Ostatni kwik
Jaśko stał, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. „Powtórz” chciał rzecz, lecz tak nie dowierzał, że jeno stał i milczał. Na szczęście Lecho pragnienia te jakoby usłyszał, więc powtórzył:
– No mówio ci, słuchosz mnie? – wlepił ślepia w rozmówcę. – Tończyły tom świnie! Noprowde! Cztyry świnie, worchloki tokie, jednoroczne. No dwóch nogoch tończyły, cołe błotem umozone. I włochate.
– Jak to? Błotem? – wykrztusił z siebie zszokowany Jaśko Kurzanoga.
– Przeco gadom, że błotem. Widziołem.
Chłop nie był w stanie wyobrazić sobie tego, o czym rozprawiał Lecho. Co prawda świniaka widział tyle razy w życiu, że nawet taki na dwóch nogach nawet się w jego głowie mieścił, ale żeby umazany błotem? W kraju, gdzie od trzech miesięcy nie widziano chmury, nie mówiąc już o deszczu.
– Trza tam pójść i to sprawdzić – zarządził Kurzanoga.
– To… no pewno pójdo. – Niższy z mężczyzn postukał się palcami po czole.
– Jak mają błoto, muszą mieć też studnię – roztrząsał Jaśko.
– To… studnie. Jeszcze nos do niej wrzuco i tom zomkno.
– Nie zamkną.
– Zomkno, mowio ci. Som se leź, jok tokiś zuch. Jo nigdzie nie idę.
– Tchórz – zakpił Kurzanoga.
– Lepiej być żywym tchorzem, niż mortwym bohotyrem – odparł opryskliwie Lecho. – Tok mi ojciec godoł.
– Zejdź mi z oczu! – Jaśko odepchnął kompana i ruszył ku stodole.
– Idź, idź, niech cię w studni zomkną!
Chłop mimo uszu puścił złorzeczenia kompana. Wszedł tylko do budynku, za kosę złapał, a potem za osełkę. Ciężko wzdychając, zaczął ulubioną swoją zabawkę ostrzyć. To już dwa dni, jak ostatnią kokoszkę zarżnął, a nawet jedna kosteczka się po niej nie ostała. Także krew kury, której do barwienia z trudem zdobytej wody używał, co by chociaż odrobinę smaku napojowi nadać, była już wspomnieniem. Mógł więc głód i pragnienie cierpieć albo pójść i przekonać się, czy w słowach Lecho było, chociażby malusieńkie prawdy ziarenko.
O Lecho, znanym pośród gawiedzi z zamiłowania do zbyt krótko leżakujących trunków, różne po wsi krążyły szeptanki; a to, że smoka widział, a to, że w łajno po trollach wpadł, a to, że ze strzygami sypiał. Rzeczy zaś, które po lasach znajdował, tylko sił nie miał, by do wioski przywlec, nawet w legendach by człek nie znalazł. Każdego wieczora przy kolacji, a czasem nawet pacierzu, wieśniacy przekazywali sobie co raz to nowsze historie o Lecha przypadkach. Każdy oczywiście wiedział bądź też udawał, iż wiedział, że w zdecydowanej większości były to jeno pijackie omamy, czy też zwyczajne wymysły. Jednak czasami, niezmiernie rzadko, w cieniach tych urojeń kryły się rzeczy realne.
Straszne, lecz prawdziwe.
Zmierzchało, kiedy Kurzanoga, w kosę uzbrojony i z siekierą na plecach u stóp rzeczonego wzniesienia stanął. Knieja gęsta się stała, bez dróg, szlaków, czy wydeptanych ścieżek, a wszędobylskie zarośla jakoby przez biesy opętane, ku przybyszowi swe ostre pędy wyciągać zaczęły. Lecz Jaśko, wizją piekącej się na rożnie świni oraz bukłakiem pełnym czystej, świeżej wody omamiony, zaczął mimo tego mozolnie ku szczytowi zmierzać. Nic to, że raz po raz, a to krzak, a to drzewko młode po skórze chłopa witkami smagało, jakby za grzechy karząc – i te przeszłe i te, które dopiero popełnić miał zamiar – Jaśko nie miał zamiaru odpuścić.
Nie wiedział jeno, że jest obserwowany przez cztery pary demonicznych oczu. Tych samych, które dzień wcześniej pozwoliły Lecho odejść, z nadzieję, że na jego miejsce ktoś większy przybędzie. I ładniejszy. I czystszy.
Nie myliły się.
Był już w połowie drogi, kiedy wieczorną ciszę zmącił przeciągły kwik. To dodało chłopu skrzydeł. Wystrzelił, niczym dzik w pole kartofli i już po chwili, dłuższej jeno odrobinę niż nos wioskowej zielarki Sabichy, wbiegł na polanę.
Na środku stały cztery, sięgające do pasa czarcie prosiaki; bestie z piekieł tak stare, że nawet w gawędach o nich zapomniano.
Jaśko zbladł, kiedy w ślepia diabłów spojrzał. Kosa mu z rąk wypadła, a nogi trząść się zaczęły.
Oczy biesów płonęły żądzą chędożenia, mordu oraz świeżego mięsa. I to niekoniecznie w wymienionej kolejności.
Nocne powietrze wypełnił złowieszczy, szaleńczy kwik.