Kosmiczny western, 21k. Pomocy, hilfe, help, pomoczi.

1
Jest to stare opowiadanie z przed kilku lat i miały powstać kolejne części, które cały czas mam w głowie, i teraz myślę, żeby zrobić z tego po prostu mikropowieść. Tyle że przez te pare lat styl mi się mocno poprawił i teraz nie wiem, czy gruntownie je przerabiać, czy najlepiej napisać wszystko od początku... A jak przerabiać, to na co przede wszystkim musiałbym zwrócić uwagę. Jako że wobec tego tekstu nie jestem osobą obiektywną, to pierwszy raz tu proszę o pomoc i proszę mocno.


Marsjański blues


Cassidy wyszedł, zanim brzuch Cho skończył burczeć. Schował katanę do pochwy. Zrobił dwa kroki zostawiając na drewnianym ganku krwawe ślady.
- Pobiegnij po szeryfa. Powiedz że załatwione. - powiedział do chłopaka i zaczął skręcać papierosa. Tytoniowy dym łączył się z zapachem krwi.
Cassidy zgasił niedopałek butem, kiedy przyszedł niski człowieczek, o długich siwych wąsach, tytułujący się miejscowym stróżem prawa. Młody Azjata dreptał za nim.
Szeryf nawet nie patrząc na Cassa, minął go i zerknął do środka drewnianego budynku. Poskubał siwego wąsa, po czym w końcu spojrzał na Cassidy'ego i wyjął portfel.
- Masz. Sto dolarów za Hexa, i po czterdzieści za każdego z jego przygłupów. A teraz wynoście się stąd.
- Jeszcze nie. Mój przyjaciel jest głodny a ja muszę się napić. - uważając że rozmowa jest skończona, zszedł z ganku na piaszczystą ziemię.
- Powiedz mi tylko jedno. - odezwał się za nim szeryf. - Dlaczego zamiast humanitarnie ich wystrzelać, co zresztą było mniej ryzykowne, wparowałeś tam i wyciąłeś ich wszystkich swoim dużym scyzorykiem?
Cass odwrócił się powoli.
- Jeden nabój kosztuje tyle co kieliszek whisky. Nie byli tego warci. - Cassidy zrobił krok i znowu się obrócił. - Wiesz, że to twoim zaszczanym obowiązkiem było się nimi zająć?
- Tak. - niski człowiek znowu skubał wąsa. - Dlatego mnie tak bardzo boli, że takie męty jak ty robią za mnie to, co powinienem zrobić sam.

- Trzysta metrów stąd jest Skała Roztrzaskanej Czaszki. - powiedziała stara kobieta po tym jak podała alkohol i parującą jajecznicę. - A temu się tak nazywa, bo piętnaście lat temu syn kowala stanął tam, gdzie chwile wcześniej nasrał raur. Poślizgnął się i roztrzaskał sobie czaszkę. Zaś o dzisiejszej jatce, będą chodzić opowieści przez kilka pokoleń, w tej zapadłej dziurze. Za piętnaście lat na pewno będą mówić że było ich nie pięciu, a dwudziestu, i że zabiłeś ich gołymi rękoma. No i pewnie dodadzą ci z metr wzrostu.
Cassidy skinął kobiecie kapeluszem i wypił drinka.
Przy stoliku, w rogu, siedziało kilku mężczyzn sączących powoli piwo z kufelka. Tanie, chrzczone piwo, za ciężko zarobione grosze. Co chwilę rzucali w stronę Cassidy'ego krótkie spojrzenia. Spojrzenia jak i ich uczucia, były połączeniem ciekawości i strachu. Nie wiedzieli czy mają w duchu dziękować przybyszowi, za to że pozbył się bandy która uprzykrzała życie mieszkańcom miasteczka, czy splunąć. Większość łowców nagród nie różniła się zbytnio od osób na które polowali. Jedni i drudzy zarabiali na życie rozlewając krew na marsjański piasek i skały.
- Eee, Cass. - kawałki jajecznicy wylatywały z ust Cho, razem z niewyraźnymi wyrazami. - Dobly byl ten tekst o nabojach. Ale dobze pamiętam ze – Cho przełknął w końcu. - że ostatnie kilka nabojów sprzedaliśmy tydzień temu za miskę gulaszu, który gulaszu wcale nie przypominał?

W końcu najedzeni, szli leniwie. Zupełnie inaczej idzie człowiek, którego trawi głód, człowiek idący za swoją zwierzyną, a inaczej człowiek który wykonał dziś swoją robotę. Inaczej też idzie człowiek który ma gdzie wrócić po pracy. Do kobiety, dzieci, ciepłego posiłku. Lecz są też ludzie-liście. Tacy nie mają swojego portu macierzyńskiego. Lecą tam, gdzie ich poniesie wiatr. Obecnie wiatr sprzymierzony z piaskiem, kuł w twarz człowieka-liścia jak i biedronkę co się przyczepiła do niego.
- Mogliśmy tam zostać. - Cassidy kolejny raz słysząc to samo, zastanawiał się czy chłopak się obrazi, za jego but uderzający z impetem w żółte pośladki chłopaka. - Mogliśmy tam zostać chociaż na noc. Mają tam jedną dziewczynę, i podobno nawet ma większość zębów. Mógłbyś być pierwszy. Ochh, Cass! Stać nas przecież, nie? Okej. Chcesz iść nie wiadomo gdzie, nie wiadomo jak długo, być może tak długo aż skończą ci się zapasy i będziesz żuł własne podeszwy? Nie obchodzi mnie to. Ja wracam, zasłużyłem na trochę...
- Myślałem żeby pójść do Maine, spotkać znajomych, zaciągnąć języków i trochę odpocząć, ale skoro chcesz wracać by zarazić się syfem...
- Maine?! O ty draniu! Czemu od razu mi nie powiedziałeś? Szybciej szybciej! - Cho ruszył żwawo wyprzedając Cassa. - Możemy zdążyć w trzy dni jeśli ruszysz swoje chude dupsko.
- Więc pędź. - łowca wyjął broń, celując parę centymetrów od pięt chłopaka. Oddał parę strzałów
. - Szybciej bo nie zdążysz! - krzyknął zanim Cass, i uśmiechnął się kącikiem ust.
- A teraz to nie szkoda ci nabojów, bandyto jeden?! - krzyknął Cho, biegnąc, choć strzały już ustały.

Czy to podświadomie, czy specjalnie, Cho nałożył sobie więcej fasolki niż dla swego towarzysza. Cassidy, nawet jeśli to zauważył, nie upomniał się. I tak nie jadł z byt wiele. A gdy już zjadł swoją porcję, wyciągnął butelkę i pociągnął parę łyków.
- A swojego partnera i najlepszego kumpla to już nie poczęstujesz? - rzekł Cho, z naburmuszoną miną.
- A ile ty właściwie masz lat, chłopcze?
- Jak widać wystarczająco by móc pomagać ci wysyłać złych gości do piachu. - odparł poważnie, choć Cass spodziewał się raczej jakiejś głupiej odzywki.
Podał mu butelkę. Czy był w jego wieku kiedy pierwszy raz zobaczył kolor czyjejś krwi? Wziął z powrotem butelkę od chłopaka i tym razem wypił więcej. To kłamstwo, że alkohol pomaga zapomnieć o przeszłości. Raczej pomaga zasnąć. A kiedy się budzisz, to znowu okazuje się, że jesteś kim jesteś, robiłeś to co robiłeś, a tych którzy dla ciebie coś znaczyli, dalej są martwi.
- Ej, partnerze? - Cho przerwał jego rozmyślania. - Czemu nigdy nie śpiewamy przy ognisku? Albo na przykład nie opowiadamy jakichś ciekawych historii... Ej! Słuchasz ty mnie w ogóle?
Cass przewrócił się na bok i udawał że śpi. Podczas gdy Cho myślał żołądkiem i kroczem, o tym jakie smakołyki i jakie dziewczyny przyjdzie mu skosztować w Maine, Cass myślał o przeszłości. Podobno w momencie śmierci, człowiekowi przelatuje całe życie przed oczami. Dla Cassidy'ego przelatuje ono każdej nocy. Były w tym życiu szczęśliwe momenty. I to właśnie te momenty sprawiały, że teraz bardziej bolało.

Cho, myślami był między piersiami cycatej burdel mamy, kiedy kopniak Cassidy'ego go obudził.
- Nie mógłbyś choć raz mnie obudzić jakimś miłym słowem i zapachem pysznego śniadania? - powiedział Cho, powoli otwierając oczy.
- Słyszałem strzały, zbieraj się.
Po chwili, zza skał obserwowali jak grupa ludzi ostrzeliwuje rozbity, prywatny, statek pasażerski. Ze statku odpowiadały pojedyncze strzały.
- Ty, Cass. Ten z irokezem, w czerwonej kurtce to nie jest przypadkiem Butch z dwustoma dolarami wypisanymi na czole?
- W rzeczy samej. - łowca zmrużył oczy. - A kojarzysz kogoś z jego trzech przydupasów?
- Nie, to jakieś leszcze chyba. To co robimy?
- Ty tu siedzisz. Ja pozbędę się tych płotek, a Butcha weźmiemy żywcem.
Cassidy pozycję miał o tyle świetną, że był tuż tuż za strzelającymi mężczyznami. Szedł spokojnie, jakby to był popołudniowy spacerek. Jakby obojętnie, wyciągnął z kabury Gnata. A Gnat to był ciężki pistolet, o dużym kalibrze. Cho potrzebowałby obu rąk by utrzymać tą broń, lecz Cass, ciągle idąc, wycelował z niej tak jakby nic nie ważyła.
Trzy brudne głowy eksplodowały, wylewając na skały i piasek swoją zawartość. Zaskoczony Butch, słysząc strzały, obrócił się z bronią w ręku w stronę kata swoich towarzyszy. Kula która trafiła go w nadgarstek, oderwała dłoń trzymającą broń. Gnat miał naprawdę duży kaliber.
Butch tępo spojrzał najpierw na Cassidy'ego, potem na swoją dłoń leżącą na ziemi, a potem na miejsce gdzie powinna być ta dłoń. Już otworzył usta by zacząć krzyczeć, lecz prawy sierpowy Cassidy'ego był kołysanką, która dała mu trochę dobrego, zdrowego snu.
- Opatrz mu jakoś tą rękę, żeby nam się nie wykrwawił. Jeśli się wykrwawi, ty będziesz ciągnął jego ciało. - rzekł Cass do Cho, po czym odwrócił się w stronę wraku. - Nie mamy do was żadnej sprawy. Nie wiemy kim jesteście i nie obchodzi nas to. Chcieliśmy tylko Butcha. Pójdziemy teraz w swoją stronę.
Z wraku wyszedł mężczyzna. Zawołał ich, jednocześnie machając ręką.
- Idź sprawdzić co chce. - powiedział Cassidy do Cho.
- A jaką mam gwarancję że nie odstrzeli mi jaj?
- Będę cię osłaniał.
- Tak samo jak wtedy gdy...
- Lepiej idź, zanim ja ci odstrzelę jaja.
Chłopak poszedł w kierunku nieznajomego, co chwilę się odwracając i posyłając Cassowi pełne złości spojrzenie.
Zaczęli rozmowę. W razie kłopotów, prawdopodobieństwo że Cass trafi do celu z takiej odległości, wynosiło jeden do pięciu. Za to że Cassidy zostanie trafiony, szanse wynosiły jeden do dziesięciu. Szanse Cho zaś wyglądały jeden do jednego, więc nic dziwnego że nie szedł on z uśmiechem na ustach.
Po minucie,chłopak wracał do Cassidy'ego truchtem. Albo chciał szybko przekazać wiadomość, albo bał się kulki w plecy. To jest marsjańska ziemia. Tutaj łatwiej dostać od nieznajomego kulkę w plecy, niż szklankę wody.
- To ochroniarz jakiejś paniusi. - Cho musiał złapać oddech. - Lecieli do Neapolis, kiedy...
- Do rzeczy. - przerwał mu Cass. - Czego od nas chcą?
- Dostaniemy pięćset pachnących, zielonych marsjańskich dolarów, jeśli pomożemy im się dostać do... Maine! Czyli właśnie tam, gdzie zmierzamy i tak.
- Na twarzy Cassidy'ego zagościł cień uśmiechu.
- Mówiąc paniusia, miałeś na myśli jakąś laleczkę i córkę bogatego tatusia, czy jakąś starą, wysuszoną, zrzędliwą babę? - spytał Cass, gdy szli w stronę faceta.
- Laleczkę. Ale nie myśl sobie, pierwszy ją zobaczyłem.
- Pytałem, bo jeśli to byłaby stara zrzędliwa baba, to nawet za tysiąc bym tego nie zrobił. - Nienawidzę takich istot. A, no i... i tak nie poruchasz.
Podeszli do faceta. Wyglądał on tak, jak stereotypowy ochroniarz, jakiejś ważnej osobistości. Garnitur, okulary, bródka. Otworzył usta by coś powiedzieć, lecz Cass odezwał się pierwszy.
- Sześćset. Na głowę.
- Nie to nie. Jestem pewien, że znajdę kogoś o wiele tańszego.
- Na tym pustkowiu? Wątpię. A jeśli już znajdziesz, to będą to takie typy, które w nocy poderżną gardło panience, a ciebie zgwałcą. No, i na pewno nie będą strzelać tak dobrze jak ja. - zapadła cisza i zaczął się pojedynek na spojrzenia. Tutaj, na Marsie, często pojedynek na spojrzenia, był preludium to prawdziwego pojedynku.
- Jesteście łowcami nagród? - spytał w końcu mężczyzna.
- Tak.
- Ten, który właśnie odzyskał przytomność i czołga się w stronę broni, to ktoś... wartościowy?
- Nie. Niezbyt.
- Więc zgadzam się, na sześć stów na głowę, pod warunkiem, że jego nie bierzemy.
Wyciągnięcie broni, obrót i strzał, trwały tyle co mrugnięcie oka.
- Dobra, możemy iść. - powiedział Cassidy, odwracając się do rozmówcy.
- Eee, Cass? - odezwał się Cho. - Nie trafiłeś.
Z zażenowaniem, Cass podszedł do czołgającego się Butcha. Spojrzał na niego z pogardą. Żył jak robak, wije się jak robak, i umrze jak robak.
Pociągnął za spust. Głowa Butcha eksplodowała, a kawałki mózgu i krwi, pobrudziły buty Cassidy'ego.
- TERAZ, możemy iść.
Ochroniarz, który jak się potem okazało, nazywał się Peter, zawołał dziewczynę. Wychodząc zepsutego statku, spojrzała na łowców głów protekcjonalnie. Nie spojrzała nawet na martwe ciała. Może była na to zbyt wrażliwa, albo po prostu, zwłoki bandytów nie zasługiwały na jej spojrzenie.
Od początku drogi, nie odezwała się nawet słowem. No, poza rozkazem „pić”, gdy chciała by Peter podał jej wodę. Mogła mieć nawet mniej niż dwadzieścia lat. Wyglądała bardzo niewinnie. Typowa córeczka bogatego tatusia. Niewinna, ale przyzwyczajona do rozkazywania i traktowania innych z wyższością.
- Każ jej oszczędzać wodę. - odezwał się Cassidy do Petera. - Przed nami długa droga.
- Nie jej, tylko panience Kate, prostaku. - odezwała się pierwszy raz.
- Miło mi, że podziękowałaś w końcu za ratunek. Panienko. - Cass ironicznie podniósł kapelusz i się ukłonił.
- Nie pomogliście nam z dobroci serca. Chcieliście zdobyć nagrodę za jednego z nich. A kiedy się okazało że wcale go nie potrzebujecie, zabiłeś go z zimną krwią. Widziałam to.
- Gdybyśmy nie byli tak daleko od miasta, to od razu bym go zastrzelił i poniósł jego zwłoki przez kawałek drogi.
- Nie musisz z nim rozmawiać, panienko. - wtrącił się Peter.
- Myślisz że jesteś lepszy ode mnie? - spytał Cass. - Tobie i mi, płacą za strzelanie, różnimy się tylko tym, że ty nosisz garnitur.
- Nie porównuj się do mnie, kiedy sam nie różnisz się niczym od tych których zostawiłeś za sobą. - zripostował Peter.
- Cho, zwijamy się. Niech ci turyści poznają jak wygląda prawdziwy Mars. Nie ten, który mają w swoich wielkich miastach pod kopułami.
Cho, stał w miejscu, nie wiedząc czy Cass mówi poważnie.
- Nie zamierzam cię przepraszać. - odezwał się Peter. - Proszę cię tylko, żebyś zachował się jak zawodowiec. Oddziel uczucia od pracy. Nie musisz wcale mnie lubić. Mało kto lubi swojego szefa.
- Właśnie Cass, posłuchaj go. - Cho bardzo nie chciał stracić swojego zarobku. W końcu przez całą drogę rozmyślał, co zrobi z pieniędzmi.
- Nie jesteś moim szefem. - odpowiedział Peterowi Cassidy. Zrobił kilka kroków do przodu, po czym znowu się obrócił w ich stronę. - Idziecie czy nie?
Mimo, że Kate co chwilę prosiła o postój, tym razem Peter zgadzał się z Cassidy'm. Im szybciej dotrą do celu, tym lepiej. Dopiero pod wieczór rozbili obóz.
Zjedli posiłek w ciszy. Potem Cho wyjął harmonijkę i zaczął grać. Była to prosta melodia, która wprawiała w melancholijny nastrój. Jeżeli ktoś tęsknił za domem czy za kobietą, słysząc tą nostalgiczną muzykę, tęsknił jeszcze bardziej.
- Co to? - Spytała Kate, kiedy Cho przestał grać.
- Marsjański blues.
- Ładne... - rzekła z rozmarzonym wyrazem twarzy. A potem spojrzała krzywo na Cassidy'ego, kiedy ten się odezwał.
- Zagraj coś weselszego, do cholery.
Dom. Kobieta. Wspomnienia.
W końcu przed ich oczami, ukazało się miasto które nie powinno istnieć. Miasto, gdzie mężczyźni zostawiali swe kobiety pod zastaw w kasynach. Miasto gdzie dzieci były wychowywane przez uliczne psy, a kule były tanie. Dosłownie, można było dostać kulkę za darmo. Sodoma lub Gomora, marsjańskiej ziemi.
Idąc do portu zatłoczonymi ulicami, cały czas towarzyszył im smród. Smród choroby i zgnilizny. I widok zmarnowanych żyć. Dziesięcioletni kieszonkowcy, którym powinie się noga, i zawisną, jak nie dzisiaj to jutro. Czternastoletnie dziewczyny, które dopiero teraz powinny zacząć myśleć o chłopakach, rozkładające nogi za grosze, przed cuchnącym towarzystwem. Młody chłopak, który mógł być malarzem, zastrzelony tylko za to, że przypadkiem wylał na kogoś piwo. Dziewczyna która mogła mieć dom, dzieci i troskliwego męża, zakrwawiona i posiniaczona leży w brudnym zaułku. Miasto martwych marzeń i straconych ludzi. Cassidy czuł się bardzo dobrze w Maine.
W porcie, okazało się że następny prom do Neapolis, odlatuje dopiero jutro. Cho był zdziwiony tak samo jak Kate i Peter, gdy Cassidy zaproponował im załatwienie noclegu.
- Przecież dostałeś już swoją zapłatę, więc... czemu? - spytał Peter.
- Jak dla mnie to możesz skończyć w rynsztoku z nożem w sercu, ale nie chcę by dziewczyna skończyła w burdelu, lub w najlepszym przypadku została zerżnięta na śmierć. Znają mnie tu, a ja znam to miasto. Na dodatek, jesteście zbyt dobrze ubrani. Nie lubią tu takich. Za to bardzo by polubili pieniądze który przy sobie macie.
- To co Cass, do Nauxiliusa? - Cho uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Do Nauxiliusa. - odpowiedział łowca głów.
Gdy tylko weszli do budynku, na Cassidy'ego rzuciła wysoka, szczupła brunetka.
- Dawno cię tu nie było, Cass. - pocałowała go w policzek. - Widzę nawet że przyprowadziłeś przyjaciół.
- Jest Nauxilius? - spytał Cassidy.
- Jest. I lepiej żebyś miał dla niego kasę, bo inaczej...
- ... wykopię stąd twoje białe dupsko. - powiedział czarny, obwieszony złotem facet, schodzący po schodach.
- Mam, mam. Pofarciło mi się ostatnio.
- No, żyj ze mną w zgodzie brachu, a... będziesz żył. - Nauxilius podał mu dłoń. Choć jego słowa brzmiały jak żart, to były całkowicie poważne. Gdy chodziło o pieniądze, nieważne o jaką kwotę, sentymenty szły na bok.
- Weźmiemy trzy pokoje, w tym jeden dwoma łóżkami . Nadia tradycyjnie idzie ze mną. A dla Cho... wyślij jakąś tańszą dziewczynę.
Nadia usiadła na łóżku, będąc w samej bieliźnie i pończochach. Przy Cassidy'm zawsze zachowywała się naturalnie. Nie robiła wyuzdanych min, nie kusiła go, nie łasiła się do niego jak pospolita dziwka do klienta. Cassidy i tak ją chciał. Była tak piękna i ponętna, że nie musiała kusić. Byli przyjaciółmi.
Cass położył się na łóżku, kładąc głowę na jej nogach. Głaskała go po ciemnych włosach. Jej dłonie dawały mu ukojenie. Mężczyzna z przeszłością, choćby nie wiadomo jak twardy, potrzebuje czasem ukojenia, innego niż te który daje alkohol. Kobiety to wiedźmy. Każda z nich para się magią. Bo jakim cudem potrafią za pomocą tylko dłoni, wyciągnąć z mężczyzny złe uczucia?
- Opowiesz mi, co porabiałeś odkąd się widzieliśmy ostatni raz?
- Rano.
- Znowu się martwiłam, że może już nie wrócisz...
- Mhmmm...
- Zgasić światło?
- Tak.
- Chcesz mnie nazywać jej imieniem?
- Tak.
Pot na Cassidy'm już wysychał, a on sam zasypiał, gdy usłyszał hałas. Był przy drzwiach gdy padły dwa strzały. Był w sąsiednim pokoju, w którym spała Kate z Peterem, zanim padł trzeci. Drzwi były roztrzaskane. Na podłodze leżał Peter z jedną kulą w klatce piersiowej, a drugą w czole. Trzecia kula była przeznaczona dla Kate, a ciemna lufa rewolweru była skierowana, w jej przestraszoną postać, skuloną na łóżku.
- Rzuć broń. I... nawet nie próbuj. Odstrzelę ci głowę zanim zrobisz pół obrotu. - powiedział Cass. Mężczyzna zesztywniał na dźwięk jego głosu. Osoba która pozwoliła sobie na taki śmiały wybryk, nie powinna dać się łatwo zastraszyć.
- Cass? To ty, mały draniu? - zapytał mężczyzna. Łowca głów zmrużył oczy, zastanawiając się, kim może być ten facet. Gdy owy facet się odwrócił, Cassidy'emu zadrżała ręka.
- Drex? Tyle czasu... Jak ci się udało... Czego chcesz od tej dziewczyny?
- To córka Wintropa.
Te nazwisko było jak kowadło spadające na głowę Cassidy'ego. Przez sekundę, miał ochotę zakatować dziewczynę gołymi rękami. Ale nie. Cassidy nie był Wintropem.
- Uciekaj Drex. Słyszę jak ludzie Nauxiliusa tu biegną.
- Najpierw muszę skończyć to co zacząłem.
- Nie pozwolę ci.
- Więc musisz mnie zabić. Koniec końców... cieszę się, że to właśnie ty to zrobisz.
Drex i jego rewolwer ponownie odwróciły się w stronę dziewczyny, a Cassidy zrobił w jego plecach dziurę o średnicy dziesięciu centymetrów.

- Prom z Maine do Neapolis, odlatuje za piętnaście minut z peronu drugiego. - powiedział bardzo niewyraźnie głos przez megafon.
- Idź już, to twój prom. - powiedział Cassidy do Kate. Ona zaś, długo stała, patrząc na niego swoimi dużymi oczami.
- Może wyglądam na głupią. A może trochę jestem. Wiem jednak, że awaria mojego statku to nie był przypadek. Miałam zginąć, roztrzaskując się wraz ze statkiem. Wiem, że mój ojciec ma wiele wrogów, ponieważ jest bogatym i wpływowym człowiekiem. Źli ludzie zazdroszczą mu tego, do czego doszedł ciężką i uczciwą pracą. Pytanie tylko... skąd ty możesz go znać? I kim był dla ciebie ten człowiek który zabił Petera, i próbował zabić mnie?
- Był... Był moim towarzyszem broni. I przyjacielem.
- Dlaczego więc, zrobiłeś to co zrobiłeś?
Cassidy, łowca głów, odwrócił się i odszedł. Jego kapelusz i zniszczony płaszcz, szybko zniknęły w tłumie.
Nie wierzę i nigdy nie uwierzę w żadne utopie, ale za to wierzę we wszelkie możliwe antyutopie.


http://edwardhorsztynski.blog.pl/

https://www.facebook.com/pages/Edward-H ... 81?fref=ts

Kosmiczny western, 21k. Pomocy, hilfe, help, pomoczi.

2
poprawiaj.
wlasciwie wszystko, styl jest cieżki i relacjonujący, interpunkcja leży, dialogi źle zapisane. dociągnełam do końca, a wciąż niewiele wiem o bohaterach.
częśc dialogów można zostawić, ale kawalki jak to:
Drex i jego rewolwer ponownie odwróciły się w stronę dziewczyny, a Cassidy zrobił w jego plecach dziurę o średnicy dziesięciu centymetrów.
albo to:
Cassidy kolejny raz słysząc to samo, zastanawiał się czy chłopak się obrazi, za jego but uderzający z impetem w żółte pośladki chłopaka.
i to:
W końcu najedzeni, szli leniwie. Zupełnie inaczej idzie człowiek, którego trawi głód, człowiek idący za swoją zwierzyną, a inaczej człowiek który wykonał dziś swoją robotę. Inaczej też idzie człowiek który ma gdzie wrócić po pracy. Do kobiety, dzieci, ciepłego posiłku. Lecz są też ludzie-liście.
sa do wywalenia.

swoją drogą - zamiast powtórzeń w tym ostatnim kawalku, mogleś opisać JAK on idzie - co robi, co czuje, mysli. okoliczności przyrody jak na niego wplywają - bo przecież, lecąc piramidą potrzeb maslowa - jak czlowiek najedzony i wyspany, dostrzega piekno przyrody, docenia sztukę i kulturę. nawet marsjańską.

reasumując - szkielet masz, czas go ubrać w mięśnie, etc.
;-)

kolebie mi się po głowie koniasz w kontekście tej opowieści. ale on zwykle sam lazil.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

Kosmiczny western, 21k. Pomocy, hilfe, help, pomoczi.

3
Nie czuję tego, poza tym - za dużo błędów.
Jedna uwaga jest, moim zdaniem, istotna: nazwanie protagonisty "Cassidy", a jego przeciwnika "Butch", w konwencji westernu? Bardzo niedobrze.
To jakby napisać opowiadanie o dwóch rywalizujących muzykach, "Eltonie" oraz "Johnie". Możesz, ale każdemu, kto kojarzy, będzie zgrzytało.
"Och, jak zawiłą sieć ci tkają, którzy nowe słowo stworzyć się starają!"
J.R.R Tolkien
-
"Gdy stałem się mężczyzną, porzuciłem rzeczy dziecinne, takie jak strach przed dziecinnością i chęć bycia bardzo dorosłym."
C.S. Lewis

Kosmiczny western, 21k. Pomocy, hilfe, help, pomoczi.

4
Immo pisze: Nie czuję tego, poza tym - za dużo błędów.
Jedna uwaga jest, moim zdaniem, istotna: nazwanie protagonisty "Cassidy", a jego przeciwnika "Butch", w konwencji westernu? Bardzo niedobrze.
To jakby napisać opowiadanie o dwóch rywalizujących muzykach, "Eltonie" oraz "Johnie". Możesz, ale każdemu, kto kojarzy, będzie zgrzytało.
O cholibka! Rzeczywiście. Ale jestem pewien, że to dzieło przypadku, a nie celowe działanie.
Trochę zabawna sprawa, gdy ktoś ciśnie po moim tekście, a ja zamiast stawać w obronie, zgadzam się. No cóż, pochodzi jeszcze z czasów zanim nauczyłem się pytać... Ale pomysł i wizja są dobre i nie chce z tego rezygnować.
Nie wierzę i nigdy nie uwierzę w żadne utopie, ale za to wierzę we wszelkie możliwe antyutopie.


http://edwardhorsztynski.blog.pl/

https://www.facebook.com/pages/Edward-H ... 81?fref=ts

Kosmiczny western, 21k. Pomocy, hilfe, help, pomoczi.

5
E.Horsztyński pisze: Ale pomysł i wizja są dobre i nie chce z tego rezygnować.
Najważniejsze na tym etapie, żeby autor to czuł. Poleruj i poleruj zatem :wink:
"Och, jak zawiłą sieć ci tkają, którzy nowe słowo stworzyć się starają!"
J.R.R Tolkien
-
"Gdy stałem się mężczyzną, porzuciłem rzeczy dziecinne, takie jak strach przed dziecinnością i chęć bycia bardzo dorosłym."
C.S. Lewis
ODPOWIEDZ

Wróć do „Centrum Wzajemnej Pomocy”

cron