Cerro pisze:Wypisz wymaluj utopia.
Może. Rzeczywiście, z debiutantami jest pewnie nieco inaczej. Trudniej. Trzymając się jednak podziału, o którym wcześniej pisałem, można popatrzeć na to, jak kreuje się sprzedaż. W przypadku książek uruchamia się ów delikatny rodzaj promocji – wpływowych krytyków i media. W końcu w wielu gazetach i tygodnikach znajdują się działy kulturalne i polecalnie, są pisma branżowe w rodzaju „Nowych książek” czy – dla szerszej publiczności - „Literatura na świecie”. Tu standardem są przysługi (bo ludzi w środowisku łączą przeróżne znajomości), egzemplarz, czy nawet egzemplarze recenzenckie, ale też różne dile (co można oceniać różnie, ale zaangażowani w nie na ogół reprezentują jakieś firmy, czy instytucje i z tych dili mają pieniądze). Na ogół protekcjonizm nie przekracza granic dobrego smaku, bowiem każdy stara się nie spalić swojej osobistej „marki”. A że są różne alianse? Wystarczy popatrzeć na to, co promuje „Trójka” - głównie „Czarne”, „Literackie”, czy „Znak”, z TVP „Kultura” jest zdaje się lepiej, ale oni dla odmiany skręcają w klimaty hipsterskie spod znaku „Ha!artu” i „Krytyki Politycznej”. Coraz mocniej w tę sferę wchodzi Internet, ale do zasilania „blogasków” to jeszcze daleko. Wsparciem takich działań są tournees autorów, ostatnio Aleksandra Doby, czy Adama Wajraka. Tu wydawnictwo jest jeszcze wydawnictwem.
Druga strona, to działania stricte handlowe – sprowadzające się w dużej mierze do wykupywania promocji w sieciach księgarskich, w takiej, czy innej formie. Głębiej, pod spodem są przeróżne transakcje barterowe, dile wielkich graczy i podjazdowe wojenki o udział w rynku. Książki (nomen omen) by o tym pisać.
Kiedy mamy do czynienia z produktem, pozostaje płatna reklama, z tego prostego powodu, że z konfekcją wydawniczą do osób opiniotwórczych się nie chodzi, nikt nie podfirmuje swoim nazwiskiem produkowanego masowo chłamu. Tak zrobił Świat Książki ze wspomnianą „Dziewczyną z pociągu” - trudno sobie wyobrazić coś, co lepiej spełniałoby definicję „produktu”, problemem było tylko policzenie, jaki nakład uciągnie koszty promocji i czy da się go realnie osiągnąć. Za chwilę podobne działania będą podjęte w stosunku do nowej Stephenie Meyer. Wydawca jest w takim przypadku tylko i wyłącznie przedsiębiorstwem handlowym.
Jest jeszcze cała sfera książek-nie książek, tłumaczonej żywcem z niemieckiego makulatury o tematyce kulinarnej, poradniki, które nikogo niczego nie są w stanie nauczyć, produkowane masowo w Chinach książeczki dla dzieci z oprawą graficzną, mogącą wywołać trwałe koszmary u najmłodszych, romanse z taśmy itp. Tu wszystkie chwyty są dozwolone, niski koszt produkcji powoduje, że można by było sprzedawać toto na szufle, albo na kilogramy.
W całą tę grę Internet wchodzi coraz mocniej, ale i tu liczy się nie ilość (powiedzmy liczba recenzji na Lubimy Czytać), lecz marka (jakość - choćby recenzji). I oczywiście na obrzeżach grasują różni autsajderzy, radzący sobie samodzielnie z całym procesem – od napisania, do sprzedaży, na ogół zajmujący nisze problemowe czy gatunkowe. Choć podobne ruchy tektoniczne wzbierają, na razie są marginesem, przynajmniej do czasu, dopóki dominować będzie przekaz zawarty w materialnym nośniku, jakim są wydrukowane strony między okładkami.
Dlatego wydaje mi się dość istotne, jaką świadomość ma pisarz w odniesieniu do swojego dzieła, jak je sytuuje wobec innych i na co jest w stanie się zgodzić. I po co. Czy produkuje rzecz ze znakiem jakości, czy sztukamięs z przyprawami, o której wspominał Romek. Czy kotlet sojowy. A że trudny i nieczęsty jest dystans do własnej krwawicy, następuje gdzieniegdzie zamiana ról w procesie wytwarzania i dystrybucji dobra, jakim jest książka. Moim skromnym zdaniem do smacznych podobne zjawisko nie należy. Cejrowski jest raczej wyjątkiem – on się zajmował sprzedażą bezpośrednią jeszcze zanim Internet stał się czymś więcej, niż naukową ciekawostką.