Ponad trzydzieści stron opowiadania urban fantasy. Dość nietypowego, z podszewką poniekąd_metafizyczną.
Zakalec
obie kochałem -
z miłości
mało, że nie zostałem poetą
Stanisław Wyspiański, Wesele
Rozwinięcie:
Miasto jest jak... jak... Coś. Kobieta. Kobieta... Właśnie. Kobieta. Rycząca, wściekła, wielusetletnia. Ciągnie cię, pozwala się tego... kochać, a potem kopie cię w... w... w to tam [...] A potem ją nienawidzisz i kiedy już myślisz, że wyrzuciłeś ją ze swojego, swojego czegośtam, wtedy akurat otwiera przed tobą wielkie, bijące, przegniłe serce i wytrąca cię z rowu... rów... równo... czegoś. Wagi. Właśnie. To jest to. Człowiek nigdy nie wie na czym stoi. Leży. I tylko jednego jest pewien: nie może jej opuścić. Bo jest... bo jest twoja, jest wszystkim, co masz, nawet w rynsztoku...
Terry Pratchett, Straż! Straż!
Kochamy życie nie dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do życia, lecz dlatego, że jesteśmy przyzwyczajeni do kochania.
Friedrich Nietzsche
Ten, kto nigdy nie odwiedzi toruńskiej starówki o zmierzchu, ot tak, żeby na własnej skórze poczuć czym jest impresjonizm, nie zrozumie tego miasta. Nie pomogą muzea, ba, nawet zdjęcie przed pomnikiem Kopernika niczego nie zmieni! Toruń jest miejscem, które wymaga odrobiny słodkiej bezwolności, oraz zmiany sposobu widzenia – na ten temat nic nie piszą w ilustrowanych broszurkach, ale to się wyczuwa. Właśnie wieczorem. I właśnie wtedy, gdy wszystko topnieje w świetle latarni, a kolor nieba chciałoby się nabrać na pędzel i zamknąć w ramach obrazu.
Kamila, jako urodzona torunianka, doskonale zdawała sobie sprawę z wyjątkowości swojego miasta. Czasem wydawało jej się nawet, że zna wszystkiego jego sekrety, ale była w błędzie. To ono wiedziało o niej wszystko. Wiedziało, na przykład, że w poniedziałkowe wieczory zwykle nie wychodzi z domu, więc musiało stać się coś wyjątkowego, skoro zdecydowała się złamać tę niepisaną zasadę. Nie lubiła zmian, o tym również wiedziało, wlepiając w ulubienicę dziesiątki gołębich oczu. Miasta bywają wyjątkowo ciekawskie, zupełnie jak ludzie. W przeciwieństwie do nich, rzadko jednak tracą cierpliwość.
Jeszcze na Placu Rapackiego przeklinała profesora Dobrewskiego na czym świat stoi, jego i film, który zamierzał wyświetlić grupie przyszłych kulturoznawców. Bo właściwie czemu akurat w poniedziałek, czemu o godzinie dziewiętnastej i dlaczego, o Boże w niebiesiech, informację na ten temat wywiesił tego samego dnia przed południem...? Ale złość szybko jej minęła, mniej więcej w okolicy łuku Cezara, ponieważ tego rodzaju uczucia nie bardzo lubią się z miejskim wieczorem i blaskiem latarni. Było zbyt pięknie, żeby się denerwować. Tak pięknie, że Kamila przystanęła pod pretekstem podziwiania wystawy sklepowej, naprawdę jednak tylko po to, żeby wchłaniać Toruń.
Cześć stary, pomyślała, bo często prowadziła z miastem niekończące się dialogi. Odpowiadało po swojemu, szemrząc ulicznym tłumem i oswajając godziny przy pomocy miejskiego ratusza. Nie spodziewałeś się mnie jeszcze dzisiaj, prawda?
Trochę rozmarzona, z całą pewnością wmyślona w siebie, doszła do końca ulicy Różanej, tuż pod nieprzyjaznym bokiem kościoła akademickiego. Wtedy, gdy pod nogami już-już majaczył bruk, jakaś niecna siła wybiła ją z rytmu i z całej siły odepchnęła w bok. Kamila straciła równowagę i wylądowała na ziemi, upuszczając przy okazji torebkę, która wypluła z siebie strumień kobiecych drobiazgów.
Nastrój prysł i pomknął w ślad za oddalającym się napastnikiem. Czy to złudzenie, czy naprawdę ciągnęła się za nim złotawa łuna, dziwaczny płaszcz wibrujących cząsteczek światła...?
– Kretyn! – warknęła, otrzepując się z ziemi. – Niewychowany drań!
Oczywiście, że złudzenie. Zdawało jej się tylko, latarnie lubią robić tego rodzaju dowcipy. Szybko pozbierała rozsypane drobiazgi, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w kierunku Collegium Maius. Miasto lekko popchnęło wskazówkę zegara i wybiło dziewiętnastą. Było pewne, że to dopiero początek.
*
– Przykro mi – mnie też, cholerny draniu, nawet nie wiesz jak bardzo. – Pan wie, obcinamy etaty, to nic osobistego – jasne, jasne, czysty przypadek, w końcu syn wicedyrektora też mógłby wylądować na zielonej trawce. – Doskonale się z panem konwersuje, mam nadzieję, że spotkamy się w bardziej sprzyjających okolicznościach – sprzyjające okoliczności? świetny pomysł! Naładuję tobą jonosferę, palancie jeden, draniu niemyty, zakazana mordo...! Odpowiada ci taka okoliczność?!
Biegł szybko, rozpamiętując niedawną rozmowę. Niczego wokół siebie nie widział; było mu obojętne, czy istoty materialne zauważą go, czy też nie. Został zwolniony, więc nie musiał dłużej dbać o zasady bezpieczeństwa. Niech zobaczą, niech poczują, trudno! Wiedział dobrze, że za ignorowanie prawa może wylądować w Więzieniu Międzyrzeczywistym, niekończącym się labiryncie korytarzy i pomieszczeń, w których specjaliści zadają ból na wszelkie możliwe sposoby, ale było mu wszystko jedno. Wyłączył myślenie, cały zamienił się rozpaloną do czerwoności wściekłość. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy tak pędzi, sypią się za nim iskry, niebezpiecznie materialne, paskudnie dekonspirujące. A gdyby nawet o tym wiedział, to prawdopodobnie całkowicie by ten fakt zignorował.
W błyskawicznym tempie pokonał Szeroką i wpadł na rynek. światła latarni zlały się w jego głowie w pulsującą kulę, która w każdej chwili groziła wybuchem. Gdy nagle drogę zastąpił mu jakiś niewyraźny cień – kula wybuchła i zrobiło się całkiem ciemno. Niewiele się zastanawiając, odepchnął przeszkodę, nie zwalniając przy tym kroku. Dopiero za łukiem Cezara zdał sobie sprawę, że popełnił błąd.
– A niech to...! – mruknął, gdy chwilowe zaciemnienie rozwiało się w błyskach samochodowych świateł. – Co ja zrobiłem...?
Pobiegł z powrotem na rynek, ale było już za późno.
*
– Co zrobiłeś? – Tajemnica słuch miał, rzecz jasna, doskonały, nie mógł sobie jednak odmówić tego pytania. Lubił Bruna, to nie ulegało wątpliwości, ale powoli miał dosyć jego wybryków. Nawet długie ręce ministra interakcji nie sięgały Więzienia Międzyrzeczywistego.
– Nawiązałem... kontakt – powtórzył Bruno, ten niepokorny demon miejski, którego Tajemnica od tak dawna usiłował chronić. – To było... niechcąco...
– Niechcąco tłucze się szklanki. Czy ty sobie zdajesz sprawę, jakie mogą być konsekwencje? Za kogo mnie uważasz, za cudotwórcę? – Tajemnica mówił spokojnie, ani o ton nie podniósł głosu. Mimo to, Bruno zadrżał, jakby nareszcie w pełni uświadomił sobie swoją sytuację. – Za coś takiego trafia się do pudła i jeżeli coś mnie jeszcze dziwi, to tylko fakt, że mili panowie z tajnych służb jeszcze się do ciebie nie zgłosili.
Bruno spuścił głowę. W towarzystwie Tajemnicy zawsze czuł się jak uczniak.
– A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? – ciągnął minister tym samym, suchym tonem. – Wiesz, bardzo dobrze wiesz. Przez własną bezmyślność zniszczyłeś niewinnego człowieka, ta dziewczyna jest skończona, skażona nie-rzeczywistością. Szczerze mówiąc, sam najchętniej wsadziłbym cię do lochu. Może kilkusetletnia samotność wreszcie nauczyłaby cię rozumu.
– Nie wiesz jeszcze wszystkiego... – mruknął Bruno, nerwowo bębniąc opuszkami palców w blat stołu. Z trudem powstrzymywał wybuch energii; czuł, że zbiera się tuż pod skórą i szuka ujścia. Nawet materialni goście kawiarni zaczynali zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego, chociaż nie bardzo wiedzieli, gdzie szukać źródła tej dziwności.
– Nie? – Tajemnica uniósł brwi do góry. – W takim razie cały zamieniam się w słuch, chociaż nie sądzę, żebyś zdołał mnie czymś zaskoczyć. Jesteś nieodpowiedzialnym gówniarzem, Bruno. Takich jak ty powinno się neutralizować.
W normalnych okolicznościach Bruno natychmiast by się odgryzł, ale sytuacja nie sprzyjała pingpongowi intelektualnemu.
– Zwolnili mnie – powiedział. – Rozumiesz? Już po mnie.
*
Bardzo się zdziwił, gdy po powrocie do domu zobaczył na biurku elegancką kopertę z pieczątką Administratora. Macki biurokracji zwykle go omijały, był pionkiem, pionkiem niepokornym, ale nie do tego stopnia, żeby władza marnowała na niego papier. Nikomu nie przeszkadzał – przynajmniej tak właśnie myślał aż do chwili, gdy czerwone litery poinformowały go o wyznaczonym spotkaniu.
Szanowny Panie,
Uprzejmie proszę, aby zechciał się Pan stawić w dniu dzisiejszym o godzinie 17 w kawiarni „Atmosphera”. Sprawa jest pilna!
Z poważaniem:
A. Koszyczek
żadnych wyjaśnień, tylko tych kilka słów, kreślonych starannym, okrągłym pismem. Bruno wmawiał sobie, że absolutnie się nie przejmuje, ale w głębi duszy czuł niepokój. Tak, jakby czarne chmury kłębiły się nad jego głową, czekając na sprzyjającą chwilę, żeby cisnąć piorunem.
O wyznaczonej porze pojawił się w „Atmospherze”, kawiarni, leżącej dokładnie naprzeciw gotyckiego korpusu kościoła Panny Marii. Nie lubił tego lokalu, był zbyt miękki, kobiecy, tłumił ostrość widzenia.
Gdy otworzył drzwi, fala złych przeczuć na moment pozbawiła go tchu.
Pan Koszyczek już na niego czekał. Na pierwszy rzut oka trudno było poznać w nim istotę niematerialną – iluzja działała doskonale! Każdy pomyślałby pewnie, że to sympatyczny, trochę może zbyt nadpobudliwy, człowieczek. Niegroźny. łatwy do ugłaskania pochlebstwem. Tymczasem pan Koszyczek był jedynie doskonałym aktorem, istotą, która potrafi uśpić czujność, a potem uderzyć z najmniej spodziewanej strony.
W pooranej zmarszczkami twarzy płonęły fioletowe, czujne ślepia. Bruno zastygł na chwilę; teraz był już pewien, że nie spotka go tu nic dobrego.
– Jaki pan punktualny, panie Bruno! – na jego widok Koszyczek zerwał się z kanapy, po czym rzucił się do ściskania dłoni. W końcu chwycił obie ręce Bruna i zaczął nimi intensywnie potrząsać. – Tak się cieszę! Tak się cieszę! Jak dobrze, że załatwimy wszystko w przyjaznej atmosferze!
– Co takiego załatwimy? – zapytał Bruno, wyrywając się Koszyczkowi i siadając na krześle. To było zwyczajne, drewniane krzesło, całe szczęście bez żadnych wyściełań, czy frędzli. Bruno poczuł do tego mebla, tak ubogiego na tle innych sprzętów zdobiących pomieszczenie, instynktowną sympatię.
– Widzi pan, sprawa jest następująca... – ślepia były groźne, nieprzeniknione, chociaż usta raz po raz układały się w uśmiech.
Bruno nic już nie rozumiał. Słyszał tajemnicze pojęcia w rodzaju „redukcja etatów”, „kryzys ministerialny”, „brak środków”, ale nie rozumiał, nie chciał rozumieć. W końcu przeprosił i poszedł zamówić szklankę wody. Zrobiło mu się słabo.
– Dobrze się pan czuje? – w głosie Koszyczka zabrzmiała tak autentyczna troska, że Bruno bardzo chciał w nią uwierzyć. Niestety, słowa przeczyły miękkości głosu.
– Tak, wszystko w porządku. Rozumiem, że mam opuścić miasto. W takim razie najlepiej będzie, jeśli już pójdę i przygotuję się do przeprowadzki.
– Bardzo mi przykro, pan wie, to nic osobistego – głos słodził rozpacz, czarował i wymagał posłuszeństwa. – Tak przyjemnie się z panem konwersuje...! Mam nadzieję, że spotkamy się w przyjemniejszych okolicznościach.
– Też mam taką nadzieję – odparł Bruno. Sam nie wiedział w jaki sposób znowu znalazł się na ulicy.
*
Po godzinie wymknęła się z sali. Czuła się fatalnie i miała wrażenie, że jej organizm przygotowuje się do generalnego strajku. Najgorsze były oczy. Pół biedy ból żołądka i migrena, przy buncie oczu wszystkie inne dolegliwości wydawały się błahostką.
Nie miała dobrego wzroku, to fakt, od wielu lat nosiła okulary i bardzo często nie poznawała znajomych na ulicy. Nigdy wcześniej problemy z widzeniem nie były jednak aż tak dotkliwe! Właściwie po omacku wydostała się z Maiusa, ponieważ zamiast dobrze znanych, ceglanych murów, widziała jedynie świetliste szlaczki, trochę podobne w kształcie do tych, którymi dzieci ozdabiają zeszyty. To właśnie od tych świetlnych ekscesów rozbolała ją głowa, a ból żołądka był prostą konsekwencją napiętych nerwów.
– Co się dzieje...? – pytała w myślach, coraz bardziej zdenerwowana. Nie było ulic, ściany kamienic rozmywały się w fantazyjne, kolorowe plamy, nawet bruk uginał się pod nogami, jakby zamierzał zmienić stan skupienia. Przez to wszystko zamiast skręcić w prawo, w kierunku przystanku autobusowego, poszła prosto, tuż przy ścianie kościoła Panny Marii. To znaczy wiedziała, że ten ogromny cień jest prawdopodobnie kościołem, chociaż niewiele widziała i gdyby nie to, że pomagała sobie dotykiem, prawdopodobnie bardzo szybko wylądowałaby na ziemi z rozbitymi okularami.
Skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Krótki, potworny błysk i powrót obrazu. Zobaczyła rynek, niezbyt tłumny o tej porze, oświetlony latarniami. Nie był to jednak ten sam rynek, który znała od lat. Od razu wyczuła, że coś się zmieniło, chociaż nie umiała tego sprecyzować. Niby ratusz wyglądał tak, jak zwykle, nawet budki kwiaciarek wtulały się po staremu w jego ceglasty bok. A jednak inność unosiła się nad brukiem, jak jakaś poświata, czy może raczej mgła, której zagraża poranek.
Pierwszego ducha zobaczyła w okolicach Szewskiej.
– Dobry wieczór – ukłonił się grzecznie, machając aksamitną czapką z piórkiem. Potem przefrunął obok Kamili i zniknął za zakrętem, nie zwracając najmniejszej uwagi na innych przechodniów. Nie było ich co prawda zbyt wielu, ale i tak zdołał zamanifestować swoją ektoplazmatyczność, przenikając przez elegancką kobietę w brązowym płaszczu. Wydawało się, że niczego nie zauważyła, chociaż na chwilę zatrzymała się przed wystawą jubilera „Eliza” i dyskretnie kichnęła w chusteczkę.
Na Szerokiej duchów było o wiele więcej – wypływały z przeróżnych zakamarków, drobnych żyłek toruńskiej starówki. Wszystkie kłaniały się Kamili, jakby doskonale ją znały. Nawet jeden z wampirów – te zęby mówiły same za siebie! – rzucił zdawkowe „witam”, które mimo wszystko wyrażało szacunek.
Prawdopodobnie większość osób, które znalazłyby się w podobnej sytuacji, usprawiedliwiłoby te wszystkie nietypowości złym stanem zdrowia, niewyspaniem i alkoholem. Kamila nie próbowała niczego tłumaczyć. Była zbyt oszołomiona, żeby czemukolwiek się dziwić.
– Nie zatrzymuj się – usłyszała nagle, jak przez mgłę, czyjś szept. – Pójdziemy Podmurną.
Ktoś chwycił ją pod ramię i pociągnął za sobą. Chciała zaprotestować, może nawet krzyknąć, ale nie powiedziała ani słowa. Kątem oka zarejestrowała dwóch strażników miejskich, nie wezwała jednak pomocy. Co im miała powiedzieć? Proszę panów, jakiś duch właśnie zamierza mnie porwać? Nie była pewna, podejrzewała jednak, że napastnika nawet nie widać, przynajmniej oni by go nie dostrzegli. Działo się coś, co prawdopodobnie bardzo by ją przeraziło, gdyby tylko była w stanie się nad tym zastanowić.
– O w mordę, już nas wypatrzyli! – szepnął Ktoś i przyspieszył kroku. Chcąc nie chcąc poszła w jego ślady; prawie biegli, malutkie plamki na impresjonistycznym płótnie.
Za ich plecami rozległ się nieprzyjemny huk. Stadko gołębi poderwało się do lotu.
*
Tajemnica nieczęsto dawał się ponieść emocjom. Był z tego powodu bardzo dumny, zresztą przede wszystkim dzięki umiejętności rozważania wszystkiego „na zimno” znalazł się na samym szczycie władzy. No, może nie na ostatnim szczeblu, ale z całą pewnością to właśnie do niego należał jeden z najwyżej położonych. Sytuacja była o tyle dobra, że zawsze istniała możliwość awansu. Gorzej, że wraz z kolejnymi szczeblami upadek wydawał się coraz bardziej bolesny i co za tym idzie – niepożądany.
– Nie wiedzą z kim zaczęli – stwierdził z uśmiechem, od którego prawdopodobnie powiędłyby kwiaty, gdyby jakieś znajdowały się w pobliżu. – To oczywiste, że uderzając w ciebie, chcieli uderzyć we mnie. W końcu jesteś moim protegowanym.
Bruno wzruszył ramionami, nie zastanawiał się nad tym. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógłby zachować się aż tak podle. Wiedział tylko, że stracił pracę, a wraz z nią wszystko, na czym mu zależało. Nie umiałby zacząć od nowa, nie z dala od Torunia! Dlatego przyszedł do Tajemnicy, wierząc, że tylko on jeden jest w stanie coś zmienić. Nie podejrzewał ani przez chwilę, że minister weźmie klęskę jego, Bruna, tak głęboko do siebie. Właściwie powinien być zadowolony, w końcu jego losem zainteresował się ktoś, kto ma ogromne wpływy! Nie uspokoił się jednak, wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że zostaje wbrew własnej woli wplątany w sprawy, które go nie dotyczą.
W bezwzględną walkę o władzę.
– Porozmawiam z Pechem, powinien stanąć po mojej stronie – Tajemnica myślał na głos, niemal zapominając o obecności Bruna. – Nie pozwolę, żeby klika Administratora zdobyła przewagę. Tak, tak... przede wszystkim do Pecha, on ma znajomości. Trzeba będzie na jakiś czas się przyczaić... chociaż może nie, lepiej będzie jeśli...
– A co ze mną? – przerwał Bruno.
– ... jeśli od razu odpowiem atakiem na atak – dokończył minister. – Trzeba będzie przekupić któregoś z ludzi Administratora, nie wierzę, żeby wszyscy byli zadowoleni z pracy...
– Co się ze mną stanie? – powtórzył Bruno, rozumiejąc już dobrze, że nie może liczyć na Tajemnicę. – Co z dziewczyną, której przez pomyłkę przekazałem część swojej mocy?
– Co? Z dziewczyną...? – Tajemnica obudził się na chwilę, sięgając po kolejne cygaro. – Nie zawracaj sobie głowy dziewczyną, wszystko zatuszuję. Idź teraz do domu, spakuj się i teleportuj do mojej rezydencji. Służby więzienne na pewno tam nie dotrą.
Bruno potrząsnął głową, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości słów opiekuna. Wstał bez słowa i ruszył ku drzwiom.
– Oszalałeś? Co z tobą? – usłyszał jeszcze, a potem ogarnął go szmer wieczornej starówki.
Na świeżym powietrzu poczuł się lepiej; od dymu cygar Tajemnicy robiło mu się niedobrze, nie, to Tajemnica budził w nim odrazę! Rynek tonął w miękkim, latarnianym świetle, było tak pięknie, tak spokojnie, że Bruno pomyślał przez chwilę, że spotkanie z panem Koszyczkiem nigdy się nie odbyło. Może to tylko sen? Koszmar z gatunku tych, od których tak trudno się uwolnić?
Przeciągły gwizd odebrał mu resztkę nadziei. Z okna narożnikowej kamienicy wychylał się znajomy, rudy łeb jednego z miejskich chochlików. Stwór patrzył prosto na Bruna i machał rękami, jakby chciał go przed czymś ostrzec.
– Tak piękne są kolana ciotki Euzebii, gdy idzie Chełmińską w daaal! – chochlik zanucił fałszywie absurdalną piosneczkę, która wywołała u Bruna atak paniki. Niewiele się zastanawiając pobiegł w drugą stronę, podejrzewając, że to nie ciotka Euzebia, tylko przedstawiciele służby więziennej podążają ulicą Chełmińską, wypatrując przestępcy. Tak, czuł się winny, w końcu potrącił tę biedną dziewczynę, żadnemu demonowi nie wolno dotknąć człowieka. Nie zamierzał jednak iść do więzienia. Przede wszystkim z powodu nagle nabytego przekonania, że inni, z Tajemnicą na czele, powinni się tam znaleźć przed nim.
– Oj ta ciotka Euzebia, jej piękne kolana w świetle lataaarni... – chochlik śpiewał w dalszym ciągu, dławiąc się kolejnymi zwrotkami. Kochany chochlik, myślał Bruno, miasto w dalszym ciągu jest mi przyjazne, chociaż ci z góry najchętniej pozbyliby się mnie na dobre.
W pewnym momencie coś zamigotało w pobliży kościoła Panny Marii. Bruno przystanął zdumiony; poznał ten snop iskier, poznał energię, która otwierała na oścież drzwi do nie-rzeczywistości. Przypadek po raz drugi postawił na jego drodze niewysoką dziewczynę w okularach, szczęśliwą posiadaczkę czupryny składającej się z samych sprężynek. Może przypadek chciał, żeby błąd został naprawiony, a przestępca zrehabilitowany?
Dziewczyna szła rynkiem w kierunku Szerokiej. Minęła Bruna, nie zauważszywszy go wcale; prawdę mówiąc wyglądała tak, jakby niewiele wokół siebie dostrzegała. W ten sposób prawdopodobnie zadziałała na nią magia miejskiego demona – drugie, nie-rzeczywiste dno miasta mogło oszołomić. Ludzkie oczy, nieprzyzwyczajone do niesamowitej gry świateł i barw, były bezużyteczne aż do chwili, gdy mózg decydował się przyjąć do wiadomości nową sytuację. Potem następowała powolna aklimatyzacja.
Pobiegł za nią, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu stalowych uniformów. Właściwie nie miał planu, ale gdy w pośpiechu minął skręt w ulicę żeglarską, pomyślał, że jedynym wyjściem jest Wędrujący Cieć. Dużo wiedział, chociaż nie miał tej władzy, co Tajemnica. Był kimś w rodzaju szamana i trwał wraz z miastem od początków jego istnienia.
– Nie zatrzymuj się – szepnął, chwytając dziewczyną pod rękę. – Pójdziemy Podmurną.
Nie zaprotestowała, co go bardzo ucieszyło, bo chyba nie byłby w stanie szarpać się z nią na środku ulicy. Ulga nie trwała długo – tuż za plecami strażników miejskich wykwitła mroczna pustka, która wkrótce ukształtowała się w dwie długie postacie odziane w stalowe mundury. Nie było wątpliwości, że to straż Więzienia Międzyrzeczywistego.
– O w mordę, już nas wypatrzyli! – syknął i mocniej ścisnął rękę dziewczyny. Liczył po cichu, że uda mu się zgubić strażników.
*
Nerwowy łomot nie zdziwił go wcale, już od rana czuł, że zdarzy się coś niezwykłego. Wiele znaków na to wskazywało, począwszy od raportu Grochołaza, króla gołębi, skończywszy zaś na dziwnym ułożeniu fusów na dnie filiżanki. Coś złego dzieje się w górze, stwierdził Grochołaz, siadając na ramieniu Ciecia. Nie zdziw się, jeśli ktoś zapuka w nocy do twoich drzwi.
Fusy powiedziały mniej więcej to samo, chociaż nie były aż tak elokwentne jak gołąb. Ułożyły się w klucz, co mogło oznaczać zarówno „nie zapomnij zamknąć drzwi”, jak i „otwórz drzwi przed przybyszem”. Cieć przypuszczał, że lepiej by wyszedł na pierwszej wskazówce fusów, ale nie lubił, gdy w mieście działo się coś, o czym nie wiedział. Dlatego odstawił filiżankę na stół i powoli – jedną nogę miał całkiem sztywną – podszedł do drzwi wejściowych.
Od lat trzymał się antykwariatu. Bardzo dobrze czuł się wśród starych książek, chociaż ostatnimi czasy zdrowie doskwierało mu tak bardzo, że musiał przekazać władzę nad sklepikiem pewnej bardzo rozumnej kobiecie. Wszyscy myśleli, że to ona jest szefową, prawdopodobnie tak to wyglądało nawet z punktu widzenia prawników. Prawda była jednak taka, że za wszystkim stał Cieć, który przyglądał się światu zza grubych szkieł okularów i miał swoje własne zdanie na każdy temat. Był tak stary, że większość kamienic patrzyło na niego z niemym podziwem. Znał każdy kąt starówki, przyjaźnił się z gołębiami, a w dodatku zdołał zachować neutralność – władze o nim zapomniały, bo nie rzucał się w oczy i miał nader skromne wymagania. Do szczęścia wystarczyła mu wiedza, a ponieważ był doskonałym obserwatorem, zwykle miewał jej w nadmiarze.
– Niech pan otworzy! – usłyszał zza drzwi zduszony krzyk. – Przecież wiem, że pan tam jest!
Cieć, nie spiesząc się zbytnio, zdjął łańcuch, przekręcił zamek i pociągnął za klamkę. Drzwi były stare, wprawdzie nie tak bardzo, jak on, ale wilgoć i złośliwość poprzedniego właściciela zrobiły swoje. W końcu coś skrzypnęło w zawiasach i smuga światła zalała przedsionek.
– Ach, to ty – powiedział, wpuszczając gości do środka. – Kim jest twoja przyjaciółka?
– Nie jestem jego przyjaciółką, tylko ofiarą – parsknęła dziewczyna, uwalniając się wreszcie z nerwowego uścisku Bruna. – I absolutnie nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
Cieć uśmiechnął się pod nosem i wskazał dwa podniszczone fotele, które stały z dwóch stron stołu uginającego się pod ciężarem sterty czasopism. Usiedli posłusznie, nie patrząc na siebie. Bruno czuł się winny, że wplątał dziewczynę w nie-rzeczywistą aferę, natomiast w umyśle Kamili nie dokonała się jeszcze całkowita aklimatyzacja do nowych warunków. Oboje czuli się dziwnie i nie bardzo wiedzieli jak się mają zachować.
– Panie Wędrujący... – zaczął Bruno, chwytając jakąś gazetę, żeby zająć ręce. – Mam kłopoty. Oboje mamy kłopoty. Przyznaję, trochę nabałaganiłem, ale w gruncie rzeczy, to nie moja wina i...
– Nie twoja? – przerwała Kamila, mrugając intensywnie, bo dalej widziała przed oczami świetliste szlaczki, chociaż były one daleko bledsze niż na początku. – Z tego, co mi wydyszałeś do ucha po drodze, wynika, że przez twoją nieostrożność otworzyło się we mnie jakieś trzecie oko, czy coś w tym rodzaju. Ja nie chcę trzeciego oka. Naprawdę nie potrzebuję do szczęścia widoku duchów, więc z łaski swojej zdejmij ze mnie ten... czar, czy jak to nazwać i zapomnijmy o wszystkim.
– Właśnie dlatego tu jesteśmy – mruknął demon, trochę speszony zaczepnym tonem dziewczyny. – Może pan Wędrujący...
– Zrobię herbaty – powiedział Cieć i pokuśtykał do komórki, która służyła za prowizoryczną kuchnię.
Zamilkli. Zapadła cisza pełna urazy.
Cieć nie mówił wiele, ale myślał intensywnie i ten, kto uznałby go za mrukliwego głupca, byłby w błędzie. Mimochodem spojrzał na pęk ziół suszących się pod sufitem, oblepionych pajęczyną. Duży, włochaty pająk zastygł, jakby czekał na polecenia.
– Hmm? – chrząknął Cieć i pająk bez protestu zabrał się do tworzenia jakiejś plecionki. Tymczasem czajnik zaszemrał oczekująco, więc starzec zalał fusy i ustawił kubki na tacy.
Plecionka zaczęła przypominać kształt, który Cieć bardzo dobrze znał z praktyki. Krzyż. Potężny artefakt, dzięki któremu można zmienić istniejący stan rzeczy, oczywiście pod warunkiem, że ma się odpowiedni krzyż i wie się co z nim zrobić.
– Dziękuję, Erhardzie – powiedział Wędrujący i wraz z tacą wrócił do gości.
– Panie Wędrujący, czy można coś z tym zrobić?
– Straciłeś pracę – Cieć nie zapytał, po prostu stwierdził fakt. Bruno mógł jedynie skinąć głową. – Byłeś u Tajemnicy.
Tym razem Bruno skrzywił się lekko, jakby wspomnienie opiekuna obudziło w nim nieprzyjemne uczucia. Istotnie, każda myśl o Tajemnicy zmuszała dłoń do zaciśnięcia się w pięść.
– Nie było to przyjemne spotkanie – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Pan minister radził mi przyjąć taktykę strusia.
– Przepraszam, że się wtrącę, ale może przeszlibyśmy do rzeczy? – Kamila z trudem przełknęła paskudną herbatę. Była rozdrażniona, czemu zresztą nie można się było dziwić. – Robi się późno, chciałabym wrócić do domu. Najlepiej bez tego waszego „daru” głębszego widzenia.
Cieć całkowicie ją zignorował, wpatrując się w Bruna ze spokojnym zainteresowaniem. Oceniał jego determinację. Determinacja bywa w pewnych sytuacjach bardzo przydatnym elementem wyposażenia.
– Potrzebny ci krzyż mistrza Erharda – powiedział po chwili. – Powinien w dalszym ciągu znajdować się w Katedrze . Jeśli go przyniesiesz, spróbuję wam pomóc.
– Krzyż... – wzdrygnął się Bruno, ale szybko się opanował. – Możemy na słówko...?
Dziewczyna wzruszyła ramionami, przyzwalając na rozmowę w cztery oczy. Paskudna herbata miała jedną, jedyną zaletę – rozgrzewała. Oczywiście nie była to sprawka samej herbaty, ale z tego Kamila nie zdawała już sobie sprawy.
– Pospieszcie się – powiedziała rozkazująco. – Ostatni autobus mam o dwudziestej trzeciej.
*
– Głupi dzieciak! – Tajemnica wypluł słowa z widoczną odrazą, krzywiąc arystokratyczne wargi. – Sam sobie gotuje zgubę, a przecież mówiłem, że wszystkim się zajmę.
– Przestań o tym myśleć – zaproponował Pech, częstując przyjaciela papierosem. Jego ruda czupryna w migotliwym świetle pochodni zdawała się płonąć. – Nie chciał twojej pomocy, jego strata. Nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę. Mamy ważniejsze sprawy na głowie od wybryków jakiegoś trzeciorzędnego demona.
Tajemnicę trochę zabolały słowa Pecha, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę? Czyżby?
– Cóż, w takim razie mój były podopieczny będzie musiał radzić sobie sam – głos ministra zabrzmiał jak zwykle, dźwięcznie i kompetentnie. – Myślę, że możemy przejść do konkretów.
*
Gdy znaleźli się w komórce służącej Wędrującemu Cieciowi za kuchnię, Bruno poczuł się tak, jakby drewniana posadzka umykała mu spod stóp. To już nie była kwestia przeczuć, czy domysłów, widmo krzyża stawało się czymś całkowicie realnym. Czekało na niego. Teraz był już niemal pewien, że wszystko tak właśnie musi się skończyć.
– Wnioskuję, że krzyż mistrza Erharda pomoże mi tylko w jeden sposób – stwierdził, dumny ze swojego opanowania, nie zdając sobie sprawy, że jego głos brzmi co najmniej nienaturalnie, jeśli nie po prostu piskliwie.
Cieć nie spuszczał z niego wzroku. Dopiero teraz Bruno zauważył, że starcze rysy przypominają maskę i zdziwił się niezmiernie, że kiedykolwiek mógł uważać Ciecia za istotę żywą. Swoją drogą, cóż za paradoks...! Tego, który istniał wraz z miastem od samego początku, przezwano Wędrującym. Być może był w tym jakiś sens metafizyczny, Bruno dostrzegał jednak wyłącznie ironię.
– Tak – odpowiedział Cieć, chociaż tak naprawdę nie padło żadne pytanie. – Pamiętaj, że jeszcze możesz się wycofać.
Bruno z trudem opanował wybuch nerwowego śmiechu. W zamian za to uśmiechnął się gorzko i zaprzeczył ruchem głowy.
– Wie pan tak samo dobrze jak ja, że nie mogę. Poza tym – nie chcę. Niech mi pan tylko powie gdzie powinienem szukać. Nie mam czasu na błądzenie po trzynastu wymiarach Katedry, bo o świcie tak czy siak trafię do więzienia i oskarżą mnie nie tylko o naruszenie zasady konspiracji, ale i o nielegalne przebywanie na terenie miasta...
Cieć wskazał podłogę, jakby to ona miała przynieść rozwiązanie.
– Cognosce te ipsum – powiedział niejasno i Bruno zrozumiał, że więcej wskazówek nie otrzyma.
Gdy wrócili do głównej sali antykwariatu okazało się, że dziewczyna drzemie na fotelu, oddychając chrapliwie. Bruno spojrzał na Ciecia pytająco; w zasadzie nie uważał, żeby obecność dziewczyny w „wyprawie” była konieczna. Wędrujący myślał jednak inaczej i, jak się okazało, daleko bardziej logicznie.
– Przekazałeś jej część swojej mocy. Pozbawianie się wsparcia jest czystą głupotą – powiedział, po czym delikatnie poklepał Kamilę po policzku. Ocknęła się gwałtownie, wystraszona, bo przez chwilę nie wiedziała gdzie się znajduje. Tym razem aklimatyzacja umysłu nie trwała długo, wspomnienia błyskawicznie wróciły na swoje miejsca, a przed oczami nie błyskały już świetliste szlaczki.
– Musimy iść – stwierdził Bruno, pomagając dziewczynie wstać z miejsca. Zakołysała się lekko, zdołała jednak utrzymać równowagę.
– I pewnie mam nie pytać dokąd? – mruknęła zaspanym głosem, wkładając płaszcz. –Dobrze, nie pytam. Co nie zmienia faktu, że antykwariat nigdy nie będzie już taki, jak kiedyś...
Pewnie miała rację. Bruno zerknął raz jeszcze na regały pełne książek i ruszył w kierunku drzwi. Cieć otworzył je, tym razem bez większego trudu, i odprowadził ich aż na klatkę schodową.
– Powodzenia – szepnął, chociaż był pewien, że już go nie usłyszą, bo odgłos kroków utonął w trzasku zamykającej się bramy wejściowej.
*
Nie tylko kościół pod wezwaniem świętych Janów zawierał w sobie kilka równoległych rzeczywistości – funkcjonariusze Straży Więziennej wiedzieli z praktyki, że każda ulica starego miasta przypomina ciasto-przekładaniec, tudzież wielowarstwowy przekrój gruntu. Utrudniało to, rzecz jasna, pracę w terenie, bo do przestrzeni zawsze i nieodmiennie przyplątywał się czas. Nie dość, że niekiedy trzeba było poświęcić ładnych parę godzin, żeby przedostać się z jednego krańca rynku, na drugi, to jeszcze nigdy nie było pewności, że oba krańce znajdują się w tej samej epoce. Dochodziło z tego powodu do wielu przykrych pomyłek, z których strażnicy musieli się później gęsto tłumaczyć szefostwu. Nikogo nie obchodziło, że pracują w trudnych warunkach, nikt tego nie doceniał. Przypominano sobie o nich dopiero wtedy, gdy coś szło nie tak, jak trzeba.
Sprawa Bruna, demona miejskiego, od samego początku wyglądała podejrzanie. Przynajmniej tak myślał funkcjonariusz Ef, bo funkcjonariusz Jot gardził pracą umysłową, w pełni zadawalając się swoją drewnianą pałką zakończoną paralizatorem. Tak, coś tu ewidentnie śmierdziało... Już sam donos wydawał się co najmniej zastanawiający, szczególnie, że zwykle nie zajmowali się interakcjami. Od tego były inne służby.
– Ty to zawsze masz jakieś wątpliwości – stwierdził funkcjonariusz Jot, gdy kolega napomknąć coś o swoich wahaniach. – Znajdziemy go, damy mu w łeb i przetransportujemy do pudła. Widzisz w tym jakiś problem?
Ef warknął coś w odpowiedzi i wzruszył ramionami. Rzeczywiście, w ujęciu funkcjonariusza Jot, cała akcja wydawała się nad wyraz prostym i logicznym następstwem zbrodni. Tyle tylko, że przypadkowy kontakt fizyczny z istotą ludzką nigdy nie był traktowany jak zbrodnia! Oczywiście, winowajcy byli karani, czemu nie, w końcu więzienie mogło pomieścić tysiące pensjonariuszy. Nie robiono jednak wokół tego wielkiego szumu, o wiele częściej sprawie po prostu ukręcano łeb jeszcze przed procesem. Wszyscy mogli wtedy odetchnąć z ulgą. Założę się, że to sprawa polityczna, myślał Ef, bo rzecz nie dawała mu spokoju. Tylko czemu, u diabła, wyręczają się właśnie mną? Oni sobie siedzą na kanapach, kopcą cygara i piją whisky, a ja muszę zachrzaniać po ulicach, chociaż nie widzę w tym żadnego sensu. I to za taką psią pensję...!
Na odległość śmierdziało spiskiem, a mimo to nie można było niczego zrobić. Rozkaz, to rozkaz. Obaj funkcjonariusze ponownie wylądowali na starówce i bardzo szybko przypomnieli sobie, czym jest niestabilna czasoprzestrzeń. Prawdę mówiąc wcale się nie spodziewali, że tak szybko uda im się natrafić na ślad Bruna.
Pierwszy wyczuł go funkcjonariusz Jot i zaraz w oczach rozbłysły mu radosne iskierki. Wietrzył łup. Ef nigdy nie mógł zrozumieć, co zabawnego jest w polowaniu na przestępców, z drugiej jednak strony zazdrościł trochę koledze, który w gąszczu ulic czuł się jak ryba w wodzie. Chyba powinienem przejść na emeryturę, myślał wtedy Ef, z trudem dotrzymując Jotowi kroku. Kompletnie się nie nadaję do tej roboty...
Mylił się, oczywiście, bo należał do najlepszych strażników i szefostwo doskonale o tym wiedziało. Z tego powodu jeszcze nie trafił tam, gdzie odsyłał swoje ofiary, chociaż już nie raz aż się prosił o aresztowanie. Nie dość, że za dużo myślał, to jeszcze nie umiał trzymać języka za zębami. W połączeniu obie te cechy robiły z niego potencjalnego buntownika, któremu bez przerwy trzeba patrzeć na ręce.
– To on – powiedział funkcjonariusz Jot, wyprężając się niczym myśliwski pies. – Czuję go. Jest blisko.
Chwilę potem go zobaczyli i ruszyli jego śladem. Niestety, jeden z chochlików zdołał zanucić ostrzeżenie, a rynek rozciągnął się swoim zwyczajem w nieskończoność. Można by pomyśleć, że samo miasto staje w obronie swojego podopiecznego.
– Niech to szlag! – parsknął Jot i splunął z rozmachem. Ef, pod wpływem gniewu partnera, natychmiast się uspokoił.
– Nie odszedł daleko – powiedział cicho. – Ukrył się tylko. Nie czujesz? Przecież to jego energia, musimy tylko iść jej śladem
Faktycznie, po kilku minutach rynek zmalał, chociaż przez pomyłkę trafili do siedemnastego wieku. Wyczuli Bruna; był bystry, dobrze znał Toruń we wszystkich jego wymiarach, ale oni mieli większą wprawę. Ef zdziwił się trochę, bo energia demona nagle się wzmocniła, co nie wróżyło zbyt dobrze. Osaczony demon bronił się zwykle do ostatniego tchu i był wtedy śmiertelnie groźnym przeciwnikiem.
– Widzę, widzę, widzę! – Jot zatańczył na bruku. – Czuję, czuję, czuję! Skręcił w Podmurną, teraz już nam nie umknie.
– Kluczy – mruknął Ef, zatrzymując partnera. – I chyba nawet wiem, dokąd się wybiera... Poczekamy tam na niego.
– Tak, tak, tak! – roześmiał się Jot, szczerząc zęby. – Poczekamy.
*
– Masz mnie za idiotkę? – nie wytrzymała Kamila, zatrzymując się na środku ulicy i przybierając minę mam-tego-dosyć-dajcie-mi-święty-spokój. – Ja się tu urodziłam, doskonale wiem, gdzie jest kościół świętych Janów. I mogę cię zapewnić, że nie idzie się do niego łazienną pięć kilometrów.
– Doprawdy? – zironizował Bruno. Był zmęczony i bardzo chciało mu się pić, chociaż teoretycznie, jako demon, nie potrzebował do szczęścia ani jedzenia, ani napojów. Co do strachu... bał się tak bardzo, że powoli zaczynał o tym zapominać. Cieć się nie mylił – determinacja drzemie w każdym, trzeba tylko wiedzieć jak ją obudzić.
– Doprawdy – odparła Kamila, nie kryjąc rozdrażnienia. – Nic już nie rozumiem. Te kamienice mnożą się w oczach.
Istotnie, domów wciąż przybywało, natomiast kościoła w dalszym ciągu nie było widać. Na dodatek Bruno nie potrafił przełamać złośliwego czaru – coś go wstrzymywało, jakaś potężna siła. Zwykle radził sobie całkiem nieźle z supłami czasoprzestrzennymi, ale tym razem stracił głowę. Czuł na karku gorący oddech ścigających go strażników.
– Przydałaby się nić Ariadny – szepnął do siebie, przypominając sobie jedno z powiedzonek Tajemnicy. – Szkoda, że takie nici nigdy nie pojawiają się wtedy, gdy się ich potrzebuje.
– Co mówisz? – chciała wiedzieć Kamila. – Jeśli masz jakiś pomysł, to...
Przerwał jej świst. Odskoczyła zupełnie instynktownie, tuląc się do boku jednego z budynków. Bruno zastygł w bezruchu, wyciągając przed siebie ręce.
Pierwszą kulę ognia odrzucił bez większego problemu. Dopiero potem zaczęły się prawdziwe problemy.
– Biegnij! – krzyknął, osłaniając twarz. – Biegnij!
Nie miał czasu sprawdzić, czy go posłuchała. Sam zrobił kilka komicznych susów i przez uchylone drzwi wpadł do najbliższej kamienicy, która zresztą wydała mu się znajoma. W środku pachniało wilgocią. W przeciwieństwie do frontu, wnętrze nie było remontowane od lat, a ze ścian opadały płaty farby, kiedyś, być może, wrzosowej.
– Kolana ciotki Euzebii, moje marzenie od laaat! – głos był tak niespodziewany, że Bruno aż podskoczył, gotując się do ucieczki. Potem jednak uświadomił sobie, że przecież już raz tego dnia absurdalna opowieść o podstarzałej ciotce uratowała mu skórę.
– Którędy? – krzyknął. – Którędy mam iść?
Głos się nie zmaterializował, chochlik musiał zachować ostrożność. W zamian za to w jednej ze ścian korytarza pojawił się zarys drzwi. Bruno, nie myśląc zbyt wiele, popchnął kontur i wypadł na niewielkie podwórko z trzepakiem pośrodku. Wiedział już, gdzie się znajduje. Znał to miejsce, bywał tu nie raz, bo mieszkał tu niegdyś jego dobry przyjaciel, również demon, który – paradoksalnie – parał się angelologią stosowaną. Podwórko nie było zamknięte, chociaż na pierwszy rzut oka przypominało klasyczną studnię. Wystarczyło rzucić proste zaklęcie otwarcia i cegły posłusznie znikały. Wąski korytarz prowadził aż do...
... kościoła świętych Janów!
Bruno nie zdążył się zdziwić, przemknęło mu jednak przez myśl, że niepokojąco długo nie widać pogoni. Wypadł na ulicę, przebiegł ją błyskawicznie i zanurkował w chłodne wnętrze kościoła. Nie słyszał krzyków, którymi rozbrzmiewała czasoprzestrzeń toruńskiej starówki. Półmrok i dźwięk organów podziałały na niego jak zimny prysznic.
W ułamku sekundy przypomniał sobie, czego się boi.
*
świetnie, myślał funkcjonariusz Ef, wdeptując papierosa w asfalt, po prostu cudownie. Gdyby złośliwość losu mogła się zmaterializować, to prawdopodobnie wyglądałaby tak, jak ta mała. Zdarzają się dni, w których po prostu nic nie może się udać, bo... bo nie. Zdaje się, że to jeden z takich dni. Nawet najlepszy papieros, drogie pieruństwo i trudno dostępne, smakuje jak gówno...
– Zabieramy ją ze sobą? – zapytał Jot, gdy w końcu przeszedł mu atak szału. – To wprawdzie nie Bruno, ale zawsze coś.
– Tak się składa – Ef mówił wolno, z niesmakiem. – że zwykle nie zamykamy w więzieniu ofiar przestępstw. My, drogi Jot, łapiemy przestępców.
Procesy myślowe w mózgu funkcjonariusza Jot zachodziły bardzo powoli, niemniej jednak komórki doszły w końcu do porozumienia i zawarły chwilowy sojusz.
– To nie w porządku – powiedział. – Energia ta sama, co u tego pieprzonego demona. Ta sama? Dokładniusieńka! Pan Tajemnica chciał demona, to go dostanie, a my będziemy mogli wreszcie skoczyć na kieliszek światłówki (1).
Dziewczyna zabulgotała wściekle – taśma zaklejająca usta skutecznie uniemożliwiała werbalizację uczuć. Ef cieszył się bardzo, że udało im się ją uciszyć. I związać. W dalszym ciągu czuł na twarzy ślady jej paznokci, a w okolicach sumienia nieprzyjemne swędzenie.
– Zaraz, zaraz – coś w wypowiedzi Jota przykłuło nagle jego uwagę. – Czy ja się nie przesłyszałem? Wspomniałeś coś o ministrze interakcji...?
Jot wyraźnie się speszył. Nie przewidział takiego obrotu sprawy.
– Yyy, no tak – mruknął niechętnie. – To pan Tajemnica kazał znaleźć tego demona, bardzo mu na tym zależało.
– I wiedziałeś o tym od początku...?
– No tak, szef mi powiedział...
Cudownie, myślał funkcjonariusz Ef, uśmiechając się sardonicznie, wręcz uroczo. Podejrzewałem, że śmierdzi polityką, ale nie sądziłem, że zgniłkiem jest mój własny partner! Dobrze, że tak się stało. Dobrze, że zmyliliśmy ślad i zamiast na demona, trafiliśmy na dziewczynę. Mam nadzieję, panie ministrze, że szlag pana trafi z tego powodu. I nie, nie musi mi pan dziękować.
– Wiesz co, Jot? – powiedział głośno i jakby od niechcenia. – Myślę, że z tą światłówką to dobry pomysł. Policzę do trzech i na „trzy” zdejmiemy z dziewczyny więzy, niech idzie, gdzie jej się podoba, co nas to obchodzi?
Istotnie, nie obchodziło ich wcale. Funkcjonariusz Jot poruszył się niespokojnie, zapachniało mu alkoholem.
– A demon...? – zapytał jeszcze, chyba tylko z obowiązku.
– Uciekł nam, no wiesz, to się czasem zdarza. Nawet najlepszym.
– Fakt – uśmiechnął się Jot, całkowicie uspokojony. – Zawsze przecież możemy po niego wrócić o świcie.
Po moim trupie, chichotał w duszy funkcjonariusz Ef, po moim cholernym trupie. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami na „trzy” zdjęli z dziewczyny czar i zanim zdążyła zareagować, rozpłynęli się w powietrzu.
*
Pech bardzo szybko domyślił się, że Tajemnica kłamie i – bądźmy szczerzy – fakt ten niespecjalnie go zmartwił. Właściwie było całkiem zabawnie. Szczególnie w chwili, gdy minister zaczął wygłaszać zgrabne retorycznie mówki na temat niesprawiedliwości i bezdusznego postępowania urzędników państwowych.
– Sam widzisz, jakie to nieszczęście – kończył swój wywód, solidnie zakrapiany światłówką i zagryzany proletariackimi śledziami. – Muszę wystąpić przeciwko swoim własnym współpracownikom. Sami mnie do tego zmuszają! Przyznaj, że to, co zrobili z Brunem...
– Dość – przerwał Pech. Mógł sobie na to pozwolić, mógł być po prostu niegrzeczny, bo wiedział, że i tak nikt nie może mu zaszkodzić. Czasami lepiej stać za oficjalną władzą i pociągać za sznurki, o tak, Pech sprawdził to na własnej skórze. Wtedy jest nie tylko ciekawej, ale i bezpieczniej, bo w każdej chwili można wyjść na papierosa i zwalić winę na kogoś, kto akurat stoi w świetle reflektorów. – Nie powiem, bardzo przyjemne jasełka, szczególnie ten kawałek o humanitaryzmie. Jesteś doskonałym mówcą, gdybym cię nie znał, to prawdopodobnie bym ci uwierzył. Ale ja cię dobrze znam, Taj, dlatego daruj sobie te wszystkie frazesy i powiedz mi, jaki masz plan.
Plan był dziecinnie prosty. Maleńka prowokacja, kozioł ofiarny i szlachetny bohater, występujący w obronie pokrzywdzonego.
– Głupi dzieciak – mruknął Tajemnica, ignorując obcesowy ton Pecha. Miał wielką ochotę powiedzieć mu, co myśli o tej głupawej manii zdrabniania wszystkich imion, ale zrezygnował. I tak nie odniosłoby to żadnego skutku. – Sam sobie gotuje zgubę, a przecież mówiłem, że wszystkim się zajmę.
– Przestań o tym myśleć – odparł Pech, wracając do odgrywania komedii. – Nie chciał twojej pomocy, jego strata. Nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę. Mamy ważniejsze sprawy na głowie od wybryków jakiegoś trzeciorzędnego demona.
Obaj wiedzieli oczywiście, że nie było mowy o żadnych wybrykach. Tajemnica sam napuścił na Bruna urzędników, doprowadzając do sytuacji kryzysowej. Inny demon być może poradziłby sobie ze zmianą pracy, w końcu tyle jest możliwości, tyle nowych wyzwań! Bruno był jednak inny. Wrażliwszy. Mniej elastyczny. Nie umiał sobie wyobrazić życia poza toruńską starówką, więc informacja o zwolnieniu z pracy uderzyła w niego jak grom w kościelną dzwonnicę. Było do przewidzenia, że w stanie napięcia nerwowego popełni jakieś głupstwo. Nikt jednak nie podejrzewał, że stanie się to tak szybko.
Pech zastanawiał się, czy nagonka policyjna, to też sprawa ministra interakcji. Podejrzewał, że tak. W gruncie rzeczy Tajemnica wcale nie chciał unicestwiać Bruna, potrzebował tylko pretekstu, który pomógłby mu w wojnie z Administratorem. Bruno pomógł, więc Bruno może odejść – jeśli nie dobrowolnie, na krótko, do jednej z posiadłości ministerialnych, to przymusowo, do Więzienia Międzyrzeczywistego. Inne rozwiązanie nie wchodziło w grę.
– Cóż, w takim razie mój były podopieczny będzie musiał radzić sobie sam. Myślę, że możemy przejść do konkretów – stwierdził w końcu Tajemnica, bo tak naprawdę był przekonany, że sprawa z Brunem jest już zamknięta. Wprawdzie plany trochę się zmieniły, trzeba było wprowadzić na scenę straż więzienną, ale efekt końcowy miał wyglądać podobnie. Aresztowanie Bruna mogło im nawet pomóc. Tajemnica widział już ocz
2
No tak, tu się unika jednozdaniówek, a ja lepiej i mądrzej wyrobiłabym się w jednym zdaniu niźli w wodelejskim tekście na temat tekstu.
Najpierw miasto jest jak wielkie COś, jak kobieta, jak co-tam-sobie-chcecie, a potem nagle toruńska podstawówka...hmm... Zawsze, kiedy cytat jest nie wiadomo jaki wydumany, a tekst zaczyna się prosto i zgoła nie ma związku z cytatem, tudzież z koszmarem mojej szkoły, czyli z Weselem, zaliczam glebę. Ale jestem dzielna, wstaję i brnę dalej, choć czuję, że zgon z nudów może owe czytanie przerwać.
Te imiona, jakie ja mam uczulenie na te imiona - Ty jesteś Erhard, Gerhard, a ona jest Kunegunda.
Wędrujący Cieć... leżałam, zryłam kopytami podłogę koło komputera. Nie czułam, że to komedia, choć cytat z Pratchetta, za którym nie przepadam, mógł coś sugerować.
A to wino, droga Hekate, z kruchty? Ale na serio, czy nie? Bo jak żyję ie widziałam w kruchcie wina, przenigdy. Kruchta to przedsionek. Może jednak było z zakrystii?
Najpierw miasto jest jak wielkie COś, jak kobieta, jak co-tam-sobie-chcecie, a potem nagle toruńska podstawówka...hmm... Zawsze, kiedy cytat jest nie wiadomo jaki wydumany, a tekst zaczyna się prosto i zgoła nie ma związku z cytatem, tudzież z koszmarem mojej szkoły, czyli z Weselem, zaliczam glebę. Ale jestem dzielna, wstaję i brnę dalej, choć czuję, że zgon z nudów może owe czytanie przerwać.
Te imiona, jakie ja mam uczulenie na te imiona - Ty jesteś Erhard, Gerhard, a ona jest Kunegunda.

Wędrujący Cieć... leżałam, zryłam kopytami podłogę koło komputera. Nie czułam, że to komedia, choć cytat z Pratchetta, za którym nie przepadam, mógł coś sugerować.
Dobrze, że go szarpnęła, ino szkoda, że z małej litery.– Bruno...? – szarpnęła go za ramię.
W szafie. No chyba, że zjadły wszystkich domowników, utyły i się już do szafy nie mieszczą. To inna sprawa.Strach. Wszechogarniający strach dziecka, które wie, że za szafą mieszkają złe stwory
A to wino, droga Hekate, z kruchty? Ale na serio, czy nie? Bo jak żyję ie widziałam w kruchcie wina, przenigdy. Kruchta to przedsionek. Może jednak było z zakrystii?
Książki to drogi do innych światów.
3
– Za moment wyłamiesz mi rękę – jego głos zabrzmiał nieco skrzekliwie, jakby od dawna nie był używany. – A całkiem ją lubię.
Gdzieś w oddali zakrakały kruki, gdy wreszcie ruszyli w drogę.
*
Erhard von Grotz stanął przed zatrzaśniętym na głucho tryptykiem i pogłaskał drewno opuszkami palców.
– Strach – powiedział i otworzył jedno ze skrzydeł. Puste oczy namalowanej na obrazie postaci roziskrzyły się niesamowitym blaskiem, a potem zgasły.
*
Mgła była tak gęsta, że z trudem rozpoznawali swoje własne twarze, szczelnie otulone białawą poszewką. Mroźne powietrze szczypało w policzki i uniemożliwiało wydawanie dźwięków, płynęli więc w całkowitym milczeniu. Po obu stronach rzeki – podejrzewali, że to rzeka, ale równie dobrze mogło to być coś zupełnie innego – tańczyły cienie, coraz gęstsze i coraz bardziej niecierpliwe. Wydostanie się poza ten surrealistyczny parkan wydawało się niemożliwością.
– Wodami Styksu w dół, aż do serca Katedry płynąłem, przeklęty przez mgły wędrowiec – szepnął Bruno, chociaż nie miał pojęcia dlaczego właśnie te słowa przyszły mu do głowy. Był prostym demonem miejskim i nie znał się na mitologii, a już z całą pewnością niewiele miał wspólnego z poezją – gdyby ktoś go zapytał o definicję poezji, to prawdopodobnie odparłby, że jest to coś, czym zajmują się inni. Tyle tylko, że w podziemiach wszystko było splątane, gęste od znaczeń. Proza kuliła się wstydliwie w kącie i czekała na lepszy moment.
Czasami na chwilę przywoływała ją Kamila, oczywiście tylko w myślach i tylko wtedy, gdy zapominała jak strasznie się boi. Marzyła o pierogach z jagodami i o wyjątkowo okazałej porcji grzanego piwa.
W końcu łódź zaryła dziobem w coś, co przy odrobinie dobrej woli można by nazwać stałym lądem. Mgła zrobiła się jeszcze gęstsza, jakby zamierzała całkowicie ich pochłonąć, a cienie były tak blisko, że niemal mogli ich dotknąć. Z całą pewnością nie miały dobrych zamiarów.
– To wszystko twoja wina! – Bruno wstał z miejsca tak gwałtownie, że łódź niebezpiecznie się rozchybotała. Kamila przywarła do jej boku, broniąc się w ten sposób przed wypadnięciem; myśl o kąpieli w Styksie napawała ją przerażeniem. – Gdyby nie ty, to ja... ja...
– No co? – odpowiedziała zaczepnie. – Co byś zrobił? Weź pod uwagę, że to nie przeze mnie straciłeś pracę. Widocznie byłeś na tyle kiepski, że szefostwo postanowiło się ciebie pozbyć.
Gniew. Czysty, nieokiełznany gniew dziecka, które przegrało zawody. Przychodzi nagle i opanowuje wszystkie włókna ciała, przenika aż do szpiku kości i rozsadza od wewnątrz. To niesprawiedliwe, znowu był tym demonem, który biegł na oślep przez toruńską starówkę, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, zajęty rozpamiętywaniem własnej wściekłości. To jej wina, gdyby nie ona, mógłbym spróbować jeszcze raz, a tak...! Tylko głowę na szafot. Potulne bydle prowadzone na rzeź... Jak mogłem być taki głupi?!
Mroźny osad powinien przegrać z kretesem w potyczce z gniewem, który od wewnątrz palił Bruna. Paradoksalnie jednak mgła tylko się zagęściła, a biała warstwa na twarzy demona stwardniała na kamień.
– Zwariowałeś?! – pisnęła Kamila, bo Bruno rzucił się w jej stronę, z ewidentnym zamiarem zrobienia krzywdy. – Bruno!!!
Ale było już za późno. Bruno nie wziął pod uwagę, że dno łodzi jest śliskie, być może nawet zrobione z lodu, i stracił równowagę. Plusnęło. Potężna fontanna wzbiła się w górę, nie pozostawiając na Kamili suchej nitki.
Zapadła cisza.
*
– To nie był dobry pomysł – Tajemnica, a może jego fantom, dryfujący swobodnie w wodach Styksu, uśmiechnął się ironicznie. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jak zwykle, elegancki i dystyngowany, w nienagannie dopasowanym garniturze. Dopiero uważniejsza obserwacja, prawie niemożliwa w warunkach podwodnych, podważała te wnioski.
Zamiast oczu połyskiwały dwa, czarne krzyżyki.
Cygaro, które tak lubił palić, było monstrualnie rozdęte i właśnie wypływała z niego mała, srebrzysta rybka.
- Niech cię szlag trafi, stary złodzieju!!! – krzyknął Bruno. A raczej chciał krzyknąć, bo z jego ust wydobyła się tylko seria bąbelków.
Gniew zasklepił mu usta.
– Nieopanowany, głupiutki demon – Tajemnica nic sobie nie robił z wściekłości podopiecznego. – Jak zwykle wydaje mu się, że wszystko kręci się wokół jego marnych czterech liter. Czy ty nigdy nie wydoroślejesz?
Nie dasz mi tego krzyża tak po prostu, prawda?
Nie. Nie dam. Musisz go zdobyć. Pytanie tylko, czy chcesz poddać się próbom.
– To jest kolejna próba, tak? Kolejna idiotyczna próba! – nareszcie udało mu się dojść do słowa, chociaż bąbelki w dalszym ciągu utrudniały mówienie. – A ty nie jesteś prawdziwy. Nic tu nie jest prawdziwe... przynajmniej w pewnym sensie.
Tajemnica skrzywił się nieładnie.
– Muszę się stąd wydostać – ciągnął dalej Bruno, rozpaczliwie machając rękami. – Muszę wyjść na powierzchnię!
Tajemnica uniósł brwi do góry.
– Jesteś tylko podłą, fałszywą personifikacją. Nie masz prawa mnie obrażać. Zawsze tylko mnie obrażałeś, a ja patrzyłem w ciebie jak w obraz. Dosyć tego, panie ministrze. Dosyć.
Bruno poczuł, jak zalewa go lodowaty spokój, który – paradoksalnie – utworzył wokół niego ciepłą, przytulną otoczkę. Zobaczył jeszcze jak twarz Tajemnicy rozciąga się we wszystkie strony i pęka, a potem ogarnął go mrok, dużo bezpieczniejszy od sinawych wód podziemnej rzeki.
*
Postać namalowana na drugim skrzydle tryptyku tonęła w ogniu. Erhard von Grotz przyglądał jej się chwilę, obrysowując palcem kontury.
– Gniew – powiedział w zamyśleniu. – Całkiem nieźle, Bruno, całkiem nieźle.
Centralny obraz rozbłysł tysiącem kolorów. Młoda Pani uśmiechała się uśmiechem bizantyjskiej Madonny, ale w oczach miała drewnianą pustkę.
– życie...?
*
– I co teraz? – zapytała Kamila, podnosząc się z klęczek. – Zapadnie, kolce w ścianach, czy może piasek sypiący z sufitu? Chciałam zauważyć, że niewiele widzę. Nie tylko dlatego, że diabli wzięli moje okulary, ale po prostu...
– Zaraz zrobi się jaśniej – wyjaśnił demon i rzeczywiście, chwilę później byli już w stanie rozróżnić wszystkie szczegóły korytarza. To znaczy Bruno był w stanie, bo Kamila, ze swoją potężną wadą wzroku, w dalszym ciągu widziała niewiele. – To już ostatnia próba –dodał. – Myślę, że znajdziemy krzyż bez trudny. Rzecz w tym, że nie każdy jest w stanie go użyć.
– A ty jesteś? – w głosie Kamili zabrzmiało niedowierzanie.
Nie umiał jej odpowiedzieć, bo sam nie miał pewności. Raz wydawało mu się, że jest gotowy i to jedyne rozwiązanie, a innym razem wyrzucał sobie nieuleczalną głupotę. Po co ci to wszystko, zapytywał sam siebie. Nie lepiej posłuchać Tajemnicy, zaszyć się gdzieś na kilka miesięcy i zacząć wszystko od nowa? Może mógłbym się gdzieś przenieść, do innego miasta, na przykład do... do Gdańska. A chociażby. Mógłbym pić nierzeczywiste trunki i włóczyć się po wąskich uliczkach całe noce. I straszyć przechodniów. Albo... zamieszkałbym w dzwonnicy i urządzałbym tam karciane spotkania w każdą niedzielę. Byłbym sobą, odrębnym, niezależnym demonem miejskim. SOBą!
Prawdopodobnie tak byłoby o wiele mądrzej, być może nawet odważniej. Bruno odpędzał jednak od siebie te myśli i wracał do punktu wyjścia. Krzyż. Należało przekonać Katedrę, że jest mu on przeznaczony.
– Na pewno nic nam nie grozi? – upewniała się dziewczyna, gdy wreszcie ruszyli w dalszą drogę, schylając się nieco, bo korytarz nie dość, że był ciasny, to jeszcze wyjątkowo niski. – żadnych niespodzianek?
– I tak już nie może być gorzej – odparł Bruno i od tej chwili milczeli, nie znajdując na tę okazję żadnych użytecznych słów.
Rozjaśniało się coraz bardziej, byli już blisko źródła światła. W końcu wąska gardziel korytarza rozszerzyła się w komnatę, niewielką, przypominającą trochę klasztorną kaplicę. Nie znaleźli w niej nic, poza sczerniałym ze starości, drewnianym krzyżem, wiszącym na ścianie.
– Szczerze mówiąc mam dziwne wrażenie, że jak tylko go zdejmiesz, to spadnie na nas coś ciężkiego – mruknęła Kamila.
Bruno nie słuchał jej wcale, tylko usiłował ułożyć w sobie wszystkie wrażenia tego dnia, czy może raczej tej wieczności, i wyciągnąć jakieś wnioski. Najlepiej sensowne i najlepiej szybko. Oczywiście myślał przede wszystkim o Wędrującym Cieciu i jego wskazówce, która równie dobrze mogła oznaczać wszystko, jak i nic.
Tak jak się można było spodziewać, krzyż ani drgnął, gdy Bruno spróbować go zdjąć. Najprawdopodobniej istniało jakieś zaklęcie, które przytwierdzało go do ściany. żeby czar anulować, należało znać odpowiednie hasło.
– Cognosce te ipsum? – spróbował, chociaż nie bardzo wierzył, że Cieć podał mu dokładne przeciwzaklęcie. Oczywiście nic się nie stało, trzeba było znaleźć inny sposób, a czasu zostało niewiele. Bruno nie lubił zgadywanek, zawsze zbyt szybko się denerwował. Teraz nie mógł sobie pozwolić nawet na odrobinę rozdrażnienia – dobrze pamiętał lodową mgłę i wody Styksu.
– Ha, to znaczy, że nie znamy hasła – domyśliła się Kamila. – Fantastycznie. W takim razie nigdy się stąd nie wydostaniemy.
– Cicho – rzucił stanowczo i dziewczyna, zaskoczona, umilkła. Musiał się zastanowić, z pewnością istniało jakieś proste wyjście, klucz, który leży pod wycieraczką. Tylko pod którą wycieraczką należałoby szukać?
Poznaj samego siebie. Wiem, kim jestem, demonem miejskim. Nie ma w tym nic odkrywczego, ot, oczywistość, Katedra na pewno nie chce ode mnie oczywistości!
– Daemon – powiedział na wszelki wypadek, intuicyjnie używając łaciny, ale i tym razem Katedra nie dała żadnego znaku. Może tylko światło zamigotało niespokojnie, chociaż równie dobrze mogło to być jedynie złudzenie.
Tak też myślałem, nie oczywistości, tylko cholerna metafizyka, pomyślał, nie bez ironii. Tylko dlaczego ja? Edmund pewnie wiedziałby, co robić. Zawsze wiedział. Ja mogę tylko błądzić, w tym jestem prawdziwym mistrzem. Poznaj samego siebie? Największe oszustwo, jakie można sobie wyobrazić!
– Niczego więcej Cieć ci nie powiedział? – zapytała Kamila, bo milczenie powoli zaczynało ją męczyć. – Nic poza tą głupią sentencją?
Pokręcił głową. Czuł się mały i żałosny.
Rzuciłem się z motyką na słońce. Tajemnica miał rację, głupi ze mnie dzieciak, nic więcej. Problem w tym, że naprawdę nie umiem żyć bez tego miasta, nie umiem i nie chcę. Kocham je. Tak. To wiem na pewno.
Zamknął oczy, zawsze tak robił, gdy było mu bardzo źle. Zamykał oczy i wyobrażał sobie rynek oświetlony latarniami. W myślach skręcał w którąś z bocznych ulic i spacerował, rozglądając się dookoła. Wyobrażenie starówki zawsze dodawało mu sił i łudził się, że dziecinny sposób nie zawiedzie go i tym razem. Nie miał już innych pomysłów.
– Miasto – szepnął do siebie, zupełnie bezwiednie, werbalizując wewnętrzne obrazy. – Chciałbym już wrócić na powierzchnię.
– Ja też – zgodziła się Kamila, nie wyczuwając dziwnego nastroju demona. – Jest tylko jeden, jedyny problem...
– Urbs – powiedział Bruno, jakby nareszcie podjął ostateczną decyzję. Krzyż bez protestu wpadł w jego dłonie.
*
Erhard von Grotz przeciął Młodą Panią na pół. W oczach miał smutek.
– Widocznie tak miało być – szepnął i wrota Katedry stanęły otworem.
Niestety nie dla niego.
*
Do marcowego świtu brakowało godziny. Kamila marzła w swoim cienkim płaszczu, nocny chłód przenikał ją do szpiku kości, nawet wełniany szalik nie stanowił ochrony. Nie śmiała jednak protestować. Czuła, że to, co się właśnie odbywa, ma wielkie znaczenie. W pewnym stopniu i jej udzieliła się powaga Bruna i Wędrującego Ciecia.
Wszyscy troje stali na rynku, tak pustym, że aż nierealnym. Oczywiście fakt ten można by tłumaczyć nietypową porą, ale to była tylko część prawdy. Kamila miała wrażenie, że ktoś po prostu wstrzymuje przechodniów, roztaczając nad rynkiem czar-klosz. Podejrzewała Wędrującego i nie mijała się z prawdą.
– To była długa noc – powiedział Bruno. Głos mu zadrżał. – Cholernie długa.
Cieć pokiwał głową. W siwej brodzie proroka przeglądały się latarnie.
Kamila pomyślała, że to dobra scena finałowa, chociaż nie potrafiła do niej dobrać odpowiedniego gatunku filmowego. Szkoda, że nie ma wiatru, uśmiechnęła się w duchu, łopot płaszczy byłby świetnym efektem dźwiękowym.
Dalej nie rozumiała co się dzieje, nikt jej nie wytłumaczył, sama zaś nie odważyła się zapytać. Oczami krótkowidza obserwowała rynek, impresjonistyczny obraz, mający źródło w czyimś umyśle.
– Powinniśmy zacząć – powiedział Cieć, podając demonowi buteleczkę z ciemnym płynem. – Nie będziesz już bardziej gotowy.
Bruno przez chwilę przyglądał się buteleczce, bawił się nią, przekładając z jednej ręki do drugiej. Potem jednym, zdecydowanym ruchem wyciągnął korek i odliczył trzy krople, które zwilżyły drewno krzyża.
– Stało się – powiedział, tym razem spokojnie, jakby najgorsze pozostało za nim. – Mam jeszcze trzy minuty... Panie Wędrujący, dziękuję. A ciebie, Kamilo, bardzo przepraszam, mam nadzieję, że nie będziesz mnie źle wspominać. Lepiej w ogóle nie wspominaj...
Kamila krzyknęła, szarpiąc Ciecia za rękaw. Chciała zapytać co tu się dzieje, dlaczego Bruno zachowuje się tak, jakby żegnał się ze światem. Po tym wszystkim, co przeszli...?
Nie zdążyła jednak. Nagły trzask usunął z jej głowy niezadane pytania.
Demon zniknął. Przed chwilą stał tak niedaleko, trzymając krzyż i tę buteleczkę z dziwacznym płynem, a teraz i krzyż i buteleczka leżały porzucone na bruku. Ciemne krople mikstury malowały na „kocich łbach” fantazyjne kształty.
– Co...? – udało jej się w końcu wyartykułować początek pytania. Cieć bladł, rozwiewał się w oczach, jakby był wyrzeźbiony w mgle lub dymie papierosowym.
– Jest teraz wszędzie – powiedział, zanim rozpłynął się w powietrzu. – W każdej kamienicy, w każdym zaułku. Stał się częścią miasta, stał się... miastem...!
Ostatnie słowa kołysały się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a potem zniknęły. Na bruku nie było już ani krzyża, ani kryształowej buteleczki.
Dziewczyna stała przez chwilę bez ruchu, bojąc się głośniej odetchnąć. Zobaczyła jakąś parę, która prawdopodobnie wracała z całonocnej zabawy, chwilę później pojawił się handlarz złomem, ciągnąc za sobą rozklekotany wózek. Turkot wózka był tak realny, że aż przerażający.
Gdy przechodziła pod łukiem Cezara, kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Wydawało jej się, że to duch w aksamitnej czapce z piórkiem, ale nie była pewna, być może to zmęczony organizm płatał jej figle. Razem z Brunem odeszło inne widzenie Kamili, odeszła nie-rzeczywistość.
Miasto obserwowało jak jego ulubienica wsiada do autobusu i chwilę później znika między żebrami mostu. Uśmiechało się do niej brunatnymi kolorami murów i szarzejącą płachtą Wisły. Było przekonane, że nie uda jej się zapomnieć.
Nie zamierzało jej na to pozwolić.
*
Droga Redakcjo!
Jestem prostym chochlikiem, zatrudnionym na stałe w Dworze Artusa, przy Rynku Staromiejskim. Moja praca nie jest może specjalnie skomplikowana (zajmuję się unierzeczywistnianiem sal koncertowych), ale ważna, bo ważna jest przecież każda praca na rzecz naszego kochanego Miasta. Dlatego jako uczciwy pracownik i porządny obywatel chciałby wyrazić swoje oburzenie w związku ze sprawą demona miejskiego, Bruna. Znałem go osobiście, bardzo miły z niego facet. Gdy tylko usłyszałem, że Administrator postąpił z nim tak nieuczciwie, postanowiłem napisać do Was, bo bardzo mi się to wszystko nie podoba. Myślę, że potrzebna jest jakaś reforma. To niedopuszczalne, żeby takie rzeczy działy się w naszym Mieście!
Z poważaniem
Alojzy Prompke, chochlik
Wywalcie tego drania, takie chamstwo się w głowie nie mieści! Ja protestuję! Pan Tajemnica na premiera, tylko on potrafi zrobić z tym szajsem porządek!
Anonim
Do szanownej Redakcji
Chciałabym zauważyć, że to niesprawiedliwe i aż mi się łzy w oczach kręcą, gdy pomyślę o tym biednym, niewinnym demonie. Co on im zrobił, że tak paskudnie się z nim obeszli? Wszystko te urzędniki, to ich wina, wiem, bo i mnie gnębią od wielu lat, chociaż zarabiam tak niewiele. Całkowicie popieram pana ministra Tajemnicę, on sobie poradzi z szajką Administratora. W najbliższych wyborach może liczyć na mój głos.
Wyrazy szacunku:
Jadwiga, duch straganiarki
Tajemnica z uśmiechem zamknął gazetę i sięgnął po kieliszek światłówki. Był zadowolony. Bardzo, bardzo zadowolony.
– A nie mówiłem, że wszystko się uda? – głos Pecha brzmiał miękko, niemal pieszczotliwie. – Niepotrzebnie się zamartwiałeś.
– Tak – minister upił odrobinę trunku, zapadając się w wygodny fotel z czarnej skóry. – Miałeś absolutną rację, tacy jak my zawsze spadają na cztery łapy.
Nie zauważyli, że zaczęło świtać. Ciężkie zasłony skutecznie uniemożliwiały przepływ światła.
koniec
(1)Wybitnie mocny alkohol wytwarzany z płynnego światła i czystej wódki.
Dodane po 11 minutach:
To, że cytat z Pratchetta, nie znaczy, że zaraz komedia. Pomijając fakt, że wcale do tych cytatów przywiązana nie jestem i chętnie zgodzę się na kasację.
Drugie primo, komentarze najlepiej pisać po przeczytaniu całości.
I niekoniecznie w tonie zaczepnym, z brakiem merytorycznej podkładki.
Kruchta, bo to cytat. Z Kaczmarskiego.
Gdzieś w oddali zakrakały kruki, gdy wreszcie ruszyli w drogę.
*
Erhard von Grotz stanął przed zatrzaśniętym na głucho tryptykiem i pogłaskał drewno opuszkami palców.
– Strach – powiedział i otworzył jedno ze skrzydeł. Puste oczy namalowanej na obrazie postaci roziskrzyły się niesamowitym blaskiem, a potem zgasły.
*
Mgła była tak gęsta, że z trudem rozpoznawali swoje własne twarze, szczelnie otulone białawą poszewką. Mroźne powietrze szczypało w policzki i uniemożliwiało wydawanie dźwięków, płynęli więc w całkowitym milczeniu. Po obu stronach rzeki – podejrzewali, że to rzeka, ale równie dobrze mogło to być coś zupełnie innego – tańczyły cienie, coraz gęstsze i coraz bardziej niecierpliwe. Wydostanie się poza ten surrealistyczny parkan wydawało się niemożliwością.
– Wodami Styksu w dół, aż do serca Katedry płynąłem, przeklęty przez mgły wędrowiec – szepnął Bruno, chociaż nie miał pojęcia dlaczego właśnie te słowa przyszły mu do głowy. Był prostym demonem miejskim i nie znał się na mitologii, a już z całą pewnością niewiele miał wspólnego z poezją – gdyby ktoś go zapytał o definicję poezji, to prawdopodobnie odparłby, że jest to coś, czym zajmują się inni. Tyle tylko, że w podziemiach wszystko było splątane, gęste od znaczeń. Proza kuliła się wstydliwie w kącie i czekała na lepszy moment.
Czasami na chwilę przywoływała ją Kamila, oczywiście tylko w myślach i tylko wtedy, gdy zapominała jak strasznie się boi. Marzyła o pierogach z jagodami i o wyjątkowo okazałej porcji grzanego piwa.
W końcu łódź zaryła dziobem w coś, co przy odrobinie dobrej woli można by nazwać stałym lądem. Mgła zrobiła się jeszcze gęstsza, jakby zamierzała całkowicie ich pochłonąć, a cienie były tak blisko, że niemal mogli ich dotknąć. Z całą pewnością nie miały dobrych zamiarów.
– To wszystko twoja wina! – Bruno wstał z miejsca tak gwałtownie, że łódź niebezpiecznie się rozchybotała. Kamila przywarła do jej boku, broniąc się w ten sposób przed wypadnięciem; myśl o kąpieli w Styksie napawała ją przerażeniem. – Gdyby nie ty, to ja... ja...
– No co? – odpowiedziała zaczepnie. – Co byś zrobił? Weź pod uwagę, że to nie przeze mnie straciłeś pracę. Widocznie byłeś na tyle kiepski, że szefostwo postanowiło się ciebie pozbyć.
Gniew. Czysty, nieokiełznany gniew dziecka, które przegrało zawody. Przychodzi nagle i opanowuje wszystkie włókna ciała, przenika aż do szpiku kości i rozsadza od wewnątrz. To niesprawiedliwe, znowu był tym demonem, który biegł na oślep przez toruńską starówkę, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, zajęty rozpamiętywaniem własnej wściekłości. To jej wina, gdyby nie ona, mógłbym spróbować jeszcze raz, a tak...! Tylko głowę na szafot. Potulne bydle prowadzone na rzeź... Jak mogłem być taki głupi?!
Mroźny osad powinien przegrać z kretesem w potyczce z gniewem, który od wewnątrz palił Bruna. Paradoksalnie jednak mgła tylko się zagęściła, a biała warstwa na twarzy demona stwardniała na kamień.
– Zwariowałeś?! – pisnęła Kamila, bo Bruno rzucił się w jej stronę, z ewidentnym zamiarem zrobienia krzywdy. – Bruno!!!
Ale było już za późno. Bruno nie wziął pod uwagę, że dno łodzi jest śliskie, być może nawet zrobione z lodu, i stracił równowagę. Plusnęło. Potężna fontanna wzbiła się w górę, nie pozostawiając na Kamili suchej nitki.
Zapadła cisza.
*
– To nie był dobry pomysł – Tajemnica, a może jego fantom, dryfujący swobodnie w wodach Styksu, uśmiechnął się ironicznie. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jak zwykle, elegancki i dystyngowany, w nienagannie dopasowanym garniturze. Dopiero uważniejsza obserwacja, prawie niemożliwa w warunkach podwodnych, podważała te wnioski.
Zamiast oczu połyskiwały dwa, czarne krzyżyki.
Cygaro, które tak lubił palić, było monstrualnie rozdęte i właśnie wypływała z niego mała, srebrzysta rybka.
- Niech cię szlag trafi, stary złodzieju!!! – krzyknął Bruno. A raczej chciał krzyknąć, bo z jego ust wydobyła się tylko seria bąbelków.
Gniew zasklepił mu usta.
– Nieopanowany, głupiutki demon – Tajemnica nic sobie nie robił z wściekłości podopiecznego. – Jak zwykle wydaje mu się, że wszystko kręci się wokół jego marnych czterech liter. Czy ty nigdy nie wydoroślejesz?
Nie dasz mi tego krzyża tak po prostu, prawda?
Nie. Nie dam. Musisz go zdobyć. Pytanie tylko, czy chcesz poddać się próbom.
– To jest kolejna próba, tak? Kolejna idiotyczna próba! – nareszcie udało mu się dojść do słowa, chociaż bąbelki w dalszym ciągu utrudniały mówienie. – A ty nie jesteś prawdziwy. Nic tu nie jest prawdziwe... przynajmniej w pewnym sensie.
Tajemnica skrzywił się nieładnie.
– Muszę się stąd wydostać – ciągnął dalej Bruno, rozpaczliwie machając rękami. – Muszę wyjść na powierzchnię!
Tajemnica uniósł brwi do góry.
– Jesteś tylko podłą, fałszywą personifikacją. Nie masz prawa mnie obrażać. Zawsze tylko mnie obrażałeś, a ja patrzyłem w ciebie jak w obraz. Dosyć tego, panie ministrze. Dosyć.
Bruno poczuł, jak zalewa go lodowaty spokój, który – paradoksalnie – utworzył wokół niego ciepłą, przytulną otoczkę. Zobaczył jeszcze jak twarz Tajemnicy rozciąga się we wszystkie strony i pęka, a potem ogarnął go mrok, dużo bezpieczniejszy od sinawych wód podziemnej rzeki.
*
Postać namalowana na drugim skrzydle tryptyku tonęła w ogniu. Erhard von Grotz przyglądał jej się chwilę, obrysowując palcem kontury.
– Gniew – powiedział w zamyśleniu. – Całkiem nieźle, Bruno, całkiem nieźle.
Centralny obraz rozbłysł tysiącem kolorów. Młoda Pani uśmiechała się uśmiechem bizantyjskiej Madonny, ale w oczach miała drewnianą pustkę.
– życie...?
*
– I co teraz? – zapytała Kamila, podnosząc się z klęczek. – Zapadnie, kolce w ścianach, czy może piasek sypiący z sufitu? Chciałam zauważyć, że niewiele widzę. Nie tylko dlatego, że diabli wzięli moje okulary, ale po prostu...
– Zaraz zrobi się jaśniej – wyjaśnił demon i rzeczywiście, chwilę później byli już w stanie rozróżnić wszystkie szczegóły korytarza. To znaczy Bruno był w stanie, bo Kamila, ze swoją potężną wadą wzroku, w dalszym ciągu widziała niewiele. – To już ostatnia próba –dodał. – Myślę, że znajdziemy krzyż bez trudny. Rzecz w tym, że nie każdy jest w stanie go użyć.
– A ty jesteś? – w głosie Kamili zabrzmiało niedowierzanie.
Nie umiał jej odpowiedzieć, bo sam nie miał pewności. Raz wydawało mu się, że jest gotowy i to jedyne rozwiązanie, a innym razem wyrzucał sobie nieuleczalną głupotę. Po co ci to wszystko, zapytywał sam siebie. Nie lepiej posłuchać Tajemnicy, zaszyć się gdzieś na kilka miesięcy i zacząć wszystko od nowa? Może mógłbym się gdzieś przenieść, do innego miasta, na przykład do... do Gdańska. A chociażby. Mógłbym pić nierzeczywiste trunki i włóczyć się po wąskich uliczkach całe noce. I straszyć przechodniów. Albo... zamieszkałbym w dzwonnicy i urządzałbym tam karciane spotkania w każdą niedzielę. Byłbym sobą, odrębnym, niezależnym demonem miejskim. SOBą!
Prawdopodobnie tak byłoby o wiele mądrzej, być może nawet odważniej. Bruno odpędzał jednak od siebie te myśli i wracał do punktu wyjścia. Krzyż. Należało przekonać Katedrę, że jest mu on przeznaczony.
– Na pewno nic nam nie grozi? – upewniała się dziewczyna, gdy wreszcie ruszyli w dalszą drogę, schylając się nieco, bo korytarz nie dość, że był ciasny, to jeszcze wyjątkowo niski. – żadnych niespodzianek?
– I tak już nie może być gorzej – odparł Bruno i od tej chwili milczeli, nie znajdując na tę okazję żadnych użytecznych słów.
Rozjaśniało się coraz bardziej, byli już blisko źródła światła. W końcu wąska gardziel korytarza rozszerzyła się w komnatę, niewielką, przypominającą trochę klasztorną kaplicę. Nie znaleźli w niej nic, poza sczerniałym ze starości, drewnianym krzyżem, wiszącym na ścianie.
– Szczerze mówiąc mam dziwne wrażenie, że jak tylko go zdejmiesz, to spadnie na nas coś ciężkiego – mruknęła Kamila.
Bruno nie słuchał jej wcale, tylko usiłował ułożyć w sobie wszystkie wrażenia tego dnia, czy może raczej tej wieczności, i wyciągnąć jakieś wnioski. Najlepiej sensowne i najlepiej szybko. Oczywiście myślał przede wszystkim o Wędrującym Cieciu i jego wskazówce, która równie dobrze mogła oznaczać wszystko, jak i nic.
Tak jak się można było spodziewać, krzyż ani drgnął, gdy Bruno spróbować go zdjąć. Najprawdopodobniej istniało jakieś zaklęcie, które przytwierdzało go do ściany. żeby czar anulować, należało znać odpowiednie hasło.
– Cognosce te ipsum? – spróbował, chociaż nie bardzo wierzył, że Cieć podał mu dokładne przeciwzaklęcie. Oczywiście nic się nie stało, trzeba było znaleźć inny sposób, a czasu zostało niewiele. Bruno nie lubił zgadywanek, zawsze zbyt szybko się denerwował. Teraz nie mógł sobie pozwolić nawet na odrobinę rozdrażnienia – dobrze pamiętał lodową mgłę i wody Styksu.
– Ha, to znaczy, że nie znamy hasła – domyśliła się Kamila. – Fantastycznie. W takim razie nigdy się stąd nie wydostaniemy.
– Cicho – rzucił stanowczo i dziewczyna, zaskoczona, umilkła. Musiał się zastanowić, z pewnością istniało jakieś proste wyjście, klucz, który leży pod wycieraczką. Tylko pod którą wycieraczką należałoby szukać?
Poznaj samego siebie. Wiem, kim jestem, demonem miejskim. Nie ma w tym nic odkrywczego, ot, oczywistość, Katedra na pewno nie chce ode mnie oczywistości!
– Daemon – powiedział na wszelki wypadek, intuicyjnie używając łaciny, ale i tym razem Katedra nie dała żadnego znaku. Może tylko światło zamigotało niespokojnie, chociaż równie dobrze mogło to być jedynie złudzenie.
Tak też myślałem, nie oczywistości, tylko cholerna metafizyka, pomyślał, nie bez ironii. Tylko dlaczego ja? Edmund pewnie wiedziałby, co robić. Zawsze wiedział. Ja mogę tylko błądzić, w tym jestem prawdziwym mistrzem. Poznaj samego siebie? Największe oszustwo, jakie można sobie wyobrazić!
– Niczego więcej Cieć ci nie powiedział? – zapytała Kamila, bo milczenie powoli zaczynało ją męczyć. – Nic poza tą głupią sentencją?
Pokręcił głową. Czuł się mały i żałosny.
Rzuciłem się z motyką na słońce. Tajemnica miał rację, głupi ze mnie dzieciak, nic więcej. Problem w tym, że naprawdę nie umiem żyć bez tego miasta, nie umiem i nie chcę. Kocham je. Tak. To wiem na pewno.
Zamknął oczy, zawsze tak robił, gdy było mu bardzo źle. Zamykał oczy i wyobrażał sobie rynek oświetlony latarniami. W myślach skręcał w którąś z bocznych ulic i spacerował, rozglądając się dookoła. Wyobrażenie starówki zawsze dodawało mu sił i łudził się, że dziecinny sposób nie zawiedzie go i tym razem. Nie miał już innych pomysłów.
– Miasto – szepnął do siebie, zupełnie bezwiednie, werbalizując wewnętrzne obrazy. – Chciałbym już wrócić na powierzchnię.
– Ja też – zgodziła się Kamila, nie wyczuwając dziwnego nastroju demona. – Jest tylko jeden, jedyny problem...
– Urbs – powiedział Bruno, jakby nareszcie podjął ostateczną decyzję. Krzyż bez protestu wpadł w jego dłonie.
*
Erhard von Grotz przeciął Młodą Panią na pół. W oczach miał smutek.
– Widocznie tak miało być – szepnął i wrota Katedry stanęły otworem.
Niestety nie dla niego.
*
Do marcowego świtu brakowało godziny. Kamila marzła w swoim cienkim płaszczu, nocny chłód przenikał ją do szpiku kości, nawet wełniany szalik nie stanowił ochrony. Nie śmiała jednak protestować. Czuła, że to, co się właśnie odbywa, ma wielkie znaczenie. W pewnym stopniu i jej udzieliła się powaga Bruna i Wędrującego Ciecia.
Wszyscy troje stali na rynku, tak pustym, że aż nierealnym. Oczywiście fakt ten można by tłumaczyć nietypową porą, ale to była tylko część prawdy. Kamila miała wrażenie, że ktoś po prostu wstrzymuje przechodniów, roztaczając nad rynkiem czar-klosz. Podejrzewała Wędrującego i nie mijała się z prawdą.
– To była długa noc – powiedział Bruno. Głos mu zadrżał. – Cholernie długa.
Cieć pokiwał głową. W siwej brodzie proroka przeglądały się latarnie.
Kamila pomyślała, że to dobra scena finałowa, chociaż nie potrafiła do niej dobrać odpowiedniego gatunku filmowego. Szkoda, że nie ma wiatru, uśmiechnęła się w duchu, łopot płaszczy byłby świetnym efektem dźwiękowym.
Dalej nie rozumiała co się dzieje, nikt jej nie wytłumaczył, sama zaś nie odważyła się zapytać. Oczami krótkowidza obserwowała rynek, impresjonistyczny obraz, mający źródło w czyimś umyśle.
– Powinniśmy zacząć – powiedział Cieć, podając demonowi buteleczkę z ciemnym płynem. – Nie będziesz już bardziej gotowy.
Bruno przez chwilę przyglądał się buteleczce, bawił się nią, przekładając z jednej ręki do drugiej. Potem jednym, zdecydowanym ruchem wyciągnął korek i odliczył trzy krople, które zwilżyły drewno krzyża.
– Stało się – powiedział, tym razem spokojnie, jakby najgorsze pozostało za nim. – Mam jeszcze trzy minuty... Panie Wędrujący, dziękuję. A ciebie, Kamilo, bardzo przepraszam, mam nadzieję, że nie będziesz mnie źle wspominać. Lepiej w ogóle nie wspominaj...
Kamila krzyknęła, szarpiąc Ciecia za rękaw. Chciała zapytać co tu się dzieje, dlaczego Bruno zachowuje się tak, jakby żegnał się ze światem. Po tym wszystkim, co przeszli...?
Nie zdążyła jednak. Nagły trzask usunął z jej głowy niezadane pytania.
Demon zniknął. Przed chwilą stał tak niedaleko, trzymając krzyż i tę buteleczkę z dziwacznym płynem, a teraz i krzyż i buteleczka leżały porzucone na bruku. Ciemne krople mikstury malowały na „kocich łbach” fantazyjne kształty.
– Co...? – udało jej się w końcu wyartykułować początek pytania. Cieć bladł, rozwiewał się w oczach, jakby był wyrzeźbiony w mgle lub dymie papierosowym.
– Jest teraz wszędzie – powiedział, zanim rozpłynął się w powietrzu. – W każdej kamienicy, w każdym zaułku. Stał się częścią miasta, stał się... miastem...!
Ostatnie słowa kołysały się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a potem zniknęły. Na bruku nie było już ani krzyża, ani kryształowej buteleczki.
Dziewczyna stała przez chwilę bez ruchu, bojąc się głośniej odetchnąć. Zobaczyła jakąś parę, która prawdopodobnie wracała z całonocnej zabawy, chwilę później pojawił się handlarz złomem, ciągnąc za sobą rozklekotany wózek. Turkot wózka był tak realny, że aż przerażający.
Gdy przechodziła pod łukiem Cezara, kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Wydawało jej się, że to duch w aksamitnej czapce z piórkiem, ale nie była pewna, być może to zmęczony organizm płatał jej figle. Razem z Brunem odeszło inne widzenie Kamili, odeszła nie-rzeczywistość.
Miasto obserwowało jak jego ulubienica wsiada do autobusu i chwilę później znika między żebrami mostu. Uśmiechało się do niej brunatnymi kolorami murów i szarzejącą płachtą Wisły. Było przekonane, że nie uda jej się zapomnieć.
Nie zamierzało jej na to pozwolić.
*
Droga Redakcjo!
Jestem prostym chochlikiem, zatrudnionym na stałe w Dworze Artusa, przy Rynku Staromiejskim. Moja praca nie jest może specjalnie skomplikowana (zajmuję się unierzeczywistnianiem sal koncertowych), ale ważna, bo ważna jest przecież każda praca na rzecz naszego kochanego Miasta. Dlatego jako uczciwy pracownik i porządny obywatel chciałby wyrazić swoje oburzenie w związku ze sprawą demona miejskiego, Bruna. Znałem go osobiście, bardzo miły z niego facet. Gdy tylko usłyszałem, że Administrator postąpił z nim tak nieuczciwie, postanowiłem napisać do Was, bo bardzo mi się to wszystko nie podoba. Myślę, że potrzebna jest jakaś reforma. To niedopuszczalne, żeby takie rzeczy działy się w naszym Mieście!
Z poważaniem
Alojzy Prompke, chochlik
Wywalcie tego drania, takie chamstwo się w głowie nie mieści! Ja protestuję! Pan Tajemnica na premiera, tylko on potrafi zrobić z tym szajsem porządek!
Anonim
Do szanownej Redakcji
Chciałabym zauważyć, że to niesprawiedliwe i aż mi się łzy w oczach kręcą, gdy pomyślę o tym biednym, niewinnym demonie. Co on im zrobił, że tak paskudnie się z nim obeszli? Wszystko te urzędniki, to ich wina, wiem, bo i mnie gnębią od wielu lat, chociaż zarabiam tak niewiele. Całkowicie popieram pana ministra Tajemnicę, on sobie poradzi z szajką Administratora. W najbliższych wyborach może liczyć na mój głos.
Wyrazy szacunku:
Jadwiga, duch straganiarki
Tajemnica z uśmiechem zamknął gazetę i sięgnął po kieliszek światłówki. Był zadowolony. Bardzo, bardzo zadowolony.
– A nie mówiłem, że wszystko się uda? – głos Pecha brzmiał miękko, niemal pieszczotliwie. – Niepotrzebnie się zamartwiałeś.
– Tak – minister upił odrobinę trunku, zapadając się w wygodny fotel z czarnej skóry. – Miałeś absolutną rację, tacy jak my zawsze spadają na cztery łapy.
Nie zauważyli, że zaczęło świtać. Ciężkie zasłony skutecznie uniemożliwiały przepływ światła.
koniec
(1)Wybitnie mocny alkohol wytwarzany z płynnego światła i czystej wódki.
Dodane po 11 minutach:
To, że cytat z Pratchetta, nie znaczy, że zaraz komedia. Pomijając fakt, że wcale do tych cytatów przywiązana nie jestem i chętnie zgodzę się na kasację.
Drugie primo, komentarze najlepiej pisać po przeczytaniu całości.
I niekoniecznie w tonie zaczepnym, z brakiem merytorycznej podkładki.
Kruchta, bo to cytat. Z Kaczmarskiego.
Nietłukące się zabawki świetnie nadają się do tłuczenia innych zabawek.
4
Jak cytat z Kaczmarskiego to ok, nic nie mówię, aczkolwiek, jeśli jeden człowiek zrobił błąd nie należy go powielać.... To już nie moja wina, że jestem zaczepna, także nic na to nie poradzisz
A całości nie strawię, poza tym wczoraj był tylko tamten, górny fragment. Ja też napisałam coś długiego (300 stron) ale nie mam sumienia choćby wydawcy zmusić do tego, nawet oni biorą po 10 procent z całości, żeby się rozeznać.

A całości nie strawię, poza tym wczoraj był tylko tamten, górny fragment. Ja też napisałam coś długiego (300 stron) ale nie mam sumienia choćby wydawcy zmusić do tego, nawet oni biorą po 10 procent z całości, żeby się rozeznać.
Książki to drogi do innych światów.
5
Zaczęłam czytać, acz dziś czasu mi nie starczy.
Hekate - sczerze zazdroszczę tej smykałki do opisów.
Jak na ten moment praca mi się podoba - ocenę wystawię po przeczytaniu całości, a dziś nie dam rady.
Mam nadzieję, że będzie słabsze od "Krystieńki" - nie przeżyję kolejnego zawału :wink:
Hekate - sczerze zazdroszczę tej smykałki do opisów.
Jak na ten moment praca mi się podoba - ocenę wystawię po przeczytaniu całości, a dziś nie dam rady.
Mam nadzieję, że będzie słabsze od "Krystieńki" - nie przeżyję kolejnego zawału :wink:
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
8
Ode mnie szóstka. Masz talent przez duże T, twoje prace są tak nastrojowe, że jestem skłonna uwierzyć, że to wszystko prawda. Nie wierzyłam, że da się napisać coś bardziej klimatycznego niż "Krysieńka". Pomyliłam się, ale to dobrze. Kłopot dla Ciebie - bo za każdym razem podnosi się poprzeczka.
Z wyrazami uznania - łasic.

Z wyrazami uznania - łasic.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
9
Minęła Bruna, nie zauważszywszy go wcale;
- Zaraz, zaraz – coś w wypowiedzi Jota przykłuło nagle jego uwagę.
Niedaleka odległość brzmi, na mój słuch, nieco dysanonsystycznie (jest takie słowo?).Zdążył zrobić kilkanaście kroków i dopiero w niedalekiej odległości od głównego ołtarza spojrzał w dół, zaintrygowany wybrykami własnych nóg.
Kto to mówi: Bruno czy Kamila?Nie zwrócił nawet uwagi na to, że organy zamilkły, rozsiewając wokół pełną oczekiwania ciszę.
– Jasna cholera...! – nagle, przez mgiełkę otępienia, usłyszał znajomy głos. – Jak to możliwe...?
– Tak. P...poproszę – odparł. – Tylko schłodzone.
To oczywiście drobiazgi, ale sądzę, że jeszcze dopieścisz tekst, więc to takie maleńkie ułatwienie.
Osobiście nie przepadam za narracją tak szczegółowo wnikającą w emocje postaci, wolę gdy autor pokazuje aktorów i pośrednio, poprzez ich zachowanie, i pozwala mi samodzielnie wyciągać wnioski. Twój przekaz nieco mnie zmęczył, utrudniając wyławianie smaczków i suspensów. Ale to kwestia gustu, nie będę się upierał.
Pomysł kapitalny - niby wszyscy wiemy, że miasta mają dusze i roją się od bezczasowych bytów, ale już nigdy nie zagłębię się uliczki starówki, bez oglądanie się przez ramię...
Myślę, że porównania z "Krystieńką" nie mają sensu, inny gatunek. Ale po cichutku powiem, że postaci mniej wiarygodne, trudniej mi się identyfikować.
Pozdrawiam i gratuluję talentu.
:santa: