Witam, wstawiam kolejny fragment książki nad którą pracuję.
Tutaj pierwszy rozdział.
Czarcie nasienie - fragment 1
Mimo, że to nieco dalsza część utworu czytelnik nie powienien mieć problemu z odniesieniem się do poprzedniego tekstu.
5
Kilka dni po wizycie Strindberga, umówiłem się z Przybyszewskim w „Cafe Monopol”. Przybytek na Willerstrasse, wyglądem różnił się nieco od „Czarnego Prosiaka”. Przede wszystkim był wyposażony w fortepian Petroffa, za szynkiem wisiało zaś wielgachne i poznaczone odciskami palców zwierciadło. W spowitej kłębami papierosowego dymu, rozświetlonej ledwie kilkoma lampkami naftowymi izbie, przy stoliku siedziała jakaś para. Zakląłem pod nosem; nigdzie nie mogłem dojrzeć Stacha. Podszedłem do kontuaru, u otyłego karczmarza zamówiłem butelkę koniaku. Rozglądnąłem się po pomieszczeniu i dopiero po chwili ułowiłem kątem oka pochyloną nad instrumentem sylwetkę. Obleczona wstęgami nikotyny postać wyglądała niczym zjawa, upiór, nomen-omen przybysz z zaświatów. Później ten sam widok oglądałem niezliczoną ilość razy. Smutny szatan siedział wyczerpany za fortepianem, stygł już, dogorywał, wychodził z febry w jaki wprowadzała go muzyka, a szczególnie Chopin (Chopin – miał zwyczaj mówić. - Chopin uber alles!).
Jedną z rzeczy, które fascynowały mnie u Stacha były jego dłonie – wielkie jak bochny chleba, zakończone nieforemnymi, grubymi palcami, z czarną ścieżynką brudu wyzierającą spod paznokci, o powykręcanych nadgarstkach na których opinała się zeschła i poznaczona wątrobianymi plamami skóra; przywodziły na myśl bardziej łapy Frankensteina, niż subtelne rączki artysty. Pamiętam gdy pełen konfuzji prosił o niewielką pożyczkę, wtedy zazwyczaj międlił w nich chustkę, bądź pocierał o siebie nerwowo – a one czerwieniały jak rozpalone żelazo, płoniły się miast jego twarzy, ze wstydu chowały za plecami. Gdy jednak siadał za pianinem, gdy w pijackim widzie i amoku łoił w klawisze rozpoczynając poloneza As-dur, wtedy te grabie przeistaczały się w dłonie czarodzieja. Wtedy rzucały zaklęcia i uroki; przysiągłbym, że Stach nie naciskał klawiszy, ale strun duszy, jak mistrz marionetek szarpał za sznurki, by obudzić w nas właściwą emocję. Byliśmy w jego mocy, a nieporadne, jeszcze nie tak dawno wyzbyte wszelkiej smukłości paluchy, przebiegały z gracją po klawiaturze wprawiając nas w podziw i osłupienie.
- Panie hrabio czyżby mnie pan nie poznał? – zapytała kokieteryjnie siedząca przy stole kobieta. – Chyba nie postarzałam się aż tak bardzo przez ostatni tydzień?
- Wręcz przeciwnie, droga Dagny. Zeszły tydzień przydał pani powabu – ledwo rozpoznałem ją osnutą w woale tytoniowego oparu. Nawet w skąpo oświetlonej karczmie, po dokładniejszym przyjrzeniu się, widać było, że niedojadała, że przesadzała z alkoholem i papierosami. - Wyłoniła się pani z kłębów dymu niby Wenus z morskiej piany.
- Niezmiernie nam miło, że raczył się pan pojawić. Niechże pan pozna, oto Edward Munch, mój krajan.
- A tak, słyszałem – powiedziałem ściskając chuderlawą dłoń. – Zdaje się, że całkiem niedawno zamknięto panu wystawę?
- A jakże! – potwierdził z niekłamaną dumą mężczyzna. - Jak najbardziej zamknięto! W Architektenhause. Jak pan widzi właśnie upijam się na tę okoliczność. Zechce pan do nas dołączyć?
- Stasieńku – (nie umknęła mej uwadze ta poufałość) - odejdźże od fortepianu i przywitaj się z naszym gościem! – zawołała panna Juel.
Przybyszewski drgnął, jakby ktoś wybudził go z letargu. Nie bez kłopotu – odsunął się od instrumentu, kołyszącym krokiem podszedł do stolika, zwalił na krzesło przy ścianie. Przyglądał mi się przez chwilę, starając się zapewne skojarzyć rysy twarzy, krój garnituru, zapach wody kolońskiej Roger&Gallet i nieskalane najlżejszą nawet formą pracy dłonie - z moją osobą.
- Panie hrabio, panie hrabio, najukochańszy panie hrabio… - przypomniał sobie wreszcie. - Obawiałem się, że wasza lordowska mość już się nie pojawi. – Czy dobrodziej wie co my tu właściwie robimy? Ni mniej ni więcej, ale świętujemy. Właśnie oblewamy niepowodzenia Edzia w Berlinie. Później natomiast mamy zamiar wywołać diabła. Swoją drogą, nie ma pan czasem pożyczyć kilku marek? Nie uwierzy hrabia, jakimi dusigroszami potrafią być ci okropni berlińczycy. Jak nic wyrzucą mnie jutro z lokalu jeśli nie będę miał przy sobie jakichś pieniędzy. A ja potrzebuję spokoju! Tworzę właśnie dzieło… ale o tym, nikomu ani słóweczka. Mówię to wam w zupełnej konfidencji. To będzie moje największe dzieło. Ale żeby je spłodzić potrzebuję kilku dni ciszy, spokoju, skupienia. A moja gospodyni, ciągle krzyczy pieniądze i pieniądze! Nie ma za grosz wyrozumiałości dla ludzi sztuki. To jak? Pożyczy pan te kilka marek do jutra? Najpóźniej do czwartku.
Odpowiedziałem coś wymijająco. Zresztą uwagę biesiadników przykuł koniak, który właśnie pojawił się na stole. Gruby karczmarz obrzucił towarzystwo nieżyczliwym spojrzeniem, postawił flaszkę obok imponującej ilości opróżnionych butelek. Dało się poznać, że wywodzący się z cyganerii artyści, nie są w „Cafe Monopol” najbardziej pożądanymi gośćmi.
Stachu nalał sobie słuszną porcję trunku, panna Juel - dotrzymująca nam kroku we wszystkim – także pod tym względem nie chciała pozostać w tyle, nawet mamroczący w ojczystym języku Munch zamilkł i wymownie wskazał na pustą szklankę.
Dagny wcisnęła w szyjki opróżnionych flaszek świece, zapaliła knoty, nakazała byśmy złapali się za ręce.
Westchnąłem głęboko.
Całemu temu zamieszaniu winny były niejakie siostrzyczki Fox z Hadesville. One to wmówiły światu, że wystarczy palisandrowy stoliczek, krąg splecionych w uścisku dłoni i szczere chęci, aby kontaktować się ze światem nadprzyrodzonym. Wymysł trzech amerykańskich smarkul szerzył się po świecie, niczym zarazki w szpitalu polowym. I jak mikroby atakowały wszystkich bez różnicy, tak i fala spirytualizmu nie omijała nikogo; wpływowi jarmarcznego mistycyzmu ulegali profesorowie, pisarze, adwokaci, lekarze i duchowni. Co wieczór w tysiącach domostw miast grać w preferansa bądź wista, miast wspólnie czytać lekturę, zasiadano do stołu by wywoływać duchy.
- Proszę nie wzdychać, panie hrabio. Proszę nie wzdychać. Koniunkcja sfer nam sprzyja – perorował Stach. – Syriusz oraz Vega znajdują się obecnie w niezwykle fortunnej konstelacji, która całą rzecz ułatwia. Nie muszę chyba dobrodziejowi przypominać, że już starożytni Egipcjanie przypisywali planetom magiczne właściwości? Że wiązali Psią Gwiazdę z kultem Izydy i Ozyrysa?
Nie musiał. Czytałem pisma Pliniusza i Lukana o magii, byłem też po lekturze Wielkiego Grymuaru, Honoriusza III-ego. Ale właśnie znajomość tematu skłaniała mnie by sceptycznie zapatrywać się na całą imprezę. Zdążyłem się już naoglądać drgających stoliczków, które w ruch wprowadzały nie tyle siły nadprzyrodzone co stopy rzekomych mediów. Nasłuchałem się głosów, ale nie duchów – jak próbowano mnie przekonać - tylko brzuchomówców. Widziałem przedmioty, które unosiły się w powietrzu podtrzymywane nie tyle siłą woli, co przy pomocy przezroczystych nici. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że na tysiąc organizatorów seansów spirytystycznych – w najlepszym wypadku - przypada jeden jasnowidz. Całą resztę stanowią kuglarze.
Dlatego zdziwiłem się, gdy wolne krzesło przy naszym stoliku nagle poruszyło się, szurając o podłogę. Zdumienie było tym większe, że mebel stał tuż przy mnie, a o ile mojej świadomości nie przyćmił koniak - nie przypominałem sobie bym choćby trącił sprzęt. Poczułem jak rączka młodej damy mocniej zaciska się na mej dłoni. Czoło smutnego szatana sperlił pot, jego ciało poczęło trząść się jak w malignie.
- Lucyperze, aniele mój! – przemówił. - Ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy! Kuś duszę i ciało moje. Przywiedź mnie do złego!
Zerknąłem na Przybyszewskiego z zainteresowaniem. Większość mistrzów ceremonii, których spotkałem ewokowała w trakcie seansu do Behemotha, Samaela bądź Baala - podając się tym jedynie na śmiech. Po latach praktyk okultystycznych zrozumiałem, że wszelkie klucze Salomona, spółkowanie z dziewicami na czarcich ołtarzach, dziecięca krew i zabijane koty to zwykłe brednie. Tajemnicę skutecznej ewokacji zdradził mi pewnego razu jeden z wiejskich guślarzy.
- Aby psywołać biesa – powiedział - trza jeno szczerze się modlić. Samiuśko jako prosty lud w kościele.
Nigdy tego nie potrafiłem. Nie umiałem wznosić modłów ani do Stwórcy, ani do diabła. Przynajmniej szczerze. Nic więc dziwnego, że w próbach wywołania szatana nie posunąłem się daleko. Zadziwiająca była jednak inna rzecz – ta mianowicie, że prawdziwego wyznawcę Lucypera odnalazłem w entuzjaście socjalizmu, w odurzającym się alkoholem i narkotykami artyście, nieokrzesanym studencie medycyny znad Gopła.
- Ojcze Nasz, który jesteś w Piekle! – kontynuował Stach. - Święć się Imię Twoje! Przyjdź królestwo Twoje! Bądź Wola Twoja! Tako na Ziemi jak i w Piekle! Wódź mnie na pokuszenie i przywiedź do złego!
Zauważyłem, że cień nad głową Przybyszewskiego, nieznacznie się powiększył, zmroczniał. Odniosłem wrażenie, że w całej sali zrobiło się jakby ciemniej, kłęby dymu, które spowijały wnętrze gospody zdawały się gęstsze. Karczmarz jęknął i przeżegnał się, gdy pianino samoistnie odezwało się złowrogim tonem, Munch zawył, zakrył rękami uszy. Dagny odchyliła się na krześle ze strwożoną twarzą.
- Szatanie usłysz nas! Szatanie wysłuchaj nas! – krzyczał w uniesieniu Przybyszewski.
Nie jestem w stanie ocenić czy podówczas lustro rzeczywiście spadło ze ściany i rozprysło się na tysiące kawałków, czy cień za plecami Stacha w istocie przybrał postać diabła z rogami, czy wolne krzesło naprawdę zajęła samobójczyni, którą jeszcze tej samej nocy miałem poznać, czy też jak i wszystko inne była fatamorganą? Czy posmak daktyli, który poczułem wtedy w ustach był tylko halucynacją? Czy gospodarz w „Cafe Monopol” podał nam trunek doprawiony narkotykiem? A może był z całym towarzystwem w zmowie? Może Dagny, Munch i Stach z całym cynizmem wmawiali mi drganie stoliczka, obecność szatana i samogrające pianino? Czy wszystko co wydarzyło się tej nocy było jedynie kuglarską sztuczką?
Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. W każdym razie, po tym jak stoliczek zaczął wibrować, jak świece buchnęły płomieniem, przerażona panna Juel zwymiotowała, a trupioblady Stach zwalił się z krzesła, wtedy nieoczekiwanie gruby karczmarz wypadł zza szynku z wiadrem wody, chlusnął na nasze prowizoryczne occultum zalewając za jednym zamachem świece, flaszki z koniakiem i rzygowiny Dagny.
- Wynocha mi stąd! – krzyczał. To jest porządny lokal! - Raus czciciele diabła! Artyści chędożeni! Nie będzie pogańskich obrządków w „Cafe Monopol” jakem Hans Teufel! Żebym was tu więcej nie widział!
***
Czarcie nasienie (paragraf 5)
1
Ostatnio zmieniony wt 09 lut 2016, 09:53 przez slavec2723, łącznie zmieniany 2 razy.
I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer