coś, jakby nagle doradca z Open Finance się odezwał.slavec2723 pisze:którzy zadowoleni po spieniężeniu swych plonów od razu wzięli się za upłynnianie grosiwa.

Co przedstawiał ten tatuaż? Cecil ma teraz księżniczkę tuż obok i oboje mają spokój oraz czas, żeby przyjrzeć się szczegółom. W tym miejscu należałoby powiedzieć, co to był za tatuaż. I dlaczego był szpecący? Ujemne wrażenie - to znów nowomowa bankiera. Wrażenia ujemne niczym stopy procentowe.slavec2723 pisze:Przede wszystkim szpecił ją tatuaż na ramieniu, wąskie usta również robiły ujemne wrażenie.

Usta wąskie, ale kibić wąską. Ta kibić jest wąska. Te usta są wąskie.slavec2723 pisze:Kibić podobnie jak usta miała jednak wąskie,
Gruszki??? I to się Cecilowi podoba? Piersi jak gruszki?slavec2723 pisze:kształtem przypominające gruszki.
Tu się na razie zatrzymam. Cdn.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
5
Poniekąd wywołany do odpowiedzi 
Głównie zajmę się drugą częścią, tam gdzie jest walka, z kilkoma nawiązaniami do początku.
Na początek samo odczucie całej sceny. Gdy widzę taką w scenę w filmach to mam odczucie, że reżyser wali mnie po głowie scenariuszem, bo on wymyślił sobie taką fajną scenę i bez znaczenia na wszystko należy ja widzowi pokazać.
Nie rozumiem dlaczego spotkanie miało odbyć się na granicy a nie na dworze przyszłej panny młodej. W końcu jest wspomniane, że księstwa są w stanie rozejmu. Ok. Może taki jest zwyczaj. Natomiast jakie są tego konsekwencje.
Na spotkanie z każdej strony wyrusza orszak. Jeżeli wyrusza orszak z kimś ważnym w dodatku na kres swoich ziem, gdzie zdarzają się incydenty zbrojne, to taki orszak zabiera ze sobą żołnierzy. Dotyczy to głównego bohatera jak i jego "wybranki". Jeżeli nawet założymy, że celem późniejszego napadu miało być wszczęcie wojny uknute przez któregoś z włądców-ojców to i tak druga strona powinna być odpowiednio zabezpieczona. Natomiast w sytuacji gdyby doszło do obustronnego pomysłu "utraty dziecka" to brakuje choćby małej wzmianki o tym, że skład orszaku był jakiś nietypowy. Bo tak mamy wrażenie, że dzieci władców pomimo, że są ważnymi figurami na szachownicy dyplomacji poruszają się wszędzie beztrosko jak synowie ubogiej szlachty.
I teraz dochodzimy do bicia scenariuszem po głowie. po jednej stronie konfliktu mamy dwa orszaki ludzi a po drugiej kilkunastu najemników. Kilkunastu więc co najwyżej 19. I oni w takiej właśnie sile w pierwszych chwilach walki są wstanie dopaść do trzech najważniejszych osób w całym zgromadzeniu (dziewczyna, ambasador, główny bohater). To dla mnie jest właśnie taka scena, która jest wrzucana na siłę. Bo bohater musi widzieć śmierć swojej wybranki. Bełt z kuszy, strzała była by jeszcze jakimś wytłumaczeniem dla sytuacji ale nie ma wtedy personifikacji przeciwnika. Co więcej całkowicie nieistotnej jak się później okazuje.
I tu przechodzimy do samej walki, która jest opisana w sposób zbyt skrótowy i pozbawiony emocji. Zajmiemy się teraz trochę bardziej szczegółowo samym tym opisem.
Główny bohater na koniu walczy z trzema pieszymi przeciwnikami. Po pierwsze kawalerzysta w starciu z pieszym ma przewagę gdy się porusza. W takiej przewadze można zajść konnego z boków i ściągnąć na ziemię lub co jeszcze prostsze po prostu zaatakować konia i obciąć mu nogę. Dwa dla konia bojowego niepożądanym zachowaniem jest wierzganie i stawanie dęba. Koń bojowy był uczony tratowania a sam z siebie potrafi także ugryźć. Przykładowo w twarz napastnika
Natomiast takie odrzucenie jak z kataputlty znacznie lepiej wygląda z wykorzystaniem tylnych nóg konia.
I tu przychodzimy do:
Mamy upragnioną sytuację bohatera ratującego wybrankę z opałów.
Dodatkowo jeżeli mówimy o wbijaniu się broni w ciało to domyślnie jest to korpus, a stal rozbijająca czaszkę to cios w głowę. Jeden grzyb w barszczu za dużo.
Niestety opis jak z filmów Tarantino logika utopiona w krwi.
Na koniec coś co rzuciło mi się w oczy z dalszych fragmentów.
[ Dodano: Nie 01 Lis, 2015 ]
Przy okazji takie problemy będą poruszane na organizowanych warsztatach
Na które serdecznie zapraszam.

Głównie zajmę się drugą częścią, tam gdzie jest walka, z kilkoma nawiązaniami do początku.
Na początek samo odczucie całej sceny. Gdy widzę taką w scenę w filmach to mam odczucie, że reżyser wali mnie po głowie scenariuszem, bo on wymyślił sobie taką fajną scenę i bez znaczenia na wszystko należy ja widzowi pokazać.
Nie rozumiem dlaczego spotkanie miało odbyć się na granicy a nie na dworze przyszłej panny młodej. W końcu jest wspomniane, że księstwa są w stanie rozejmu. Ok. Może taki jest zwyczaj. Natomiast jakie są tego konsekwencje.
Na spotkanie z każdej strony wyrusza orszak. Jeżeli wyrusza orszak z kimś ważnym w dodatku na kres swoich ziem, gdzie zdarzają się incydenty zbrojne, to taki orszak zabiera ze sobą żołnierzy. Dotyczy to głównego bohatera jak i jego "wybranki". Jeżeli nawet założymy, że celem późniejszego napadu miało być wszczęcie wojny uknute przez któregoś z włądców-ojców to i tak druga strona powinna być odpowiednio zabezpieczona. Natomiast w sytuacji gdyby doszło do obustronnego pomysłu "utraty dziecka" to brakuje choćby małej wzmianki o tym, że skład orszaku był jakiś nietypowy. Bo tak mamy wrażenie, że dzieci władców pomimo, że są ważnymi figurami na szachownicy dyplomacji poruszają się wszędzie beztrosko jak synowie ubogiej szlachty.
I teraz dochodzimy do bicia scenariuszem po głowie. po jednej stronie konfliktu mamy dwa orszaki ludzi a po drugiej kilkunastu najemników. Kilkunastu więc co najwyżej 19. I oni w takiej właśnie sile w pierwszych chwilach walki są wstanie dopaść do trzech najważniejszych osób w całym zgromadzeniu (dziewczyna, ambasador, główny bohater). To dla mnie jest właśnie taka scena, która jest wrzucana na siłę. Bo bohater musi widzieć śmierć swojej wybranki. Bełt z kuszy, strzała była by jeszcze jakimś wytłumaczeniem dla sytuacji ale nie ma wtedy personifikacji przeciwnika. Co więcej całkowicie nieistotnej jak się później okazuje.
I tu przechodzimy do samej walki, która jest opisana w sposób zbyt skrótowy i pozbawiony emocji. Zajmiemy się teraz trochę bardziej szczegółowo samym tym opisem.
Wiemy jak uzbrojeni są napastnicy, a przynajmniej jeden z nich to teraz konia z rzędem w co ubrany jest główny bohater. Czy ma na sobie zbroję, pancerz czy tylko ubranie. Wspominając wcześniej o tym że udają się na niebezpieczne pogranicze czy nie powinien mieć na sobie czegoś ochronnego? Nie mówimy tutaj o płytówce ale o zdobnym pancerzu skórzanym, kunsztownie zdobionej brygantynie czy czymś w tym stylu. Może ma jednak tego autor nam nie powiedział.slavec2723 pisze:I zaczęła się rąbanina.
Na jego oczach przybrany w kaftan i kolczugę żołdak przeciął brzeszczotem jego niedoszłą żonę.
To też ciekawe. Ambasador tak jak główny bohater był chyba na koniu (rozmawiali jadąc obok siebie konno) a atakujący są pieszo. Ciężko w takiej sytuacji przeciąć komuś krtań. Jeżeli natomiast ambasador zdążył zsiąść z konia to nie ma tego tekście.slavec2723 pisze:Tuż przy jego boku ambasador Worffschnaffell krztusił się krwią, która lała się kaskadą z przeciętej krtani.
slavec2723 pisze:Na niego samego zwaliło się zaś trzech knechtów próbując ściągnąć go z siodła. Kochane zwierzę było jednak odpowiednio szkolone w walce. Koń zawierzgał, uniósł przednie kopyta, ba kopnął nawet jednego z atakujących knechtów, który poleciał niby wyrzucony z katapulty. Drugiego najemnika szybkim cięciem rozsiekał sam Cecil.
Główny bohater na koniu walczy z trzema pieszymi przeciwnikami. Po pierwsze kawalerzysta w starciu z pieszym ma przewagę gdy się porusza. W takiej przewadze można zajść konnego z boków i ściągnąć na ziemię lub co jeszcze prostsze po prostu zaatakować konia i obciąć mu nogę. Dwa dla konia bojowego niepożądanym zachowaniem jest wierzganie i stawanie dęba. Koń bojowy był uczony tratowania a sam z siebie potrafi także ugryźć. Przykładowo w twarz napastnika

I tu przychodzimy do:
I tego właśnie koń najszybciej potraktował by kopytami. Koń obawia się tego czego nie widzi a nie widzi do tyłu. Więc jak wyczuje kogoś tej strefie to atakuje.slavec2723 pisze:Trzeciego zachodzącego od pleców nijak nie mógł dosięgnąć.
To jest dla mnie dziwne. Jeżeli napastnik nie jest wzrostu centra z NBA a używany przez bohatera koń nie jest wyrośniętym kucem to jak ma zostać wyprowadzone cięcie na szyje? Czy też bardziej na kark bo atak idzie z tyłu.slavec2723 pisze: Przeciwnik zamachnął się i ciął – ciął jednak bardzo nieumiejętnie. Zamiast uderzyć prawidłowo między łopatki, chciał popisać się zręcznością i trafić w szyję.
No i nie rozumiem tego opisu. co się stało, że bohater spadł z konia. Kiedy koń stanął dęba? Jak atakował pierwszego z napastników? Całość opisu jest tutaj chronologiczna. Gość z przodu z boku i na końcu z tyłu. Nie ma wrażenia, że dzieje się to jednocześnie.slavec2723 pisze:No i stało się. Wierzgające i stające dęba zwierzę wspięło się na zadnich nogach tak wysoko, że Cecil zleciał z kulbaki. I to uratowało mu życie. Inaczej knecht trafiłby go, jak dwa a dwa cztery. Zwierzę obróciło się, najechało na najemnika, dzięki czemu Cecil miał czas się podnieść. Podbiegł do knechta, zarąbał go dwoma cięciami.
No to policzmy. Główny bohater zabił już 3 osoby było ich maksymalnie 19. Stąd wniosek, że na tym etapie walki suma połączonych sił obydwu orszaków było znacznie mniejsza niż 16 osób. I w dodatku bez szkolonych do walki gwardzistów.Na polanie niedaleko Serwizy walka trawała na dobre. Szczęściem w jednym jak i drugim orszaku nie brakowało bywałych w walce przybocznych. Mający przewagę liczebną knechci ciężko obrywali od szkolonych w walce dworzan.
Jeżeli mieli przewagę to dlaczego się wycofali? I dodatkowa informacja o tym w co ubrana jest dwórka a nadal nie wiemy nic o głównym bohaterze. Przy okazji bojowo ubrane dwórki i brak żołnierzy do obstawy... feminizm pełną gębą.slavec2723 pisze:Nawet dwórki Polyxeny rzuciły się w wir walki, szczególnie jedna, z tatuażem na ramnieniu i pikowanym kubraku rąbała bezlitośnie.
Ale najemnicy nie dali się zastraszyć. Dufni w przewagę, cofnęli się, przegrupowali i zaatakowali raz jeszcze. Z lepszym skutkiem. Przyboczni Cecila i Polyxeny ginęli pod ciosami najemników, sami rewanżując się zdradzieckimi sztychami.
slavec2723 pisze:Walka trwała krótko, ale była zażarta. Po dwóch pacierzach na placu boju pozostał już tylko Cecil, owa dwórka księżnej z tatuażem na ramieniu oraz dwóch knechtów. W tym jeden, który zarąbał Polyxenę, w kaftanie i kolczudze. To właśnie on stanął na przeciwko Cecila.
Mamy upragnioną sytuację bohatera ratującego wybrankę z opałów.
W całej walce wszyscy tak rąbią, że tylko wiór brakuje. Trochę ubogie te opisy.slavec2723 pisze:Książe z Dae zaatakował pierwszy, najemnik cofnął się, sparował, rąbnął z całej siły, ale nie zdołał przełamać zastawy Cecila.
Tutaj pomieszanie pojęć. I czym jest "filnta"? Chyba finta jak już. Natomiast jest to słowo, które nie powinno być używane w dynamicznym opisie walki. Ono dobrze brzmi przy opisie bajarza opowiadającego historię nie w opisie tego co się dzieje.slavec2723 pisze:Żołdak zawinął klingą, przeszedł do filnty, Cecil odruchowo sparował, odsłonił się. I dał się nabrać. Prawie czuł jak żelazo najemnika wbija się w jego ciało, jak zimna stal rozwala mu czaszkę.
Dodatkowo jeżeli mówimy o wbijaniu się broni w ciało to domyślnie jest to korpus, a stal rozbijająca czaszkę to cios w głowę. Jeden grzyb w barszczu za dużo.
A po czym miał poznać? Jedzie kilku lichych ludzi przez las. Żadnych wozów, sztandarów, wojska...slavec2723 pisze:Cholera zresztą wie czemu najemnik tak się na niego gapił. Może zorientował się kogo zaatakował? Że to książęcy orszak a nie kupiecka karawana? Przeląkł się następstw?
A pamiętamy że gość ma kolczugę? Rąbanie mieczem niewiele pomoże. Chyba, że po głowie lub gdy jest to kolczuga fantasy. Dobrze wygląda ale nie chroni. Taki mały fetysz noszenia na sobie niepotrzebnych kilogramów żelaza.slavec2723 pisze:Cecil nie rozmyślał, w odróżniu od swego przeciwnika nie zawahał, po prostu rąbnął go mieczem. Tak, że walnięty już nie wstał.
A tego nie jestem wstanie sobie wyobrazić. A z chęcią bym to zobaczył.slavec2723 pisze:Najemnik sparował uderzenie dwórki, zamłynkował nadgarstkiem tak zręcznie, że klinga wojowniczki wyfrunęła na kilka łokci do góry.
Kolejna scena jak z Hoolywood ale ok. Wszyscy takie sceny lubimy. Natomiast jeżeli z pleców wystawało mu ostrze (tutaj właśnie powinna być raczej klinga, głownia etc ale nich już będzie to ostrze) to oznacza że pchnięcie było wykonane od przodu. A ze sceny wynika, że powinno być zrobione od tyłu. Więc znacznie lepiej byłoby tu aby ostrze wychodziło z brzuch lub klatki piersiowej. Tai sam dobry efekt made in Hollywood.slavec2723 pisze:Najemnik podszedł wolno, zamierzył się, aby zadać ostatni cios. Nie zrobił tego. Zamarł. Patrzył przez chwilę nieobecnym wzrokiem, a później sam upadł na ziemię. Z jego pleców wystawało ostrze Cecila.
Niestety opis jak z filmów Tarantino logika utopiona w krwi.
Na koniec coś co rzuciło mi się w oczy z dalszych fragmentów.
Brzeszczot nie ma rękojeści. Miecz ma rękojeść a brzeszczot to synonim głowni miecza.slavec2723 pisze:- Nie wiem – Cecil odruchowo zmacał dłonią rękojść brzeszczota.
[ Dodano: Nie 01 Lis, 2015 ]
Przy okazji takie problemy będą poruszane na organizowanych warsztatach
