Dualizm rzeczywistości - fragment

1
Czołem, ja z nowym projektem, może tym razem wyjdzie coś lepszego niż "Houston...". Tekst jest niemalże surowy, i tym razem zwracam się do użyszkodników z jednym bardzo istotnym pytaniem: oceną, czy czas teraźniejszy w moim wykonaniu ma sens (bo niektórzy mówią, że się z nim "męczę"), czy może jednak używać przeszłego? No i skoncentrować się na idei samego pomysłu, czy zaciekawia i skłania do lektury, czy może na odwrót.

WULGARYZMY!

– Powiedziałem, że tego nie zrobię! Nie będę przykładał ręki do tego cholerstwa, nie przejdę na drugą stronę! – wrzeszczę i uderzam pięścią w stół. – Pewne tajemnice powinny zostać tajemnicami – dodaję już ciszej i odwracam głowę, nie mogąc znieść błagalnego spojrzenia Katarzyny.
– Od ośmiu lat codziennie myślę, co mogło stać się z moją siostrą, a ty odmawiasz mi poznania jej losów? Wiesz, jak męczy mnie ta sprawa – mówi. Uderza z chirurgiczną precyzją; zna mnie, wie, które struny poruszyć.
– Nikt nie jest w stanie przewidzieć, ile czasu zabrałoby ci przejście. Może minutę, może jeden dzień, może dziesięć lat. Nikt, rozumiesz?! – krzyczę, w nadziei, że wybiję jej z głowy ten pomysł.
Dopiero w ostatnich tygodniach jej nalegania przybrały na sile – ponoć zaginiona siostra śniła się jej kilka razy, co uznała za znak, omen, cokolwiek, co mogłoby pomóc w jej odszukaniu. I to ja miałem być remedium. Bardzo drogim remedium.
– Skoro mnie kochasz, to dlaczego nie chcesz pomóc mi w poznaniu prawdy?! – wrzeszczy. Bardzo kobiece, odwołać się do uczuć, i to za ich pomocą wymóc coś na drugiej stronie. Nie zamierzam prowadzić z nią walki za pomocą chwytów poniżej pasa, dlatego po prostu wychodzę z mieszkania, trzaskając drzwiami.
Zaczynam myśleć dopiero po wyjściu na mroźne, listopadowe powietrze.
Co ta idiotka sobie wyobraża? Że zaryzykuję jej życie dla poznania losu zaginionej siostry, która ponad osiem lat temu wyszła z domu i nigdy nie wróciła, jak gdyby wyparowała w powietrzu? Naprawdę sądziła, że zagram z nią w rosyjską ruletkę, z tą różnicą, że w bębenku miałbym pięć kul?
Chowam dłonie do kieszeni kurtki i ruszam przed siebie, prosto w miasto skąpane w blasku ulicznych latarni. Jest naprawdę cholernie zimno.
¬Nie uchodzę nawet stu metrów, gdy czuję znajome mrowienie w palcach.
– Nigdy nie rezygnujecie, prawda? – warczę przez zaciśnięte zęby, jednak nie zyskuję odpowiedzi. Ale i jej nie potrzebowałem, ten scenariusz powtarzał się co jakiś czas, a dusze nie uznawały faktu, że nikt z Przewodników nie zamierzał poświęcać samego siebie, by pomóc im wrócić.
Kątem oka dostrzegam cień przemykający w świetle latarni.
– W Gehennie pojawiło się coś nowego – szept rozlega się tuż za moim uchem. – Umarli szeptają z trwogą.
Ja pierdolę, czy każda dusza po przejściu na drugą stronę musiała bawić się w jakieś poetyckie gierki? To jakiś cholerny wieczorek poetycki czy co?
– Co jakiś czas trzęsiecie portkami, bo w Gehennie robi się jakiś burdel. Nie zamierzam tam przechodzić, po prostu się odpierdolcie, mało macie Przewodników do nękania w mieście? – mruczę, przystając.
¬– Jesteś związany… z bytem… bytem w Gehennie – ponownie szept. Unoszę kąciki ust w lekkim uśmiechu.
– Odpierdolcie się ode mnie, nie zamierzam przechodzić. Ani dziś, ani jutro, ani za tydzień. Po prostu dajcie mi spokój – rzucam w powietrze. I tak nie dostrzegłbym swojego rozmówcy, nawet gdybym poszukał go wzrokiem.
– Przewodnicy znikają! – Wrzask uderza z taką siłą, że cofam się odruchowo. Robi się jeszcze chłodniej. Coś jest nie tak.
– Pokaż się – mówię, powoli zaciskając pięści. Ale odpowiada mi tylko cisza.
Nie wiem, ile czasu mija. Może pięć sekund, może pięć minut, podczas których nie dzieje się nic. Wydaje się, że nawet powietrze zastygło w bezruchu.
– Pokaż się! ¬– krzyczę. Mam coraz gorsze obawy i podejrzenia.
Powietrze przede mną zaczyna falować, dopiero po kilku sekundach zaczynam dostrzegać zarys sylwetki.
Żołądek zaciska mi się w słup. Do końca swoich dni nie chciałbym widzieć tej istoty drugi raz. Ale los ma w dupie moje pragnienia.
– Potępiony… – cedzę przez zaciśnięte zęby i staram się nie okazać strachu. Jeśli spanikuję, to będzie to prawdopodobnie mój koniec. – Nie wiem, co wygoniło cię z waszego dołu kloacznego, ale nie jesteś tu mile widziany – mówię powoli, starannie ważąc każde słowo. Jeden błąd, jedno przejęzyczenie, i mogę zostać zmieciony z powierzchni ziemi.
– Gehenna się zmieniła – dudniący, zwielokrotniony głos rozlega się w mojej czaszce. – Coś nadchodzi. Nie jesteście już tam bezpieczni, Przewodniku. Nie możecie ingerować w sprawy umarłych z dawną swobodą. – Mimo dość diabolicznego, upiornego efektu brzmienia głosu Potępionego w jego tonie nie da wyczuć się nic poza obojętnością. Trudno jednak wymagać emocji od istoty jego pokroju.
– Jesteśmy ludźmi, dobrze wiesz, że nic nie łączy nas z waszą sferą.
– Zapominasz o roli, jaką spełnia Styks, prawda?! – warkot przybiera na sile.
– Styks to granica, i tak pozostanie. Sam jesteś tylko pieprzoną projekcją! – zaciskam pięści, by nie rzucić się na natręta. I tak trafiłbym tylko w pustkę, w końcu trudno trafić ducha. O ile nie jest się do tego wcześniej przygotowanym.
– Granica się zatarła, głupcze. Nie jesteście już bezpieczni! – słowom towarzyszyło uderzenie. Zdążyłem zarejestrować tylko, jak moje nogi odrywają się od ziemi, a sam lecę do tyłu. Uderzenie w coś twardego i krótki błysk światła.
A potem ciemność.

***

Nie wiem, ile czasu byłem nieprzytomny. I z całą pewnością nie wiem, gdzie się ocknąłem – ulica zniknęła, a w miejscu latarni pojawiły się poczerniałe, poskręcane konary martwych drzew.
Nigdy wcześniej nie widziałem tego obrazu, ale nie muszę się długo zastanawiać: Gehenna. Tylko tutaj mogłem ujrzeć tak chore, surrealistyczne scenografie. Wbrew pozorom to jednak nie stanowiło wcale największego problemu w moim położeniu.
Gehenna to po prostu świat istniejący gdzieś obok nas, ludzi, coś w stylu uniwersalnego wzorca krainy umarłych, obecnej niemal w identycznej formie w każdej religii i kręgu kulturowym. Bardzo nieliczni potrafili przenosić się między znaną wszystkim rzeczywistością, a Gehenną, było to jednak obarczone wieloma problemami i obostrzeniami. No i najważniejsze w tym wszystkim, a zarazem kluczowe, było zapewnienie sobie bezpiecznej drogi powrotu, coś jak mityczny kłębek nici w labiryncie.
No dobrze, i tutaj dochodzimy do sedna problemu.
Jakim, kurwa mać, sposobem znalazłem się w Gehennie bez wcześniejszego przejścia?
Dobra, moment, muszę zebrać myśli.
Co wiedziałem o Potępionych? W sumie to niewiele – ich prawdziwa nazwa była o wiele dłuższa i pochodziła z innego świata i alfabetu, gdyby spróbować przełożyć to na nasze, to brzmiałoby to mniej więcej jak połączenie niemieckich pieśni patriotycznych z japońskimi kretyńskimi piosenkami. Jednak tych skurwieli nie można lekceważyć – napotkanie takiego po drugiej stronie Styksu musiało się skończyć źle, a jeśli miałeś pecha, to już nigdy nie miałeś opuścić Gehenny, pozostając w śpiączce aż do śmierci. Owszem, dysponowali możliwością tworzenia projekcji, ale nigdy nie miały one żadnej realnej siły oddziaływania na rzeczywistość.
Zatem co rzuciło mnie jak szmacianą lalką? Bo raczej nie nagły atak huraganu.
– Granica się zatarła… Granica się zatarła… – powtarzam cicho, próbując zrozumieć sens tych słów. Ale jakoś niespecjalnie mi wychodzi. Bo jak, do kurwy jebanej nędzy, miałaby się zatrzeć potężna, mistyczna rzeka?! To ona wyznacza miejsce, w którym Gehenna staje się nieznanym lądem, z którego można nie wrócić.
A tymczasem najwyraźniej ja znajdowałem się właśnie za Styksem. Szczypanie i trzaskanie się po pysku nie dało żadnych efektów – w przypadku krótkich przejść to zawsze było całkiem skutecznym sposobem na wyjście z letargu i powrót do świata żywych. Podejrzewam, że teraz nie obudziłyby mnie nawet razy zaciśniętą pięścią.
¬– Kurwa, niedobrze… – mówię, robiąc kilka kroków do przodu. Podeszwa buta wbija się w grubą warstwę popiołu, kurzu i zwęglonych szczap drewna. Kątem oka zauważam jakiś ruch, jednak wszystko jest na swoim miejscu, gdy odwracam wzrok. Coś jednak nie daje mi spokoju – i znajduję to, gdy przyglądam się chwile czarnym konarom kilka metrów ode mnie.
To cholerstwo… się rusza. Najwyraźniej to wcale nie są pozostałości jakiegoś zagajnika czy lasu. Nerwowo staram się przywołać do pamięci formuły ochronne, które pozwoliłyby mi nagiąć energię do własnej woli i wykorzystać ją w tym nieprzyjaznym świecie.
Jak na złość, nie pamiętam niczego. Co najwyżej gdzieś tam przewija się rzucanie kulami ognia. Niczym mag w kiepskim, tanim fantasy. Nieee, życie to nie cholerna gra fabularna.
Nawet nie zauważam, skąd nadchodzi atak, a kikut gałęzi smaga mnie po twarzy, zostawiając na policzku krwawo-osmaloną szramę. Cofam się kilka kroków do tyłu, ale coś mnie podcina, a ja dość boleśnie odczuwam na plecach, że podłoże wcale nie jest takie miękkie, na jakie wyglądało jeszcze przed chwilą.
W ostatniej chwili zasłaniam się przed kolejnym ciosem. Z boku zapewne wyglądam całkiem ironiczno-zabawnie, kuląc się przed ciosami pieprzonego żywego pieńka. Z mojej perspektywy nie było już tak śmiesznie, raczej irytująco-żałośnie.
Próbuję uformować jakąś ochronną tarczę, cokolwiek, co sprawiłoby, że zablokowałbym kolejne ciosy, ale przypomina to próby odpędzenia głodnego wilka marchewką. Niby można wymachiwać, ale czy da to jakiś efekt, to inna sprawa.
Uderzam ręką na oślep, sam nie wiedząc, co chcę osiągnąć. Szybko podnoszę się na nogi, przy okazji przyjmując jeszcze kilka ciosów na plecy i nogi. Staję gotowy do walki i próbuję ujrzeć, z czym przyjdzie mi się mierzyć, jednak nie widzę przed sobą nic.
No, może uliczne latarnie to nie takie znowu nic, niemniej wszystko to, co otaczało mnie jeszcze przed kilkoma sekundami po prostu… zniknęło.
Za to pojawiło się kilka nowych elementów. Jak na przykład długowłosa, drobna blondynka odchodząca szybkim krokiem, stukając obcasami po chodniku. Wyglądałem aż tak źle po zderzeniu z latarnią?
Poruszyłem ręką, ale poczułem tylko promieniujący ból w całym ciele – jakbym przebiegł dwa maratony pod rząd i poprawił kilkoma godzinami na siłowni. Po prostu każdy mięsień protestował. Staram się zebrać siły i po kilku sekundach – a może minutach? – udaje mi się pokracznie stanąć na nogi. Powoli odzyskuję siły, przyspieszona regeneracja bywa przydatna w sytuacjach takich jak ta. Ale jest też zbyt powolna, by mogła stanowić realną przewagę po drugiej stronie.
Zresztą, w tym momencie to nie jest moje największe zmartwienie. Znacznie gorzej prezentują się krwawo-czarne pręgi na przedramionach, w miejscach, gdzie uderzały konary.
– Żesz kurwa… – mruczę pod nosem, oglądając rany. Nie powinny być obecne – przejście wiązało się zawsze z pozostawieniem cielesnej powłoki w tej rzeczywistości, w Gehennie znajdowały się nasze… No właśnie, nasze co? Najprościej byłoby to określić chyba mianem dusz, ale cała ta metafizyczna otoczka była na tyle skomplikowana, że nawet zastęp fizyków i teologów nie dałby rady zdefiniować tego zjawiska. W każdym razie w Gehennie nie mogło mieć miejsca nic, co przełożyłoby się na rzeczywistość. Urwało ci rękę? Nie ma problemu, jak zdołasz wrócić, to nadal będziesz w pełni sprawny. Urwało ci łeb? Chujowo, bo nie masz jak wrócić, ergo: jesteś martwy.
Jeśli jeszcze przed chwilą chciałem szukać jakiegoś bzdurnego wytłumaczenia tego, co się stało, to w tym momencie porzuciłem te plany – tajemnicza sfera mi się nie przyśniła, a ślady na ręce bardzo konkretnie wskazywały na to, że pieprzona zjawa mogła mieć rację. Granica z Gehenną zaczęła się zacierać, a ja najwyraźniej w jakimś stopniu przeszedłem tam fizycznie.
Pewnie mógłbym stać w tym samym miejscu i próbować znaleźć wytłumaczenie aż do białego rana, ale mroźny wiatr przypomniał mi, że byłem w cienkiej, lekkiej kurtce, która zapewniała niespecjalną ochronę przed chłodem.
Wróciłem do mieszkania i po ciemku dotarłem do sypialni. Kaśka już najwyraźniej spała, jednak słysząc mój powrót opatuliła się szczelniej kołdrą. No tak, jak kobieta się obrazi, to nie ma zmiłuj. Czekały mnie zapewne ciężkie dni.
O ile kłótnia z narzeczoną nie okaże się moim najmniejszym problemem w świetle tego, co stało się kilkanaście minut temu.

***

– Jesteś pewien, że niczego się nie nawąchałeś lub nie naćpałeś? – Powątpiewający wzrok Marcina mówi wszystko na temat jego opinii o mojej opowieści.
– A ślady na ramieniu sobie dorysowałem, kurwa mać… – mruczę pod nosem, dopijając piwo.
– Znając twoje zamiłowanie do picia stawiałbym raczej, że nabawiłeś się ich przy okazji jakiejś sprzeczki w barze.
– To nie wyjaśnia tego, że do tej pory rany nie zdążyły się zregenerować.
– Może to chwilowe osłabienie organizmu? – rzuca mi pytające spojrzenie sponad swojego kufla.
– Marcin, nie pierdol, jak w zeszłym roku złamałeś rękę w czterech miejscach, to ile czekałeś na powrót do pełnej sprawności? Półtorej godziny? Normalnego człowieka w tym czasie nie zdążyliby pewnie wsadzić w gips. To nie to.
– W takim razie nie mam żadnego pojęcia na temat tego, o czym mówisz. – Marcin rozkłada ręce w geście bezradności. – Doskonale wiesz, że Gehenna to nie zjawisko, którego wyjaśnienie znajdziesz w Internecie. Nie mamy pierdolonego FAQ na takie sytuacje, i dobrze wiesz…
– Kiedy ostatnio przechodziłeś? – przerywam mu, machając ręką na barmana, by podał jeszcze jeden kufel.
– Co to ma do rzeczy?
– Ano to, że problem najwyraźniej leży po drugiej stronie. Sam byłem tam jeszcze dalej temu, z siedem – osiem miesięcy temu. Nie wiem, kurwa, nie monitoruję Gehenny, nie zapuszczam się tam, jeśli nie muszę!
– Krótko mówiąc, musimy pociągnąć za język kogoś, kto bywa tam częściej niż my…
Patrzę na niego przez krótką chwilę i nagle rozumiem, co powiedział.
– Nie, nie ma mowy. Nie zbliżę się do tego świra na sto metrów, ostatnim razem gdy nam… p o m a g a ł – ostatnie słowo cedzę przez zęby, przywołując w pamięci wspomnienia na temat wspólnej wyprawy do Gehenny – prawie utknęliśmy za Styksem. Jeśli przejście na drugą stronę bywa równoważne z samobójstwem w pewnych przypadkach, to przejście z nim jest pojawieniem się tam z cholernym neonem nad głową krzyczącym „tu jestem, odgryź mi pusty łeb!”.
– A znasz kogoś innego tak zafascynowanego Gehenną, że przełazi tam co i rusz?
– Nikogo, kto byłby o zdrowych zmysłach i nie zapewnił sobie stałego źródła mocy niezbędnej do przekraczania. Innymi słowy, jeśli chcesz ruszyć temat swojej nocnej eskapady, to musisz pogadać z Mortimerem.
Zaciskam zęby, próbując nie rzucić kilkoma kolejnymi komentarzami na temat wspólnego znajomego. Obracam w palcach naczynie z bursztynowym płynem, jak gdyby jego zawartość miała przynieść rozwiązanie.
Jak na złość jedyne co ulatnia się ze środka to dwutlenek węgla.
– Gdzie znajdę go obecnie, znowu w jakiejś kostnicy? – staram się nie brzmieć zbyt sarkastycznie, ale spojrzenie Marcina mówi mi, że wyszło tak sobie. No trudno.
– Najlepiej będzie użyć telefonu i zapytać go osobiście.
Marszczę czoło i tym razem to ja patrzę na Marcina jak na idiotę.
– Nadal mówimy o tym samym Mortimerze? Ostatnim razem uważał, że komórka to takie magiczne pudełko, z którego mogą wyskoczyć demony, jeśli podejdzie się odpowiednio blisko. Albo coś w tym stylu, w każdym razie przekaz był podobny. Nagle przekonał się do nowinek technicznych?
Ostatnio zmieniony ndz 13 gru 2015, 01:00 przez D. Wiktorski, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Skoro pytasz... Myślę, że jednak w czasie przeszłym mogłoby być jeszcze lepiej... Bo w teraźniejszym powstało np to:
D. Wiktorski pisze:Nie uchodzę nawet stu metrów
- i brzmi źle.

Jeszcze kilka zwrotów razi...
D. Wiktorski pisze:Żołądek zaciska mi się w słup.
Zaciska się? W słup? Ktoś tak mówi? Pierwsze słyszę, a sensu w tym za grosz.
D. Wiktorski pisze:Cofam się kilka kroków do tyłu
wiadomo, że nie do przodu
D. Wiktorski pisze:Nie powinny być obecne
zabrzmiało jak z pisma urzędowego, sztucznie, zwłaszcza na tle stosunkowo licznych kurew ;]
D. Wiktorski pisze:Sam byłem tam jeszcze dalej temu

"dalej temu"? chyba dawniej po prostu?

Ot, wytknęłam, co mnie "uwierało", ale też "uwierało" niewiele, więc niewiele miałam do roboty. Na pewno ktoś się jeszcze mądrzej wypowie. A ja bym bardzo chętnie przeczytała c.d.!

3
Czas teraźniejszy w tym fragmencie jest jak najbardziej do przyjęcia. Generalnie, dynamizuje narrację. Jeżeli Twoi czytelnicy jej nie kupują, może to wynikać z innych przyczyn, niż rezygnacja z czasu przeszłego.
D. Wiktorski pisze:Nie będę przykładał ręki do tego cholerstwa, nie przejdę na drugą stronę! – wrzeszczę i uderzam pięścią w stół.
D. Wiktorski pisze:– Nikt nie jest w stanie przewidzieć, ile czasu zabrałoby ci przejście. Może minutę, może jeden dzień, może dziesięć lat. Nikt, rozumiesz?! – krzyczę,
D. Wiktorski pisze:– Skoro mnie kochasz, to dlaczego nie chcesz pomóc mi w poznaniu prawdy?! – wrzeszczy.
Po co tak akcentujesz ten wrzask? Awantura, napięcie, wszystko rozumiem, ale od czego właściwie są wykrzykniki? Atrybucja dialogu przy użyciu prostych komunikatów typu: krzyczę, wrzeszczy mija się wlaściwie z celem, gdyż wykrzykniki kończące każde zdanie wyraźnie wskazują, że bohaterowie nie mówią do siebie pieszczotliwym szeptem.
D. Wiktorski pisze:a ty odmawiasz mi poznania jej losów?

Trochę to niezręczne, jako żywy, potoczny język mówiony, do tego w awanturze. A ty mi odmawiasz? Nie chcesz pomóc? czy podobnie, brzmiałoby bardziej naturalnie.
D. Wiktorski pisze:wyszła z domu i nigdy nie wróciła, jak gdyby wyparowała w powietrzu?
W wodzie trudno wyparować, chociaż woda sama paruje (ale jednak w powietrzu). Czyli, po prostu: jakby wyparowała.
D. Wiktorski pisze:– Nigdy nie rezygnujecie, prawda? – warczę przez zaciśnięte zęby, jednak nie zyskuję odpowiedzi. Ale i jej nie potrzebowałem, ten scenariusz powtarzał się co jakiś czas, a dusze nie uznawały faktu, że nikt z Przewodników nie zamierzał poświęcać samego siebie, by pomóc im wrócić.
Trzymaj się jednak konsekwentnie czasu teraźniejszego. To, co napisałeś w przeszłym, nie odnosi się wyłacznie do przeszłości, gdyż jest to również sytuacja bieżąca: scenariusz się powtarza, dusze nie uznają faktu, a przewodnicy nie zamierzają poświęcać samych siebie.
D. Wiktorski pisze:Ja pierdolę, czy każda dusza po przejściu na drugą stronę musiała bawić się w jakieś poetyckie gierki?
Musi się bawić... Przecież to się dzieje w czasie spotkania Twojego bohatera z cieniem!
D. Wiktorski pisze:Żołądek zaciska mi się w słup.
Nie przychodzi mi na myśl nic, co dałoby się zacisnąć w słup. Może wystarczyłoby: Żołądek mi się zaciska.
D. Wiktorski pisze:– Granica się zatarła, głupcze. Nie jesteście już bezpieczni! – słowom towarzyszyło uderzenie. Zdążyłem zarejestrować tylko, jak moje nogi odrywają się od ziemi,
Znowu niekonsekwencja w użyciu czasów. A podobno narracja miała być w teraźniejszym.
D. Wiktorski pisze:ich prawdziwa nazwa była o wiele dłuższa i pochodziła z innego świata i alfabetu, gdyby spróbować przełożyć to na nasze, to brzmiałoby to mniej więcej jak połączenie niemieckich pieśni patriotycznych z japońskimi kretyńskimi piosenkami.
Daruj sobie takie łamańce. Skoro jedne pieśni są patriotyczne, to drugie mogą być np. miłosne, kabaretowe, itp. Jeśli te drugie są kretynskie, to... to nic z tego nie wynika, gdyż patriotyczne również mogą takie być. Tu nie ma ani kontrastu, ani dopełniania się do jakiejś sensownej całości. Do tego jeszcze wprowadzasz alfabet, który jest tylko zapisem dźwięków, lecz nic nie mówi o ich jakości.
D. Wiktorski pisze:– To nie wyjaśnia tego, że do tej pory rany nie zdążyły się zregenerować.
– Może to chwilowe osłabienie organizmu? – rzuca mi pytające spojrzenie sponad swojego kufla.
– Marcin, nie pierdol, jak w zeszłym roku złamałeś rękę w czterech miejscach, to ile czekałeś na powrót do pełnej sprawności? Półtorej godziny? Normalnego człowieka w tym czasie nie zdążyliby pewnie wsadzić w gips. To nie to.
Dla bohaterów może jest jasne, o czym rozmawiają, dla czytelnika natomiast - niekoniecznie. Tzn, domyślam się, że ci, którzy potrafią przejść do Gehenny, dysponują jakąś nadzwyczajną zdolnością regeneracji obrażeń cielesnych, lecz nie rozumiem, dlaczego ubiegłoroczny wypadek kolegi miałby wyjaśniać obecną sytuację Twojego bohatera. Tutaj przydałaby się jakaś dodatkowa deklaracja typu: Ja ostatnio alkoholu nie nadużywałem, grypa mnie nie dopadła, skąd niby osłabienie? To nie to.

Ogólnie, początek wydaje mi się zachęcający. Ludzie, którzy swobodnie poruszają się pomiędzy światem materialnym i zaświatami, mają niebagatelny potencjał; przy ich pomocy da się stworzyć, wykorzystując motywy, jakie już wprowadziłeś do tekstu, interesującą fabułę. Sama narracja, pomijając kwestię czasów, też wypada nieźle w łączeniu tego, co się wlaśnie dzieje i rozmaitych przywołań z przeszłości. Trochę mi natomiast przeszkadza, że Twój bohater (jak on właściwie ma na imię? Są dwie osoby, które z nim rozmawiają, czy przynajmniej jedna z nich nie mogłaby ujawnić tej tajemnicy?) jest dosyć jednowymiarowo-histeryczny. Budujesz tę postać na krzyku, zaciskaniu pięści i przekleństwach. Mam nadzieję, że dalej dorzucisz coś bardziej interesującego do tej charakterystyki.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”