Wiosna była w pełni; wszystko rozkwitało, ptaki szalały w koronach drzew, całe Łazienki kipiały zielonością – ale ona tego nie widziała. Siedziała na ławce w alejce niedaleko Pomarańczarni i po prostu czekała, z niecierpliwości aż wyłamując palce.
-A jeśli... nie przyjdzie?... - usłyszała naraz głos babci.
-Wtedy umrę... - spojrzała na nią błędnym wzrokiem i zaraz oprzytomniała. - Przyjdzie, oczywiście, że przyjdzie, pani Meliton jeszcze nigdy nie zawiodła...
-To, co robisz, Ingo, nosi znamiona głębokiej beznadziei.
W oczach dziewczyny zapalił się nagły gniew.
-Nawet babcia nie stoi już po mojej stronie?! - niemalże krzyknęła, rozżalona. - Nikt mnie nie rozumie, nikt !...
Pani Janina Wojnarska z wyraźną troską pogłaskała wnuczkę po dłoni.
-Ależ rozumiem; nie popieram, ale rozumiem i mimo wszystko stoję po twojej stronie – dlatego tu jestem i wiedz, że zrobię co tylko leży w mojej mocy, a co pomoże ci w tej sprawie...
Inga milczała, nie potrafiła zdobyć się ani na podziękowanie, ani przeprosiny. Babka była, jaka była – ale jedno trzeba było jej przyznać: zawsze stała po jej, Ingi, stronie, pomagała jej we wszystkich przedsięwzięciach, nie zważając na zasady, formy i konwenanse.
U wylotu alejki zamajaczyła naraz męska postać w żółtobrązowym surducie i czarnym cylindrze; Inga na ten widok gwałtownie poderwała się z ławki.
-Przyszedł!... - szepnęła pobladłymi nagle ustami. - Ciekawe, czy tym razem choć spojrzy na mnie... Bo czasami przecież patrzy, nie zaprzeczy babcia. No chodźmy już, chodźmy... A gdyby tak... gdyby tak stał się cud, i w końcu mi się ukłonił?...
-W końcu ty ukłoń się mu pierwsza. - pani Wojnarska dałaby sobie rękę uciąć, że wnuczka już jej nie słyszy, szła przez parkową alejkę jak lunatyczka. - Mój Boże, przecież to jest czysta desperacja...
***
Pierwszy raz Inga zobaczyła go w teatrze. Była jak zwykle z babcią i, jak zwykle znudzona, zamiast patrzeć na scenę, przyglądała się widzom – i właśnie wtedy dostrzegła jego, tak samo jak ona wpatrującego się w jeden punkt na widowni. Nie zauważył jej co prawda ani wtedy, ani przez cały późniejszy wieczór – ale ona nie spuściła z niego wzroku nawet przez moment. Chociaż nie wiedziała jeszcze, że to dopiero początek, że następne tygodnie upłyną jej na nieustannym myśleniu o nim i desperackim szukaniu okazji do spotkania go - to już w tym momencie doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ogromne wywarł na niej wrażenie.
-Co ci jest, Ingo? - Wojnarskiej już w antrakcie nie umknęła nagła zmiana, która zaszła we wnuczce i która – jak przeczuwała – była początkiem jakichś kłopotów.
-Ależ nic.
-Widzę przecież.
-Zdaje się babci. - Inga jakby od niechcenia osłoniła twarz wachlarzem z piór, ale i tak wiedziała, że to na nic, przed przenikliwym okiem babci nic się nie ukryje. - A... a ten pan, tam, przy filarze – to kto?... - zdecydowała się spytać, na pozór obojętnie.
-Aha, ten pan... - dla Wojnarskiej w tym właśnie momencie wszystko stało się jasne. - Ten pan przy filarze, Ingo, to pan Stanisław Wokulski...
***
Inga wiedziała o życiu Wokulskiego praktycznie wszystko – oprócz tej najważniejszej kwestii, jaką była panna Izabela Łęcka. Temat Łęckiej, zgodnie zatajony przed dziewczyną przez obie panie wtajemniczone w całą sprawę, wyszedł na jaw przypadkowo, krótko po sprzeczce w Łazienkach – i znalazło to finał w potężnej awanturze, którą Inga urządziła swojej babce.
-I na co było to czcze gadanie, że babcia zawsze stoi po mojej stronie?!
-Bo stoję.
-I stąd te spiski za moimi plecami?!
-Chciałam oszczędzić ci rozczarowania. - Wojnarska była spokojna, ale świetnie wiedziała, że to, co mówi, nie jest do końca prawdą.
-Doprawdy, dziękuję babci za troskę! Nie musi mi już babcia w niczym pomagać, sama sobie świetnie dam radę!...
Inga, wzburzona, stała przed babką z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jej zielone oczy zdawały się miotać błyskawice.
-Na zbyt wiele sobie pozwalasz, moja panno. Wiesz doskonale, że bez mojej pomocy nic nie zdziałasz.
-Co to niby za pomoc! - Inga wybuchnęła raz jeszcze, ale sama czuła, że tym razem było to już bardziej dla zasady. Babcia, jakby nie patrzeć, miała absolutną rację i głupotą byłoby dalej przeciągać strunę, jeśli tylko zależało jej na Wokulskim. A zależało...
-Choćby taka, że sama nie pójdziesz do Łazienek czy teatru, aby go zobaczyć. A to, o ile się nie mylę, jedyne, co ci pozostaje, bo już na wizyty w sklepie brak ci odwagi – byłyśmy tam raptem trzykrotnie... - pani Wojnarska potrafiła zaledwie jednym zdaniem zetrzeć dumę swojej wnuczki na proch.
-Czterokrotnie - sprostowała Inga i, całkiem już spacyfikowana, usiadła obok babki na kanapie.
-Mniejsza o to, skoro i tak nawet słowem do niego nie przemówiłaś.
-A cóż to ma do Łęckiej?
-Na pozór nic. Tyle, że jak długo o niej nie wiedziałaś, tak długo mogłam żywić nadzieję, że całe to niedorzeczne zauroczenie wygaśnie samoistnie – a teraz, kiedy już wszystko wyszło na jaw...
Inga dokończyła za babkę.
-...honor nie pozwoli mi na wycofanie się z całej sprawy.
***
Od zawsze między Ingą a babką istniała niepisana umowa, zgodnie z którą jak najbardziej, Wojnarska pomagała wnuczce, ale nigdy nie szukała za nią rozwiązań, a już na pewno – nie wyręczała jej w tym, co z powodzeniem mogła ona zrobić sama. Z wizytą w sklepie było tak samo: owszem, przyszła razem z Ingą, zobowiązała się, że zapłaci za zakupy, ale dziewczyna doskonale wiedziała, że babcia nawet słowem przez cały ten czas się nie odezwie.
-Nie otworzę za ciebie. - usłyszała jeszcze, kiedy zamarła z ręką na klamce. Zawahała się jeszcze przez chwilę, ale w końcu opanowała się i z podniesioną głową weszła. Niemalże natychmiast zbliżył się do niej jeden z subiektów, bodaj Zięba, gnąc się w niskich, starannie wypracowanych ukłonach.
-Czymże mogę służyć, wielmożna pani?...
Na prawo od drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski schylony nad rachunkami.
-Żądam... - Indze niespodziewanie głos uwiązł w gardle, ale babci nie było już przy niej, oglądała parasole w przeciwległej części sklepu. - Żądam, aby obsłużył mnie pan Wokulski – powtórzyła, tym razem głośno i niemalże całkowicie pewnie; Wokulski, słysząc to żądanie, wstał zza kantorka i zbliżył się do dziewczyny.
-Służę. – uśmiechnął się i skłonił lekko w jej stronę.
Inga poczuła, jak z nadmiaru emocji kręci jej się w głowie, a na twarz wypełza podstępny rumieniec.
-Chciałam prosić pana o rękawiczki – powiedziała wreszcie, cokolwiek zdławionym głosem; wydawało jej się, że cały sklep słyszy, jak głośno wali jej serce.
Wokulski jakby zbladł.
-Który numer?
-Sześć. - Inga uśmiechała się promiennie, zupełnie, jakby mówili nie o sprawunkach, a wszystkich cudach tego świata.
„Mój Boże – pomyślała mimowolnie – mój Boże, teraz, kiedy nareszcie rozmawiamy – to o rękawiczkach!... I czemuż, ach, czemuż, nie korzystałam ze sposobności, żeby nauczyć się, jak kokietować?...”
Wojnarska dalej oglądała parasole.
-Szolca, a może paryskie? - Wokulski wrócił już do równowagi i wyciągał z szuflad kolejne pudełka. - A jakiż to kolor podać, popielaty, brązowy, a może kość słoniowa?...
-Całkiem zdaję się na pana smak... Ufam panu zupełnie, ktoś o tak niezwykłym – proszę nie zaprzeczać! - o tak niezwykłym charakterze jak pan, z pewnością dobierze mi rękawiczki znacznie trafniej, niż zrobiłabym to sama...
Wokulski śmiał się cicho.
-Do pani urody pasują tylko – o, te! - ze stosu pudełek na ladzie zdecydowanym ruchem wydobył jedną jedyną parę. - Proszę tylko popatrzeć, cóż to za niesamowita zieleń...
Inga pogładziła rękawiczki dłonią.
-Istotnie piękne, czysty grynszpan – pochwaliła.
-A zatem - decyduje się pani?...
-To pan zadecydował, panie Wokulski – uśmiechała się, zakładając już drugą z rękawiczek. - Jedyne, co mi pozostaje, to uregulować należność.
-Dwa ruble do kasy z tą karteczką. Czy stare rękawiczki życzy pani zapakować?...
Wojnarska zjawiła się obok wnuczki nie wiadomo kiedy.
-Zapłacę, a ty, moje dziecko, podziękuj panu.
Inga podała Wokulskiemu rękę.
-A zatem – dziękuję panu najserdeczniej...
-Polecam się na przyszłość.
Tymczasem Wojnarska wróciła już od kasy.
-Podziękowałaś?... Dobrze, a więc – do widzenia!...
***
„Przyszłość” nastąpiła już nazajutrz. Na próżno Wojnarska starała się przemówić jej do rozsądku, na próżno poddawała w wątpliwości słuszność jej postępowania – Inga szalała, głucha na wszelkie argumenty i tęskniąca za Wokulskim tak dalece, że jedyne, co udało się babce, to odwlec wizytę w sklepie do godzin popołudniowych.
Indze zdawało się, że za tym razem nie doświadczy już tak gwałtownych emocji, jak dnia poprzedniego – ale ledwie przestąpiła próg sklepu, ledwie ujrzała Wokulskiego, tak jak i wcześniej siedzącego za kantorkiem, nogi się pod nią ugięły.
„Mój Boże, oszalałam już do szczętu!... A przecież... przecież wielce to być może, że przegram – i co mi wtedy pozostanie?...”
Nie widział jej, bo widzieć nie mógł, z nosem w księdze rachunkowej – i to ona podeszła do niego pierwsza, samym gestem odprawiając podbiegającego ku niej Ziębę.
Wokulski poznał ją od razu.
-Czyżby jednak mój wybór przestał pani odpowiadać? - uśmiechnął się.
-W żadnym razie. - dla potwierdzenia swoich słów, Inga podniosła do oczu Wokulskiego prawą dłoń, obleczoną w grynszpanową rękawiczkę.
-Czymże zatem mogę służyć dzisiaj? Portmonetką, wachlarzem, a może parasolką? - próbował odgadnąć.
-Nie zgadł pan... - uśmiechnęła się. - Proszę o karafkę kryształową, średniej wielkości. I, naturalnie, znów zdaję się na pański gust – inaczej być nie może!...
Wokulski, chcąc nie chcąc, przyniósł z gabloty trzy czy cztery karafki – i nie umknęło jego uwadze, jak na wpół skryci za szafami Rzecki z Klejnem przypatrują się mu uważnie, rozmawiając, i co chwila z cicha się śmiejąc.
-Gdyby była pani łaskawa zdradzić przeznaczenie karafki, z pewnością byłoby mi łatwiej doradzić. - zwrócił się do Ingi; śmiechy subiektów nie nastroiły go dobrze, z chęcią przekazałby swoją klientkę w ręce, powiedzmy, Zięby – ale cóż!...
Inga patrzyła na niego, gryząc usta.
-Na wino, koniak, likier? - próbował znowu.
-I znów pan nie zgadł. Na witriol...
Odpowiedź ta była tak nieoczekiwana, że Wokulskiemu na chwilę mowę odjęło.
-Pani wybaczy – odezwał się w końcu – ale chyba...
Przerwała mu.
-Przysięgam, że nie żartuję z pana, panie Wokulski. Potrzebna mi karafka na witriol – a któż mógłby ją wybrać dla mnie trafniej niż pan?...
„Jakże niektóre kobiety potrafią być różne od Izabeli!...” - tłukło się mimowolnie Wokulskiemu po głowie, kiedy wybierał karafkę, pakował ją i, jak poprzedniego dnia, podawał Wojnarskiej karteczkę do kasy.
-Jest jeszcze coś, czym mogę służyć? - zapytał na koniec, z czystej ciekawości.
-Swoim jakże miłym towarzystwem. - Inga jakby na to czekała, podała mu swój bilet z adresem wypisanym dużym, odrobinę niestarannym pismem. - Zapraszam serdecznie z wizytą; zapewniam pana, że będzie pan najmilej widzianym gościem każdego dnia i o każdej porze...
Rzecki po wyjściu obu klientek, śmiał się z Wokulskiego całkiem już jawnie.
-A cóż to, Stachu?... Wczoraj rękawiczki, dziś karafki, w zamian za karafkę bilecik – strach pomyśleć, co będzie dalej!...
Wokulski śmiał się razem z nim i spojrzał w końcu na trzymaną w ręce karteczkę.
-Inga Domańska – przeczytał. - Wie który z was, co to za – zawahał się nad doborem odpowiedniego wyrazu – za niepospolita osoba?...
-Aha, panna Domańska! - Rzecki pokiwał głową, zupełnie, jakby samo już nazwisko wszystko tłumaczyło. - Zaiste, oryginał...
-Mów, bom ciekawy. - Wokulski, niespodziewanie dla samego siebie, zainteresował się swoją klientką.
-Prawie wszyscy o niej słyszeli, prawie nikt nie wie, która to – a, przyznaję, ładna bestia!... - Ignacy pokiwał głową. - Nieobecna w towarzystwie, bo obecną być nie chce, o opinię nie dba, bo dbać nie musi, salon to nie jej życie, bo, jak sama podobno mówi, ona się do innego życia szykuje...
-Klasztornego? - Wokulskiemu w najszczerszym zdziwieniu brwi podjechały w górę.
Rzecki śmiał się znowu.
-A gdzie tam! Ona szykuje się na studia na Sorbonie...
Wokulski nagle pojął.
-Ach, karafka na witriol!... - zawołał i, ku zdumieniu subiektów, wybuchnął niepohamowanym śmiechem...
***
Od tamtego momentu dla Ingi czas miał dwie fazy. Pierwszą, w której życie szło zwykłym trybem, w którym tęskniła aż do fizycznego bólu, szalała z tejże tęsknoty i jedynym, co choć trochę przynosiło jej ulgę w cierpieniu było oddawanie się nauce i doświadczeniom chemicznym – i fazę drugą, następującą nader rzadko, w której mogła nareszcie znaleźć się w bliskości Wokulskiego; nie musiał z nią rozmawiać, nie musiał zwracać na nią uwagi – już samo to, że miała go w zasięgu wzroku, czyniło ją znacznie spokojniejszą i szczęśliwszą. Tymczasem dni mijały; Wokulski jakoś zapomniał o zaproszeniu i ciągle nie zjawiał się z wizytą, w sklepie – choć Inga bywała tam już codziennie, zaznajamiając się coraz bardziej z Rzeckim – coraz trudniej było go zastać, na spacery do Łazienek nie chodził już prawie wcale i Inga nabierała coraz głębszego przekonania, że odpowiedzialną za ten stan rzeczy jest nie kto inny, a panna Izabela Łęcka. Inga obejrzała ją sobie w teatrze, wiedziona niepohamowaną ciekawością, z kim to też przyszło jej walczyć o Wokulskiego – i od razu poczuła do Łęckiej wstręt. Z miejsca zrozumiała, że jednak nie może równać się z Izabelą ani urodą, ani manierami i wobec takiego obrotu sprawy drogę do serca Wokulskiego musi utorować sobie krańcowo odmiennym sposobem...
Inga kończyła już porządkować swoje sprzęty doświadczalne, kiedy niespodziewanie usłyszała ciche pukanie do drzwi, a po chwili na progu ujrzała matkę. To nie wróżyło dobrze, pani Domańska prawie nigdy nie interesowała się, czym też jej córka zajmuje się w samotności, zaglądała do niej nadzwyczaj rzadko – Inga mogła policzyć te wizyty na palcach jednej ręki – i niemal zawsze były one spowodowane niezbyt przyjemnymi sprawami.
-Mama tutaj... Czy coś się stało? - zaczęła ostrożnie.
Domańska usiadła na krześle, co było nieomylnym znakiem, że zanosi się na dłuższą rozmowę.
-A wiesz, dostaliśmy ostatnio z ojcem kilka listów, o dziwo niepodpisanych, z których to wynika, że od jakiegoś czasu uganiasz się za pewnym kupcem galanteryjnym, niejakim Stanisławem Wokulskim...
-Każdemu wolno chodzić do sklepu, nawet po kilka razy w tygodniu, to nie jest zabronione – Inga próbowała zlekceważyć słowa matki.
-Nawet nie próbujesz zaprzeczyć...
Milczenie.
-Nie masz nawet siedemnastu lat, a on jest wdowcem, w dodatku z powstańczą przeszłością...
Znów milczenie.
-Mówi się powszechnie, że umizga się do panny Izabeli Łęckiej.
-Wiem – głos Ingi był chłodny, z trudem, ale jednak opanowała wściekłość.
-Dziecko – Domańska załamała ręce – w jakie kłopoty ty się chcesz wplątać, jakich skandali narobić?...
-A czy to przypadkiem nie mama zawsze mi powtarzała, żebym robiła to, co dla mnie słuszne, a jeśli doprowadzi to do skandalu, wzruszyć ramionami i robić swoje dalej? - powiedział Inga wreszcie, ale jakoś nie potrafiła spojrzeć matce w oczy.
-Z Łęcką trudno ci będzie wygrać. - Domańska wstała, niewygodna ta rozmowa miała się już zatem ku końcowi. - O opinię prawda, że nie dbasz, ale jeszcze się przez nich oboje napłaczesz...
-Wszystko to być może.
-I na cóż ci te głupstwa? Przez ten twój, zresztą jak najgorzej pojęty, honor? - Domańska ku swojemu zdziwieniu zobaczyła, że jej córka nagle zaczęła się uśmiechać.
-A jeśli powiem mamie, że zwyczajnie, przez miłość?...
***
W sklepie Rzecki od samych drzwi spostrzegł, że Inga jest jakaś nieswoja.
-Czy to tylko mnie się zdaje, czy panna Inga dzisiaj nie w humorze?
-Trochę jestem rozstrojona... - uśmiechnęła się blado; spostrzegła już, że miejsce za kantorkiem jest puste. - A... pan Stanisław, jest?...
Rzecki bezradnie rozłożył ręce.
-Niestety – będzie godzina, jak wyszedł, i prędzej jak jutro go pani nie zastanie, a i to mocno wątpliwe...
Inga skubała nitkę przy grynszpanowej rękawiczce.
-Mam nadzieję, że to nie przeze mnie... - powiedziała cicho i posmutniała; Rzeckiemu zrobiło się jej żal. Przypomniała mu się naraz Kasia Hopferówna, całe lata wcześniej tak samo zachodząca do sklepu pod byle pretekstem, w niemalże identyczny sposób wypytująca o Wokulskiego i cóż to takiego było u niej powodem tego zachowania – i patrząc na Ingę wreszcie pojął, w czym rzecz: w tym samym!..
-Ależ skądże, panno Ingo! - zamachał gwałtownie rękami. - Pani dla Stacha zawsze jest najmilszą klientką!
„Z wyjątkiem panny Łęckiej oczywiście, ale tego nigdy mi pan nie powie...” - gorzka myśl przemknęła Indze przez głowę, ale i tak uśmiechnęła się do Rzeckiego.
-Ach, jakże miło słyszeć! - Inga miała nadzieję, że w jej głosie nie słychać żadnej fałszywej nuty, w rzeczywistości wcale nie była aż tak wesołą, jaką udawała z głębokiej wdzięczności do subiekta. - Zdaje się, że moja babcia lada chwila zacznie się niecierpliwić... Jeszcze mała prośba do pana, panie Rzecki – Inga podała mu znajomy już bilet, zapisany równie znajomym pismem - gdyby był pan łaskaw przekazać panu Stachowi ode mnie najserdeczniejsze pozdrowienia i zaproszenie na jutrzejszy obiad...
***
Co Rzecki nagadał (bo nagadał z pewnością!) Wokulskiemu, czego nakładł mu do głowy – Inga nie wiedziała i nawet nie była specjalnie ciekawa. Dość, że odniosło to pożądany skutek i ponad kwadrans po piątej, kiedy dziewczyna z wolna traciła już nadzieję, Wokulski stanął na progu jej mieszkania.
„Zaiste, cała rodzina jednakowe dziwaki i oryginały! W domu Łęckich... – to jest, w innych domach – coś takiego byłoby nie do pomyślenia, a tutaj – proszę!... I nawet, muszę przyznać, ma to pewien urok i wdzięk... Może i dobrze się stało, że Ignacy wreszcie wypchnął mnie tu swoim gadaniem; chociaż na parę godzin mi to czas zapełni...” - myślał Wokulski już przy obiedzie, zapijając pieczeń winem. Siedzieli przy stole jedynie w trójkę, bez Domańskich, Inga dziwnie rozgorączkowana i milcząca – a przecież w sklepie i w Łazienkach, kiedy go zaczepiała, z reguły usta ledwo jej się zamykały – i gdyby nie pani Wojnarska, posiłek minąłby chyba w całkowitym milczeniu.
Gdyby Inga miała określić, co czuje – nie potrafiłaby. Zdawało jej się, że jest pierwszym człowiekiem, któremu przyszło zmierzyć się z takimi emocjami i nie wymyślono jeszcze na nie żadnej nazwy. Bezgraniczne szczęście zalewało ją słodkimi falami i aż ściskało za gardło, tak silnie, że nie była w stanie odezwać się choćby słowem – bo wtedy łzy wzruszenia same napływały jej do oczu. W jednej i tej samej chwili była bez reszty przepełniona radością z obecności Wokulskiego w jej domu – i zrozpaczona, że nie jest w stanie normalnie z nim rozmawiać; pełna nadziei na zastąpienie panny Łęckiej w jego sercu – i święcie przekonana, że nigdy to nie nastąpi; wdzięczna babce, że ratuje ona jakoś sytuację przy stole – i wściekła na to, że przez jej obecność nie może być z Wokulskim sama...
Wojnarska świetnie zdawała sobie sprawę z tego, co dzieje się z jej wnuczką, znała ją lepiej niż ktokolwiek. Nie była już tak przeciwna zakochaniu Ingi jak jeszcze kilka tygodni wcześniej, Wokulski w rozmowie wywarł na niej nader dobre wrażenie - tak, że w drodze wyjątku zdecydowała się odstąpić od swoich zasad i wyręczyć wnuczkę w tym, co powinna była zrobić ona samodzielnie.
-Ale, ja tutaj tak plotę i plotę, a przecież co was, młodych, obchodzi gadanie starej baby!... - Wojnarska roześmiała się i dyskretnie trąciła Ingę pod stołem; nie była do końca pewna, czy dziewczyna w swoim, bliskim obłąkania, stanie zrozumie aluzję. - Na pewno wolałabyś, dziecko, porozmawiać z panem Wokulskim na ciekawsze dla was tematy...
Inga otrzeźwiała w jednej chwili i było to tak widoczne, że nie umknęło to nawet uwadze Wokulskiego; uśmiechnął się sam do siebie.
-Jeśli tylko babcia nie ma nic przeciwko... Panie Stanisławie, czy zechciałby pan przejść do mojego gabinetu?...
Pokój Ingi okazał się być czymś krańcowo odmiennym od tego, co Wokulski do tej pory rozumiał pod pojęciem „gabinet panny z wyższych sfer”. Kiedy Inga otworzyła przed nim drzwi (byli sami, Wojnarska nie zdecydowała się im towarzyszyć) i przestąpił próg pomieszczenia, znalazł się w obszernym laboratorium chemicznym, na które przerobiona została jedna z dwóch kuchni ogromnego mieszkania Domańskich. Na dwóch podłużnych stołach z marmurowymi blatami rozłożone były dziesiątki retort, statywów z epruwetkami, porcelanowych tygli, moździerzy i parownic, a pośrodku każdego ze stołów stały po dwa palniki Bunsena. Z szuflad obszernej komody wystawały ogromne ilości szklanych chłodnic, rurek, termometrów, gumowych węży i metalowych szczypiec, do fragmentu ściany między oknami przyczepiona została pinezką tablica Mendelejewa dość dużego formatu, na szerokim parapecie stała waga precyzyjna, zaś pod ścianą, na ciemnej posadzce mieścił się stos elektryczny. Wśród butli i słojów z odczynnikami, rozmieszczonych w oszklonych gablotach, panował dla odmiany wzorowy ład i porządek, każdy z preparatów opatrzony był stosowną etykietą w dwóch językach, polskim i francuskim. W pomieszczeniu znalazło się jeszcze miejsce na dwa fotele, krzesło i orzechowy sekretarzyk, zarzucony kajetami i stosem książek, na szczycie którego Wokulski zauważył podręcznik do ekonomii; wziął go odruchowo do ręki i szybko przekartkował.
-Dostrzegam pewną wszechstronność pani zainteresowań, panno Ingo – uśmiechnął się.
Inga zmrużyła oczy i patrzyła na niego spod długich rzęs.
-Trzeba wciąż uczyć się nowych rzeczy, to przydaje sensu życiu.
-Ciekawe spostrzeżenie – Wokulski zbliżył się do jednej z szaf na odczynniki i z zainteresowaniem studiował podpisy na naczyniach; dostrzegłszy znajomą karafkę z nalepką „Witriol”, mimowolnie parsknął krótkim śmiechem.
-Widzę, że karafka dobrze służy...
-A owszem, dziękuję. - Inga usiadła w fotelu i gestem wskazała Wokulskiemu drugi mebel. - Proszę, niech pan... - zaczęła, ale nagle zdecydowała inaczej. - Usiądź, Stachu.
Wokulski usiadł naprzeciw niej i długą chwilę przyglądał się jej w milczeniu, czuła, że serce wali jej tak, jak wtedy w sklepie.
-Masz za nic konwenanse, jak widzę – odezwał się wreszcie, w jego głosie nie było nawet śladu urazy.
-Skoro świat konwenansów odrzuca mnie, to i mnie pozostaje odpłacić się mu tym samym. Gdybyś tylko wiedział, jak dalece gardzą mną rzekomo moje sfery, ci wszyscy Dalscy, Krzeszowscy, Łęccy!... - Inga wybuchnęła nagłym rozgoryczeniem; Wokulski aż drgnął na dźwięk nazwiska panny Izabeli. - Tylko dlatego, że znalazłam w sobie odwagę na odrzucenie ich skostniałych, bezzasadnych form i zamiast brylować na salonach wybrałam poświęcenie się nauce, jestem dla nich jedynie ekscentryczką i dziwakiem!... Znasz z pewnością, Stachu, te ich puste, wytarte frazesy o ratowaniu naszego nieszczęsnego kraju – a nikt, nawet ten najgłośniej lamentujący, nie może pojąć, że nie słów temu krajowi potrzeba, a – nauki, wynalazków, postępu!...
-Powiadasz „ten kraj” - a przecież, jak powszechnie o tobie mówią, chcesz wyjechać do Paryża.
-Chcę... bo nie dano mi prawa, abym mogła tu zostać.
Wokulski patrzył na Ingę z coraz większym zainteresowaniem i z niejakim wstydem musiał przyznać sam przed sobą, że chyba dopiero teraz dostrzegł w niej myślącego, równego mu inteligencją człowieka.
-Miotają się w tobie sprzeczności, Ingo – zauważył.
Uśmiechnęła się i pochyliła na fotelu w jego stronę, przez chwilę zdawało się mu, że chce wyznać mu jakąś tajemnicę.
-Nie masz racji, Stachu. Wszystkim wam umyka jedno: po studiach chcę tu wrócić, bo jeślibym nie wróciła, to wszystko, całe moje życie – stałoby się jednym z tych pustych frazesów... I nie wyrzeknę się tych marzeń, a jeśli będzie trzeba, poświęcę dla nich wszystko inne!...
Wokulski słuchał jej jak urzeczony – ale przed oczami przelatywały mu obrazy jego samego sprzed lat i wyobrażenia panny Łęckiej, wygłaszającej podobny monolog. Mój Boże, wszystko by oddał, żeby tak móc zobaczyć i wysłuchać kiedy Izabelę, z podobną pasją zwierzającą mu się ze swoich pragnień i zamierzeń!...
-Czy doprawdy – wszystko?... - szepnął, zdawało mu się, że do samego siebie; nagle otrzeźwiał, spojrzał na Ingę i pociemniało mu w oczach.
-Wszystko... poza jednym... - odpowiedziała mu tak cicho, że chyba jej nie usłyszał, i opuściła głowę, nie chciała, żeby widział jak się rumieni.
Milczeli oboje przez tak długą chwilę, że cisza zaczynała im już ciążyć.
-A wiesz – odezwał się wreszcie Wokulski i podniósł się z fotela, w jego umyśle zaświtała nagła myśl – lata całe nie robiłem już żadnych doświadczeń... I jeśli tylko pozwolisz – czy mógłbym?...
***
Dla Ingi zaczął się piękny czas, tak pełen szczęścia, że chwilami nie wiedziała: prawda to, czy jedynie sen?... Wokulski zachodził teraz do niej prawie codziennie, o najróżniejszych porach, z reguły późnym popołudniem, i całe godziny spędzali razem w laboratorium. Dziwne to były wizyty, nie trzymające się żadnych form i konwenansów; Wokulski poznał co prawda Domańskich, parę razy widział się z Wojnarską – ale trwały te spotkania krótko, po kwadransie, najwyżej dwóch – Inga ciągnęła go do swojego gabinetu. Dopiero tam w spokoju zajmowali się ulubioną przez oboje chemią, a czasem i co trudniejszymi zagadnieniami z podręcznika ekonomii, pili herbatę, dwa czy trzy razy próbowali nawet razem śpiewać i, rzecz oczywista, cały czas rozmawiali na coraz to różniejsze tematy, z jednym tylko wyjątkiem... Nigdy, nawet w tych rzadkich chwilach, w których Wokulskiego zbierało na zwierzenia, nie padło z jego ust choćby jedno słowo na temat panny Izabeli. Inga wiedziała jednak z aluzji i półsłówek Rzeckiego, że Łęcka ciągle nie wywietrzała Wokulskiemu z głowy i jego milczenie w tej sprawie nie zdawało się być dobrym znakiem...
Inga czasami, kiedy patrzyła na Wokulskiego, myślała – czy to podobna, żeby niezwykły ten człowiek, o duszy pełnej tak niezwykłych przymiotów, z własnej woli poświęcał swój czas i uwagę komuś tak nędznemu jak ona?... I kiedy docierało do niej, wciąż jakby na nowo, że tak też jest w istocie – serce ze szczęścia zamierało jej w piersi. Inga nigdy wcześniej nie sądziła, że może istnieć taka miłość, bezgraniczna i bezwarunkowa, dla której byłaby gotowa wyrzec się nawet własnego szczęścia. Choć Wokulski nigdy o nic jej nie prosił, wiedziała, że wystarczy jedno jego słowo, a podda się jego woli całkowicie – zrezygnuje z marzeń o Sorbonie, porzuci naukę, nawet – jeśliby tego od niej zażądał, jeśli tylko uczyni go to szczęśliwym – będzie na kolanach błagała Izabelę o przyjęcie jego oświadczyn!...
Z początku Wokulski składał Indze wizyty jedynie z ciekawości – ale już po kilku dniach pojął, że przychodzi po spokój. Najpierw ulgę przynosiło mu jedynie mechaniczne powtarzanie dawno już nie wykonywanych doświadczeń, ale szybko odkrył, że ukojenie potrafią dać mu również, a może przede wszystkim, rozmowy z Ingą. Potrafiła zająć go na tyle, że przez te parę godzin nie myślał – albo prawie nie myślał – o Izabeli i wyłącznie dzięki temu jego udręczona psychika wracała do pewnej równowagi. Było mu dobrze w tym dziwnym domu, gdzie arystokracja bodaj pierwszy raz nie widziała w nim jedynie zuchwałego dorobkiewicza a równego sobie człowieka, w tym domu, w którym w wyraźny sposób darzono go szacunkiem, w którym czuł się na tyle swobodnie, że nieraz potrafił zasiedzieć się nawet i do północy – ale nawet tam nie umiał całkowicie zapomnieć o pannie Łęckiej. Rzadko, bo rzadko, ale jednak przychodziła mu na myśl, szczególnie wtedy, kiedy patrzył na Ingę pochyloną nad marmurowym blatem, na jej zniszczone od odczynników dłonie, niestaranne pismo – i wtedy zdawało mu się, że z nich dwóch to jednak Izabela jest tą piękniejszą, lepszą, wznioślejszą, niemalże nieziemską – i to Izabeli słusznie należy się jego miłość i uwielbienie...
***
Inga już od chwili pierwszych odwiedzin Wokulskiego zdecydowała się zrezygnować z usług pani Meliton i nie kryła swego zdumienia, kiedy ta bez zapowiedzi zjawiła się w jej domu. Miała świadomość tego, że jest ona wtajemniczona w to, jak się sprawy mają – i nagła ta wizyta mogła być spowodowana sprawą o wiele wyższej rangi, niż spacer w Łazienkach.
-Nie ośmieliłabym się zawracać paniom głowy bez wyraźnego powodu. - pani Meliton, nie czekając na zaproszenie, usiadła na kanapie.
Ingę zdjął nagły lęk, tak silny, że nie mogła wykrztusić słowa.
-Do rzeczy, łaskawa pani, do rzeczy - szczęściem, Wojnarska była przytomniejsza od swojej wnuczki. - Że o pana Wokulskiego idzie, rzecz oczywista – ale cóż to za sprawy, które przygnały tu panią osobiście?
-Otóż pan Wokulski kupił klacz od baronowej Krzeszowskiej i wystawi ją, oczywiście bezimiennie, na jutrzejszych wyścigach – a to jedynie dla sprawienia przyjemności pannie Izabeli... Nie wspominając już o tym, że zamierza wylicytować kamienicę Łęckich, znacznie przepłacając, dla ratowania ich finansów. Nie przypuszczam, żeby zechciał podzielić się z panią tymi planami – a wydaje mi się, że są to dla pani ważne informacje...
Inga, nawet już po wyjściu pani Meliton, nie potrafiła wrócić do równowagi, miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Pal licho to, że nie jej nie powiedział, w końcu przecież nie musiał; pal licho klacz i wyścigi, to był drobiazg, ale licytacja... Jak niewyobrażalnie Wokulski musiał być zakochany w Izabeli, żeby popełniać dla niej takie głupstwa!...
-Co ja mam robić, babciu, co ja mam robić, żeby Stacha ratować... Że o wszystkim wiem, zdradzić się przed nim nie mogę, to rzecz oczywista – ale przecież musi być jakiś sposób... - płakała po raz pierwszy chyba od dziecinnych czasów; Wojnarska tuliła ją do piersi i łagodnie głaskała po włosach.
-Cicho, dziecko, cicho... Jeśli Wokulski sam się nie opamięta, ty nie pomożesz mu nic... Przeklęta Łęcka, przez nią on pójdzie na dno, a jeszcze i ciebie pociągnie...
***
Wokulski zaszedł do Ingi dopiero następnego dnia po wyścigach, dziwnie zmieniony i posępny.
-Dawno cię u nas nie było, Stachu... - zaczęła Inga ostrożnie, nie mogła przyznać się, że wie; Wokulski uśmiechał się blado, jakby w roztargnieniu. - Cóż to u ciebie słychać?
-Puszczałem wczoraj konia na wyścigach i... - zawahał się przez moment, nim zdecydował się mówić dalej - i mam jutro pojedynek z Krzeszowskim, potrącił mnie...
Naraz rozległ się brzęk tłuczonego szkła, upuszczona przez Ingę retorta rozprysła się po posadzce. Dziewczyna wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć, blada jak papier, przyciskała obie dłonie do serca. Wokulski zrozumiał, że źle zrobił, trzeba było tu dziś nie przychodzić.
-On nie ciebie potrącił. - Inga znała go za dobrze i za dużo usłyszała od pani Meliton, żeby nie pojąć, że kłamie. - Tobie idzie o pannę Łęcką...
Wokulski zacisnął pięści, Inga widziała, że ledwo panuje nad sobą.
-Istotnie – powiedział zdławionym głosem.
-Przecież Krzeszowski jeszcze cię zabije... - Inga osunęła się na fotel, zaszumiało jej w głowie i czarne płatki zawirowały przed oczami. - Boże, Stachu, coś ty narobił; odpuść, póki jeszcze czas!...
-Nic mi nie będzie.
-Możesz zginąć! - Inga zerwała się z fotela i stanęła przed Wokulskim, drżąca i blada; widział, że w oczach zbierają się jej łzy. - Izabela cię wreszcie zgubi, dajże z nią sobie spokój!...
-Nigdy!
Inga płakała.
-Wycofaj się, póki możesz, błagam... - w rozpaczy padła przed zaskoczonym Wokulskim na kolana i, szlochając, całowała jego ręce. - Stachu, błagam cię na wszystko, co święte!...
-Nie! - Wokulski krzyknął i wyrwał jej swoją dłoń. - I nie waż mi się jutro tam przychodzić!...
Z wieczora do Wokulskiego wstąpił Rzecki i zastał go samotnego przy herbacie.
-Mało ci jednej awantury, Stachu, to pchasz się w następną...
Wokulski podniósł głowę i spojrzał na niego błędnym wzrokiem.
-O czym ty mówisz, stary?...
-To jest żart, czy ty serio nic nie widzisz i nie słyszysz?
-Nie. - Wokulski wzruszył ramionami, dziwnie apatyczny i obojętny na wszystko, co go otaczało.
-Do diabła, Stachu! - Rzecki, poirytowany, trzasnął go otwartą dłonią w ramię. - Chyba już wszyscy mówią o tym, że panna Domańska zagięła na ciebie parol! Naprawdę nie widzisz – te wszystkie rękawiczki, karafki, zaproszenia, Bóg wie, co jeszcze!...
-Nie wspominaj mi o Domańskiej! - ryknął Wokulski i naraz skojarzył wszystko to, co do tej pory wydawało mu się jedynie przypadkiem: to, że coś za często widywał ją w Łazienkach, wizyty w jego sklepie, podręcznik do ekonomii na stosie chemicznych i fizycznych książek...
„Dla mnie ta ekonomia!” - nagła myśl przeleciała mu przez głowę.
-Głupiś, Stachu! Taki skarb sam pcha ci się w ręce, a ty nic, tylko Izabela i Izabela!... Strzelać się chcesz przez nią – bo ty myślisz, że ja nie wiem, że przez nią?! Zobaczysz, ta głupia baba ściągnie na ciebie jakieś nieszczęście!
Wokulskiemu na te słowa pociemniało w oczach.
-Strzeż się, Ignacy... - powiedział zduszonym głosem. - Strzeż się!...
***
„Panno Ingo,
daruje mi pani formę tego listu, ale sprawa jest nagła: Stach raniony w pojedynku z Krzeszowskim. Błagam panią o natychmiastową wizytę, Krakowskie Przedmieście numer cztery.
Oddany
Ignacy Rzecki”
Kartka – bo listem tej wyrwanej z notesu, zabazgranej ołówkiem kartki nazwać się nie dało – wypadła Indze z dłoni. Serce w niej zamarło, ściśnięte nagłym przerażeniem i bólem.
„Żyje, to najważniejsze! - myśl ta nieco ją uspokoiła. - Ale Rzecki pisał, nie on... Albo nie chce mnie widzieć po wczorajszym, albo...”
-Jest źle. - dokończyła już na głos i rzuciła się ku drzwiom. - Kacper, szykuj powóz!...
***
Wokulskiemu zdawało się, że ten dziwny stan trwa już chyba długie tygodnie. Budził się rzadko, a wtedy bolała go a to głowa, a to, znacznie dotkliwiej, prawy bark – i za nic nie mógł sobie przypomnieć, co może być przyczyną tego bólu. Zresztą, dopóki była przy nim panna Izabela, dopóki czuł, jak delikatną ręką ociera mu zroszone potem czoło, poi go chłodną wodą i troskliwie poprawia kołdrę i poduszki – tak długo wszystko inne było mu obojętne. Jedno tylko go gniewało – że spał całymi godzinami, a kiedy już budził się i otwierał oczy – ciągle nie mógł otrzeźwieć na tyle, żeby przemówić do Izabeli choćby jednym słowem; ciężki, jakby oleisty sen morzył go znowu i nieubłaganie zamykał mu powieki. Za którymś razem, kiedy udało mu się przebudzić na nieco dłużej, Wokulski spostrzegł u Izabeli rude włosy i poplamione na żółto kwasem azotowym palce i paznokcie – i skombinował, że chyba to jednak nie ona; ale poza tym – jego zamroczony umysł nie zrozumiał już nic...
Gorączka minęła Wokulskiemu po trzech dniach. Obudził się wczesnym popołudniem, dziwnie wymęczony i obolały, ale z jasną głową; pamiętał świetnie wszystko, co zaszło.
W przysuniętym do łóżka fotelu siedziała Inga; spostrzegłszy, że Wokulski już nie śpi, opuściła na kolana czytaną książkę i uśmiechnęła się do niego.
-Stachu kochany... Bardzo cię boli?...
Wokulski spróbował podciągnąć się na poduszkach.
-Głupstwo – skrzywił się mimowolnie, postrzelony bark jednak boleśnie dał o sobie znać. - Żyję przecież... i nawet jeść mi się chce.
Inga zerwała się z fotela i zawołała służącego, ten zaraz przyniósł na tacy rosół, drożdżowy placek, masło i herbatę; pomógł jeszcze poprawić Wokulskiemu poduszki i wygodnie posadzić go na łóżku – i wyszedł.
Inga przysiadła na krawędzi materaca z talerzem w rękach i ostrożnie podała Wokulskiemu do ust pierwszą łyżkę zupy. Kiedy przypomniał sobie, jak potraktował ją ostatnim razem i zestawił to z dobrocią, jaką mu za to odpłaca, zdjął go nagły wstyd.
-Nie mniej do mnie żalu za tamto, bo i ja do ciebie nie mam... - powiedział cicho.
Inga uśmiechnęła się i zrobiła dłonią gest, jakby odpędzała coś od siebie, Wokulski zrozumiał, że zostało mu odpuszczone.
-Byłaś tu cały czas, jak leżałem? - zapytał już przy deserze.
-Cały czas, nawet... nawet w nocy.
-I zachodził tu kto albo pisał?
-Po parę razy na dzień zaglądał pan Ignacy, trzy razy był doktor Szuman, bardzo miły człowiek – no i od Suzina z Paryża przyszedł list.
-A... panna Izabela?...
Inga pochyliła głowę i aż nazbyt starannie smarowała masłem kolejną porcję placka.
-Nie, Stachu... Ani listu, ani wizyty...
Wokulski poczuł, jakby kto smagnął go batem po twarzy.
„I tak płaci mi ta, dla której honoru nawet życie chciałem oddać w ofierze?... - poczuł nieznośną gorycz, tak dotkliwą, że nieomal fizyczną. - Tyle dba o mnie ona, która stała mi się całym światem, że – nawet listu?...”
***
Dziwny to był czas, kiedy Wokulski wracał do zdrowia. Inga wychodziła do swojego domu tylko po to, żeby przespać się parę godzin – i poza tym towarzyszyła mu całe dnie. Wieczorami zaglądał Rzecki, czasem Szuman, rozmawiali, śmiali się, a nawet, łamiąc wszelkie formy i konwenanse, uczyli Ingę grać w wista. Nikt słowem nawet nie wspominał ani o pojedynku, ani o Łęckiej, zdawało się, że Wokulski wraca do równowagi – i tylko on sam wiedział, że nie była to prawda. Myśl o Izabeli zalęgła się na dnie jego duszy i pomimo rozgoryczenia – wciąż jeszcze czekał na cud...
Po obiedzie Wokulski położył się na kanapie w salonie a Inga, siedząc w fotelu, czytała na głos. Przywykła już do swojej, kompromitującej ją zresztą, obecności w tym mieszkaniu, obecności, którą ostatecznie mogła usprawiedliwić jedynie choroba Wokulskiego. Tymczasem z Wokulskim było już prawie zupełnie dobrze i jasnym się stało, że jeszcze dzień, dwa i nieubłaganie powrócą dawne porządki; Inga, porażona nagłością tej myśli, przerwała czytanie w połowie zdania.
-Nie śpię. - Wokulski leżał z zamkniętymi oczami i uśmiechał się lekko.
Inga odłożyła książkę na stolik i zbliżywszy się do kanapy, przyklękła; Wokulski otworzył oczy, Inga pochylała się nad nim, jakby chciała pocałować go w czoło.
-Posłuchaj, Stachu... - zaczęła, ale nie dane było jej skończyć – rozległo się pukanie do drzwi i wszedł służący; przyniósł list.
Wokulski rozdarł kopertę i zaczął czytać, Inga z niepokojem patrzyła, jak na przemian to rumieni się, to blednie.
„Czyżby Izabela?...” - przemknęło jej przez myśl – i nie pomyliła się.
-Ty wiesz – Wokulskiemu ze szczęścia aż rwał się głos – ty wiesz, że Łęcki właśnie prosi mnie jutro na obiad?...
-Stachu, proszę... - szepnęła Inga i ukryła twarz w dłoniach.
Wokulski nie słuchał jej już; jego myśli zajmowało jedno pytanie, dające zawrzeć się w dwu wyrazach: frak czy surdut?...
***
Izabela siedziała naprzeciw Wokulskiego i uśmiechała się z nieporównanym wdziękiem.
-Pan nie był na Rossim? - zapytała, rumieniąc się.
-Nie, pani.
-Och, my z ciocią byłyśmy już dwukrotnie...
-Będę i ja – powiedział Wokulski machinalnie.
Panna Izabela ożywiła się.
-Doprawdy, Rossi to niezrównany talent!... Ale, niechże pan sobie wyobrazi, Warszawa nie docenia go należycie...
Wokulski poczuł naraz, jak ogarnia go coś na kształt rozczarowania. „O czym też ona mówi?...” - zapytał sam siebie.
Izabela zdawała się nie dostrzec nawet jego braku reakcji i mówiła dalej:
-Zaiste, wstydzę się za to miasto!... Oklaski dla Rossiego są tu skandalicznie wręcz skąpe, a brak wieńców zdaje się być prawie nieprzyzwoitym...
„Czy to podobna, żeby dwie kobiety były aż tak różnymi – i żeby tak różne miałby być z nimi rozmowy?...” - tłukło się Wokulskiemu w głowie.
Tymczasem podszedł do nich pan Łęcki.
-Wybacz, Belciu – schylił się nad córką i ucałował ją w czoło – wybacz, ale porywam ci na chwilę naszego gościa... Panie Wokulski!...
Łęcki próbował rozmawiać z nim o interesach, ale plótł tak potworne niedorzeczności, że Wokulski musiał przyznać, że nawet Inga, czytająca podręcznik do ekonomii w zasadzie dla własnej przyjemności, znajomością tej dziedziny bije pana Tomasza na głowę.
Wokulski z trudem dotrwał do końca tej dyskusji i skierował swe kroki ponownie do salonu; spodziewał się zastać tam pannę Łęcką. Miał już pchnąć półprzymknięte drzwi i wejść, ale nagle usłyszał toczącą się po angielsku rozmowę Izabeli z panną Florentyną – i zamarł.
-Ależ Belciu!... - panna Florentyna wydawała się być czymś oburzona.
Izabela śmiała się.
-Przecież, nawet gdyby słyszał – to on nie rozumie po angielsku!...
„Przydały się lekcje z Collinsem...” - przeleciało Wokulskiemu przez głowę – i im dłużej słuchał, tym bardziej odległe i niedorzeczne wydawało mu się wczorajsze szczęście na widok listu...
-Nie podoba mi się dopuszczanie takich ludzi do towarzystwa, Belu.
-Ach, Florciu – pojedynek z Krzeszowskim dał już przecież nauczkę temu parweniuszowi... A przecież nie może on być aż tak głupim, żeby nie pojąć, że może tu przebywać jedynie przez swoją użyteczność...
-Moim zdaniem rozmawiałaś z nim zbyt poufale.
-Głupstwo, Florciu – przecież to jakbym pogłaskała psa łańcuchowego albo konia; użytecznym stworzeniom należy się czasami drobna nagroda – Izabela śmiała się znowu, rada z własnego dowcipu.
Wokulskiemu cały świat nagle zawirował przed oczami – i zaraz potem zgasł. Gdyby wczoraj ktoś powiedział mu, czego stanie się tu świadkiem – nie uwierzyłby – i nie uwierzyłby, że można usłyszeć coś takiego – i żyć dalej... Niewiele myśląc, dopadł drzwi wejściowych i chwytał już za klamkę, kiedy usłyszał za sobą głos Łęckiego.
-A cóż to, panie Wokulski, nie pożegna się pan?...
Wokulski odwrócił się gwałtownie, na środku przedpokoju stał zdziwiony Łęcki. Z salonu naraz wybiegła panna Izabela, przerażenie malowało się na jej twarzy.
Wokulski spojrzał na nią i znów pociemniało mu w oczach.
-Farewell, miss Iza! - zawołał. - Farewell!
***
Gdyby kto spytał Wokulskiego, co się z nim działo tego dnia, po jakich ulicach się włóczył, ile wódki wypił, ile pieniędzy stracił, nim pijany przybłąkał się nad ranem do mieszkania Rzeckiego – nie potrafiłby odpowiedzieć.
-Nie chciałeś mnie słuchać, Stachu. - wzdychał Rzecki raz po raz, kiedy Wokulski, z mokrym ręcznikiem na czole, leżał na kanapie i powoli trzeźwiał. - Nie chciałeś mnie słuchać...
Wokulski milczał – ze wstydu; wiedział, że pan Ignacy ma całkowitą rację.
„Jakimi złudzeniami ja żyłem!... - myślał. - Po jak kruchym lodzie stąpałem!...”
-I na co ci była ta głupia baba?... - westchnął Rzecki, stawiając na stole szynkę i chleb z masłem. - Chodź, zjesz coś.
-Nie jestem głodny. - Wokulski nie ruszył się z kanapy, bardziej nade wszystko inne zajmowała go zmiana, jaka zaszła w nim od wczorajszego popołudnia. - Dasz wiarę, że z nią niepodobna jest o niczym rozmawiać?...
-Ty byś chciał z każdą tak mówić, jak z panną Domańską – i nie dziwota... - Rzecki usiadł przy stole i głaskał Ira, łaszącego się do jego nóg. - A wiesz... przyszła tu wczoraj, do sklepu, i mało się przez to wszystko nie popłakała...
Wokulski zrzucił ręcznik na podłogę i gwałtownie usiadł.
-Przeze mnie – prawda?...
-Przez ciebie i nie przez ciebie... Nie mówiliśmy ci nic, ale wybuchł skandal na całą Warszawę, miasto aż huczy... Ja tam nie wiem, Stachu, co między wami było...
-Nic nie było, mogę ci przysiąc, na co chcesz; nawet jej nie dotknąłem! - przerwał mu Wokulski.
Pan Ignacy westchnął.
-No widzisz, Stachu – to tym obrzydliwsze te anonimy, których panna Inga się naczytała... I co z tego? - a to, że przychodzi tu wczoraj, i mało mi nie płacze, i mówi, że kocha cię nad wszystko...
W Wokulskiego jakby piorun strzelił.
-I na co ci gonić za jakąś Izabelą, kiedy taką Ingę masz pod bokiem? Przecież wy jesteście jeden i ten sam charakter, w was obojgu stopił się romantyk sprzed powstania i pozytywista lat siedemdziesiątych. Przypomnij sobie, coś mi kiedyś powiedział: że przywiązać by cię mogła tylko taka kobieta jak ty sam...
-I przywiązała... - powiedział Wokulski głucho i, zerwawszy się z kanapy, zaczął pośpiesznie wciągać kamizelkę i surdut. - Przywiązała... - powtórzył jeszcze, schwycił laskę i cylinder i wybiegł z pokoju Rzeckiego...
„Tyle nieszczęścia trzeba było, ażebym to w końcu pojął – że nie Łęcką, a Ingę kocham!...” - pomyślał, wpadając jak burza do mieszkania Domańskich, o mało nie przewracając służącego Kacpra.
-Inga w domu? - Wokulski zrzucił cylinder i, nie czekając potwierdzenia, zdecydowanym krokiem ruszył do gabinetu; tam spodziewał się ją zastać.
Inga na jego widok zerwała się gwałtownie zza biurka – a Wokulski, ledwie ją zobaczył, poczuł się tak, jakby wrócił do domu z jakieś długiej, złej podróży...
Inga stała nieruchoma, niezdolna do żadnego gestu; Wokulski ujął obie jej ręce i z najwyższą tkliwością całował je raz po raz, i jeszcze, i jeszcze...
-Stachu...
Wokulski, nie zaprzestając pocałunków, osunął się przed nią na kolana.
-Kocham cię, Ingo, kocham, kocham... - powtarzał. - Masz prawo mnie wygnać... i po tym, co było, niczego innego się nie spodziewam – wyszeptał.
-Nigdy, Stachu. - Inga przesunęła raz i drugi ręką po jego włosach, a serce zamarło w nim ze szczęścia.
-A zatem – przyjmujesz moje oświadczyny? - zapytał, patrząc jej w oczy; nie była w stanie mówić, pokiwała tylko głową.
Wokulski zerwał się klęczek i, niewiele myśląc, złożył na ustach Ingi gorący pocałunek; poczuł, że zarzuciła mu ręce na szyję.
-Nareszcie, Stachu... - usłyszał jeszcze.
I całowali się dalej, długo i zapamiętale...
Rękawiczka [obyczaj] - opowiadanie na bazie "Lalki" B.Prusa
1Dobra architektura nie ma narodowości.
s
s