Obca [obyczaj]

1
Nikt we wsi nie wiedział, kim jest, skąd przyszła i dlaczego znalazła się właśnie tutaj. Pojawiła się w Ejsuntach nagle, w sobotę przed Palmową Niedzielą. Ci, którzy późnym popołudniem byli właśnie w centrum wsi mogli widzieć, jak zdecydowanym krokiem, przechylona nieco na prawy bok pod ciężarem walizki, idzie na ukos przez plac, żeby zatrzymać się dopiero przed sklepem pani Wąsowskiej, a po chwili zastanowienia – wejść do środka.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry. - Wąsowska z zainteresowaniem przyglądała się Kseni; obcy rzadko trafiali do Ejsuntów, a do sklepu zachodzili jeszcze rzadziej. - Co podać?
-Nic, dziękuję. - Ksenia lekko pokręciła głową i było w tym ruchu coś dziwnie hardego, co nie spodobało się Wąsowskiej.
-To po co do sklepu przychodzi? - ofuknęła dziewczynę.
-Pracy szukam, nie znam tu nikogo, weszłam zapytać... Może wie pani, czy we dworze albo na plebanii służba nie potrzebna? O, albo nawet i tutaj...
Wąsowska wzruszyła ramionami. Ot, co za pomysły u tej dziewuchy, jeszcze miałaby obcego przyjmować do roboty, niedoczekanie!...
-W sklepie nikogo nie trzeba – burknęła. - I u proboszcza, i w majątku też służby dosyć. - Kobieta spojrzała za okno, przed sklepem zatrzymała się właśnie bryczka powożona przez mężczyznę w mundurze leśniczego. - O, chyba, że starego Dewajtisa zapyta, może jemu by się gospodyni przydała...
-Starego? - Ksenia zdziwiła się temu określeniu, leśniczy mógł mieć najwyżej czterdzieści pięć – sześć lat.
-No nie syna przecież... - Wąsowska nie kryła już nawet rozdrażnienia. Coś takiego było w tej dziewczynie, że trudno się z nią rozmawiało – jakaś właśnie hardość, nieufność, coś dziwnie szorstkiego w obyciu, co uwidaczniało się nawet w najdrobniejszych jej gestach, w tym, jak chodziła, trzymała głowę, czy nawet rozcierała zdrętwiałe od niesienia walizki palce.
Leśniczy tymczasem wpadł do sklepu jak burza i chyba wcale nie dostrzegł obcej dziewczyny, stojącej nieco w głębi pomieszczenia.
-Pani Wąsowska, będzie to co, co zawsze! - zawołał od drzwi.
Ksenia podniosła z podłogi swój bagaż i cicho wyszła ze sklepu. Stała na zewnątrz i przez szerokie okno wystawowe przyglądała się, jak Wąsowska sprawnie układa na ladzie tytoń, gilzy i zapałki, zawija to wszystko w papier, przyjmuje zapłatę i wydaje resztę – a przez cały ten czas nie zamienia ze swoim klientem nawet słowa. Nie przepadała za nim, to się czuło, nawet w tym jej „stary Dewajtis” pobrzmiewała niechęć przemieszana z pogardą, znacznie większa, niż należałaby mu się jedynie z racji bycia leśniczym. Ksenia nie znała jeszcze układów panujących w Ejsuntach, nie wiedziała, czym mężczyzna zasłużył sobie na brak sympatii Wąsowskiej ani też, czy powody te były prawdą, czy jedynie wymysłem – ale pracy potrzebowała rozpaczliwie, tak bardzo, że zdecydowała się zaczepić go, kiedy wyszedł już ze sklepu i zapalał papierosa.
-Przepraszam, pan Dewajtis?
-Tak, Stanisław. - Rzucił wypaloną zapałkę pod nogi. - Słucham.
-Ksenia Flis. - Przedstawiła się, ale nie podała mu ręki, aż nazbyt ostrożna i nieufna. - Podobno potrzebuje pan gospodyni.
Dewajtis spojrzał na Ksenię z uwagą.
-A owszem, przydałaby się. - Pociągnął papierosa. - Ale myślę, że pani nie wytrzyma.
-Niby dlaczego?
-Bo już dwie ode mnie uciekły. - Uśmiechnął się.
Ksenia też się śmiała.
-Taki jest pan straszny?
-Straszny nie, raczej trudny. Do tego jestem leśniczym, mieszkam w lesie, kawał drogi za wsią...
Ksenia głaskała konia zaprzężonego do bryczki.
-Lubię las... i nie mam nic do stracenia. - W jej głosie było słychać coś dziwnie smutnego i chyba przez to Dewajtis się nad nią zlitował.
-No dobrze. - Zgodził się. - Moje warunki są takie: daję mieszkanie i całkowite utrzymanie, raz w tygodniu wychodne, a w zamian – zajmuje się pani domem, kuchnią i obejściem. Umowa stoi? - Wyciągnął rękę, Ksenia zawahała się przez moment, ale w końcu uścisnęła jego dłoń.
-Stoi. - Kiwnęła głową.
Dewajtis podniósł walizkę dziewczyny i wrzucił na siedzenie bryczki.
-Tylko tyle? - Zdziwił się.
-Tyle. - Znów ten sam, co poprzednio, smutek w głosie.
„Coś jest nie tak.” - przemknęło Dewajtisowi przez głowę, ale o nic nie pytał. Dopalił jeszcze papierosa, nie czekając aż Ksenia go o to poprosi złapał ją w talii i podsadził na kozioł, usiadł obok niej, zaciął gniadego – i pojechali.
***
Może gdyby Ksenia miała inne usposobienie, uciekłaby z leśniczówki tak, jak jej poprzedniczki – ale że miała charakter taki, jaki miała, to nie było jej źle u Dewajtisa. Nie uważała go też za człowieka szczególnie trudnego; owszem, był raczej skryty, milczący, rzadko ją chwalił – ale mimo wszystko widziała w jego zachowaniu życzliwość, nie dokuczał, nie był złośliwy, szanował ją i jej pracę – i to Kseni wystarczyło. Szybko nauczyli się życia obok siebie, nie wchodzili sobie w drogę, Dewajtis nie mieszał się do domu, Ksenia do koni i do lasu, czasami trochę porozmawiali i dziewczynie taki stan rzeczy bardzo odpowiadał. Może i nie był to jej dom, ale bez wątpienia czuła się w leśniczówce dobrze i bezpiecznie.
Dewajtis też chwalił sobie obecność swojej młodej gospodyni. Przez dwa lata od śmierci żony zapomniał już prawie, jak to jest – obiad na stole, podłoga w kancelarii wyszorowana do białości, wyszczotkowany mundur na wieszaku, oberwany guzik od koszuli następnego dnia przyszyty na swoim miejscu... Jakoś lepiej wracało mu się z lasu, kiedy wiedział, że Ksenia – no, może nie to, że czeka – ale jednak jest w domu, można do niej zagadać, uśmiechnąć się, czy zwyczajnie nacieszyć oczy jej widokiem. I tylko oczy cieszył; ręce trzymał przy sobie, a na górę, gdzie Ksenia zajmowała dawny pokój jego syna Adama, nie zachodził wcale – był na to za honorowy, nie miał zamiaru zawieść zaufania, którym dziewczyna go obdarzyła. Ale i ona znała swoje miejsce w leśniczówce, była posłuszna, spokojna, nie próbowała rządzić – i to podobało się Dewajtisowi nie mniej niż jej delikatna twarz, rude włosy i pełny biust. Słowem - i Dewajtis dobrze trafił, i Ksenia – i oboje potrafili to należycie uszanować.
***
Szykowała się zmiana pogody i było to więcej niż pewne; prawy bok rwał Dewajtisa jak diabli. Niby przez tyle lat już się przyzwyczaił, z reguły nawet nie zwracał na to uwagi, ale zdarzało się, że zwykłe, lekkie pobolewanie wzmagało się i stawało trudne do zniesienia – i tak też było tym razem.
Ksenia widziała, że Dewajtis jest jakiś nieswój, nie może znaleźć sobie miejsca, niby to pali papierosa, niby czyta kupiony w Ejsuntach dziennik – ale jakoś nieuważnie, raz po raz posykuje mimowolnie, a wtedy po twarzy przemyka mu bolesny cień.
-Co się dzieje, panie Stanisławie? - odeszła od kuchni i przysiadła naprzeciw niego przy stole.
-Nic, głupstwo. - Dewajtis machnął tylko ręką, z trzymanego papierosa sypnął się popiół.
-Głupstwo, a z bólu aż nos pan marszczy. - Ksenia przechyliła się przez blat i położyła dłoń na czole Dewajtisa; drgnął zaskoczony, tak nieoczekiwany był ten gest, nie mieszczący się do tej pory w ich wzajemnych stosunkach. - To co, powie pan?...
W zielonych oczach Kseni widział coś takiego, że od razu zrozumiał, że tym razem dziewczyna nie odpuści – i to też było coś nowego, coś, co wykraczało poza ramy jej zwyczajnego posłuszeństwa.
-Blizna rwie na deszcz, psia jej mać. - Dewajtis złożył gazetę i wstał od stołu.
-Blizna? - Ksenia zainteresowała się dolegliwościami leśniczego znacznie bardziej, niż się on tego spodziewał.
-No tak, odyniec cały bok mi rozharatał na hubertusie w dwudziestym roku. - Dewajtis znów się skrzywił, od nieostrożnego ruchu ból szarpnął go ze zdwojoną siłą. - No i rwie od tamtej pory na zmiany pogody, czasem mniej, czasem bardziej, jak dzisiaj...
Ksenia w zamyśleniu nawijała na palce koniec warkocza.
-Prawie cztery lata – dawno... No, ale niech pan pokaże, może co pomogę.
-Ksenia, Ksenia... - Dewajtis zaśmiał się cicho i pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem. - Ja nie wiem, czy to uchodzi, żebym się przy pani rozbierał.
-A bo to ja gołego chłopa nie widziałam? - Ksenia wzięła się pod boki. Dewajtis przez dobrą chwilę patrzył na nią tak, że nagle poczuła, jak na twarz wypływa jej rumieniec; przemknęło jej przez myśl, że chyba powiedziała za dużo. - No to jak, panie Stanisławie, da pan tę szramę zobaczyć?
Dewajtis ściągnął koszulę przez głowę i rzucił ją na stół. Nie bardzo rozumiał, co niby miałyby pomóc te oględziny, ale w końcu przecież też i nie zaszkodzą – a jakoś miło mu się zrobiło, bo tego, jak wygląda czyjaś troska, też zdążył już niemalże całkiem zapomnieć.
-No, to ma pan pamiątkę na całe życie. - Ksenia pokiwała głową, głęboki, nierówny ślad po dziczych szablach biegł od pasa do połowy żeber. - To ten, co oręż wisi w kancelarii?
-Ten sam. - Dewajtis potwierdził przypuszczenia dziewczyny i sięgnął po koszulę. - No, starczy tego dobrego, pora do lasu.
-Pan poczeka.
Ksenia wybiegła do korytarza, jej bose stopy zadudniły na schodach na poddasze, za niedługą chwilę rozległ się ten dźwięk ponownie – i wróciła z z butelką z ciemnego szkła, napełnioną w jednej trzeciej jakimś płynem.
Dewajtis, półnagi, stał na środku kuchni i w zamyśleniu bawił się łańcuszkiem na swojej szyi, słońce odbite od złotego krzyżyka błysnęło Kseni w oczy; uśmiechnęła się mimowolnie.
-Powinno trochę pomóc. - Przyklęknęła obok Dewajtisa, poczuł dotknięcie jej mokrej, ciepłej ręki na swoim boku, powoli i starannie smarowała go przyniesioną miksturą. - Szkoda, że nie było mnie wtedy w Ejsuntach, zrobiłabym panu takich ziół, że po tym odyńcu zagoiłoby się prawie bez śladu...
Dewajtis przechodził obok zdziczałej kępy bzów, rosnących przy opuszczonej chałupie pod lasem setki razy, ale dopiero wtedy tak naprawdę, w pełni świadomie je dostrzegł. Przyszła mu na myśl Ksenia, nie po raz pierwszy zresztą tego dnia – i za chwilę rwał mokre kwiaty jak oszalały. Z każdym szarpnięciem gałęzi z bzu otrząsały się zimne krople, wsiąkały Dewajtisowi w mundur, spadały na twarz – ale nie zwracał na to uwagi, bezładne naręcze białych i liliowych kiści wciąż rosło i rosło...
„Jak zaraz nie wróci, to będzie cały mokry.” - przemknęło Kseni przez głowę, kiedy wyszła na ganek leśniczówki. Na niebie znów wisiały nabrzmiałe deszczem chmury, tak nisko, że wydawało się, że dotykają wierzchołków drzew, powietrze przesiąknięte było rześką wilgocią.
Ksenia przysiadła na ławce na ganku i zamknęła oczy. Sama nie rozumiała, dlaczego – bo i zimno było, i czasu na to nie miała – ale siedziała już dobrą chwilę, dziwnie jak na siebie niespokojna.
-Ksenia. - Usłyszała znajomy głos.
Dziewczyna drgnęła i otworzyła oczy, nagle dotarło do niej, że po raz pierwszy od czasu zamieszkania w leśniczówce – zwyczajnie czekała na jego powrót.
Dewajtis stał przed Ksenią na ganku i uśmiechał się. Jak zwykle był w mundurze, tym razem usianym ciemnymi plamami wilgoci, w równie mokrych wysokich butach, z przewieszoną przez ramię dubeltówką – i z naręczem różnokolorowego bzu, od woni którego aż kręciło się w głowie.
Lunął deszcz.
-Ksenia - powtórzył Dewajtis i, niewiele myśląc, rzucił dziewczynie pęk mokrych kwiatów na kolana. Zamarła na moment, zaskoczona, ale za chwilę zanurzyła w nich obie ręce, wtuliła w nie twarz; biała gałązka zsunęła się z jej kolan i upadła na deski ganku.
Dewajtis patrzył na Ksenię, pijaną ciężkim zapachem bzu, i śmiał się cicho.
-Podobają się? - zapytał wreszcie.
Ksenia podniosła głowę, twarz miała mokrą, do ust przylgnął jej drobny, liliowy kwiatek, Dewajtis ledwo powstrzymał się przed pragnieniem strzepnięcia go z jej warg.
-Przez całe życie, przez dwadzieścia lat – odezwała się w końcu, dziwnie zdławionym głosem - przez dwadzieścia lat nikt nigdy nie przyniósł mi kwiatów...
***
Ksenia nie chodziła do kościoła, co Dewajtisowi zresztą nie przeszkadzało, bo sam również nie był szczególnie gorliwie praktykujący – i tym większe było jego zdziwienie, kiedy dziewczyna wieczorem przed Zielonymi Świątkami napomknęła, że z chęcią pojechałaby z nim do Ejsuntów na mszę. Nawet nie wprost, nie bezpośrednią prośbą – bo nie prosiła go nigdy o nic – ale jednak na tyle otwarcie, że Dewajtis nie miał serca jej odmówić. Nie było rady; ogolił się z najwyższą starannością, wyglansował buty, do bryczki zaprzągł karego – i choć przez chwilę te zabiegi wydały mu się śmieszne, to kiedy zobaczył na ganku Ksenię, przekonał się, że postąpił jak najbardziej słusznie.
To nie była już Ksenia – gospodyni z leśniczówki, w warkoczu, w chusteczce na głowie, z upodobaniem biegająca po domu boso, pełna dziewczęcego wdzięku. Przed Dewajtisem stała teraz elegancka, młoda kobieta z włosami związanymi w węzeł nisko na karku, ubrana ze smakiem w popielatą suknię, niciane rękawiczki i lakierowane pantofle. I znów była w Kseni ta hardość, na którą pierwszego dnia zwróciła uwagę Wąsowska, a której Dewajtis tak dawno już u niej nie widział – i sam już nie wiedział, która wersja jego gospodyni bardziej mu się podoba.
-To jedziemy, panie Stanisławie? - zapytała, podchodząc do zaprzęgu całkiem innym niż zwyczajny, jakby nie swoim krokiem.
Dewajtis zsunął czapkę w tył głowy.
-Jedziemy. - Uśmiechnął się i, identycznym gestem jak wtedy, pod sklepem Wąsowskiej, złapał Ksenię wpół i podsadził do bryczki...
Ksenia za długo żyła na wsi, żeby nie wiedzieć, że w Ejsuntach prędko jej tej sukni i pantofli nie darują. Kiedy jechali do kościoła, sama już nie wiedziała, dlaczego – czy raczej przeciw komu – tak postąpiła. Czy bardziej dla Dewajtisa, który swoim zwyczajem nawet jej nie pochwalił i tylko z nieuchwytnego błysku w jego oczach mogła wyczytać, że taka również mu się podoba; czy dla samej siebie, żeby uczcić jakoś to, że pierwszy raz, wreszcie, jadą do wsi razem, czy w końcu - przeciw mieszkańcom Ejsuntów, żeby zakłuć ich w oczy, pokazać, że potrafi być panią, nie jest tylko obcą, biedną przybłędą z jedną walizką, służącą leśniczego... Nie rozumiała emocji, które czasami, tak jak dziś, budziły się w niej do życia, nie chciała pamiętać, z czego narodziło się to, co gryzło ją na samym dnie duszy, szarpało wściekle – a na zewnątrz objawiało się jedynie dziwnym, jakby zrezygnowanym smutkiem, który to Dewajtis spostrzegł już wtedy, w kwietniu – i o który dalej nie pytał.
Dewajtis też wiedział, że Ejsunty długo im tego dnia nie darują – i wcale nie była to przykra świadomość. Nie urodził się wczoraj, świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że plotki – jeśli jeszcze nie krążą – to zaczną krążyć i tak, i z pewnym rodzajem mściwej satysfakcji przejechał bryczką w poprzek placu, z celową prowokacją. Może, gdyby Ksenia miała inną osobowość – ale szczęściem, oboje byli niemal jednego charakteru – darowałby sobie te demonstracje, ale wystarczyło tylko jedno spojrzenie, żeby dostrzec w jej oczach i w uśmiechu to samo, co wtedy, kiedy przyniósł jej bez – i znowu wiedział, że robi słusznie.
-Ludzie panią zjedzą. - Dewajtis zsadził Ksenię z bryczki. - Chodźmy. - Nie podał jej ramienia i chociaż przez mgnienie może i tego oczekiwała, nie okazała tego w żaden sposób, wiedziała, że to byłaby już nazbyt wielka poufałość.
Tuż za kościelnym parkanem minęła ich i wyprzedziła para: młody mężczyzna, w którym Ksenia zauważyła coś jakby znajomego, prowadzący pod rękę ciemnowłosą kobietę w wysokiej ciąży.
W Dewajtisa jakby piorun strzelił, zatrzymał się nagle, w pół kroku, tuż przed wejściem do kościoła.
-Niech pani idzie sama, ja poczekam. - Słychać było, że jest wściekły.
-Panie Stanisławie!...
-Poczekam. - Opanował się już, ale nadal w głosie pobrzmiewały mu dziwne, ostre tony. - Tam, gdzie jest Adam, moja noga nie postanie!...
Ksenia weszła, ale nie doczekała końca mszy, wróciła do Dewajtisa jeszcze przed podniesieniem...
Leśniczówka pachniała zielonoświątkowym tatarakiem i czarnym bzem, suszącym się w kuchni, na Dewajtisa ten zapach działał dziwnie kojąco. Wrócił dawny porządek świata, w którym Ksenia nie była już panią na Ejsuntach – przestała nią być, kiedy suknia i pantofle zawisły ponownie w szafie – a znów stała się tylko służącą leśniczego. I tak było łatwiej, i ona, i Dewajtis znacznie lepiej odnajdywali się w swoich zwykłych rolach.
Spóźniony obiad zjedli razem w dużym pokoju. Jak zwykle, oboje nieskorzy do zwierzeń, nie poruszyli ani tematu młodego Dewajtisa, ani przedwczesnego wyjścia Kseni z kościoła, mówili o błahych sprawach, trochę żartowali – i dużo milczeli. Lubili ze sobą milczeć, ta wspólna cisza wcale nie była dla nich ciężką – przeciwnie, dobra i przyjazna, a nade wszystko – szczególnie Kseni – dawała im poczucie bezpieczeństwa.
-A pani nie chciałaby się do Ejsuntów przejechać, Kseniu? - Dewajtis zapalał poobiedniego papierosa. - Zaraz pani konia osiodłam, przecież tak nie można – ciągle tylko las i las...
Ksenia, przysiadłszy bokiem na krześle, wyciągnęła liść tataraku z wazonu stojącego pośrodku stołu.
-A czy mi tu jest źle z panem, panie Stanisławie? - Uśmiechnęła się i poczuła, jak na twarz wypływa jej zdradliwy rumieniec. - Pan życzy sobie, żebym podała kompot?... - zapytała, chcąc za tym aż nazbyt oficjalnym tonem ukryć swoje zmieszanie.
-Nie, panno Kseniu. - leśniczy bębnił palcami po obrusie, Ksenia wbrew sobie – bo przecież nigdy jej nie uderzył! - pomyślała, że musi mieć ciężką rękę...
Spod zmrużonych rzęs patrzyła, jak Dewajtis gasi papierosa, wstaje od stołu, wyjmuje z oszklonej nadstawki kredensu karafkę z wiśniówką i dwa kieliszki, po czym wraca na swoje miejsce.
-Chyba pora zmienić zasady - powiedział jakby do samego siebie i podał dziewczynie napełnioną pięćdziesiątkę. - Stach.
-Ksenia. - Powiedziała poważnie i wychyliła kieliszek, wiśniówka była mocna i słodka.
-Ale to jeszcze nie koniec ceremonii. - Dewajtis roześmiał się, Ksenia wspięła się na palce i ucałowała go w oba policzki; niespodziewanie przytrzymał ją za ramiona, poczuła przelotne muśnięcie jego wąsów na swoich ustach...
***
Nie lubili jej w Ejsuntach i jakoś wcale się temu nie dziwiła. Wszystko miało swoją cenę, wiedziała, że tak przyjdzie jej zapłacić za chwilę satysfakcji w dniu Zielonych Świąt – i Ksenia nie miała do nikogo pretensji. Nie zabiegała o sympatię mieszkańców, nie pokazywała się we wsi ponad to, co konieczne – z reguły przyjeżdżała wierzchem, załatwiała potrzebne sprawunki jak najszybciej się dało – i z powrotem uciekała do lasu; las, podobnie jak milczenie, był bezpieczny...
Kiedy Ksenia wyszła wreszcie ze sklepu Wąsowskiej, z naftą, knotami do lampy i tytoniem dla Dewajtisa – ktoś czekał na nią przy jej koniu. Nie wiedziała w pierwszej chwili, kto to, twarz ocieniał mu daszek czapki i dopiero kiedy podniósł głowę, poznała w nim mężczyznę spod kościoła.
Adama Dewajtisa.
-W końcu trafiła się okazja. - Młody Dewajtis przyglądał się jej z zainteresowaniem, ale oczy miał dziwnie chłodne; Ksenia poczuła się nieswojo.
-Słucham pana.
Adam milczał, z rękami w kieszeniach obchodził Ksenię dookoła, jakby oglądał ją przed zakupem na targu.
-Proszę pogratulować ode mnie mojemu ojcu.
Ksenia odwiązywała właśnie wodze od sztachety w płocie.
-Nie rozumiem, panie Adamie.
Młody Dewajtis gwizdnął przez zęby.
-Proszę, proszę! Nie pomyślałbym, że ojciec opowie o mnie swojej kochanicy! - splunął jeszcze zaskoczonej Kseni pod nogi i zostawił ją pod sklepem, wściekłą i upokorzoną...
Dewajtis domyślał się, że Ksenia jest nie w humorze. Do smutku owszem, przywykł – ale walenie talerzami przy zmywaniu w wykonaniu jego gospodyni było czymś, co widział po raz pierwszy w życiu. Przez prawie trzy miesiące przebywania Kseni pod jego dachem zdążył poznać i nauczyć się rozpoznawać całą gamę jej zachowań, wiedział jak wygląda jej smutek, obojętność, radość, nawet złość – ale tak dzika wściekłość była u Kseni czymś zupełnie nowym. Nie umiał zostawić dziewczyny samej z tym, co kąsało ją w duszy i nie dawało spokoju – ale też nie chciał naciągać jej na zwierzenia. Zresztą, był pewien, że jeśli to nie ona zacznie mówić pierwsza, z własnej woli – to żeby nie wiem jak ją błagał, i tak niczego nie zdradzi. A sposób na rozwiązanie Kseni języka przychodził mu do głowy tylko jeden...
-Ksenia! - Z podwórza rozległ się głos Dewajtisa; dziewczyna wybiegła na ganek.
Dewajtis stał przed schodami i uśmiechał się, trzymając wodze dwóch osiodłanych koni. Nie miał na sobie munduru, ubrany był w koszulę, ciemną kamizelkę i czarne spodnie, a obuty w oficerki do konnej jazdy.
-Zostaw już te garnki, Ksenia. - Dewajtis kiwnął ręką w zapraszającym geście. - Chodź, przejedziemy się trochę...
Ledwo wyjechali za podwórze, dziewczyna pierwsza puściła się galopem, dokładnie tak, jak leśniczy się spodziewał. Lecieli tak dobre parę minut, wreszcie, pod kapliczką na rozstajach, Ksenia gwałtownie osadziła karego na miejscu. Było widać, że trochę się rozpogodziła i Dewajtis pogratulował sobie w duchu znajomości jej charakteru.
-To co, teraz wolno? - bardziej stwierdził niż zapytał – i zjechali w las.
Dewajtis patrzył na Ksenię i cieszył oczy tym widokiem. Mimowolnie przeleciało mu przez głowę, jakie byłoby teraz proste, ściągnąć ją z siodła, zniewolić, zrobić to, co na pewno niejeden leśniczy robił ze swoją gospodynią... Zawstydził się sam siebie i wstrząsnął głową, odpędzając te niedorzeczne myśli.
-Twój syn mnie dzisiaj dopadł we wsi i obraził... - Ksenia odezwała się cicho, nie podnosząc nawet oczu na Dewajtisa. - Zresztą ciebie, jakby nie patrzeć, też... Wąsowska to widziała, teraz całe Ejsunty będą sobie nami gębę wycierać...
Nie musiała nawet kończyć, i tak wiedział, co usłyszała.
-I tak gadają, nic na to nie poradzimy.
-Wiem, Stachu. Ale przykro tak samo...
Przez jakiś czas jechali w ciszy – i pierwsza znów odezwała się Ksenia.
-Co ty masz z Adamem, co?... - zapytała.
Dewajtisowi na wspomnienie syna aż w oczach pociemniało.
-Poza tym, że trzeci rok mija, jak się pokłóciliśmy i wyniósł się z domu, to nic. Poza tym, że od ust sobie z żoną odejmowaliśmy, żeby mógł wyjechać do szkoły, a on wolał zostać w Ejsuntach, iść do cegielni do roboty i ożenić się z tą swoją Martą, i życie sobie zmarnować – to też nic. No, a o włóczeniu po sądach o spadek po matce to już w ogóle szkoda mówić...
Ksenia w zamyśleniu gryzła usta, czuła się winna.
-Przepraszam, Stachu.
Dewajtis uśmiechnął się i lekceważąco machnął ręką.
-Głupstwo, i tak kiedyś musiałbym ci to powiedzieć. A ludzkiego gadania nie słuchaj, nerw na to szkoda...
***
Do starego, zrujnowanego młyna za wsią rzadko kto zachodził i dlatego Ksenia szczególnie upodobała sobie to miejsce. Rzeka rozlewała się tam rozłożystym, szerokim zakolem, z brzegiem od strony wsi zarośniętym sitowiem i tatarakiem. Od strony lasu – jeśli kto wiedział, jak odszukać dojście – można było znaleźć wąski pas żółtego piasku, łagodną pochyłością prowadzący do samej wody. Nawet z kładki, przerzuconej przez rzekę kawałek dalej, nie było widać tego miejsca, mogło udać się to tylko, jeśli kto podszedł do rozlewiska od strony lasu, do samych młyńskich zabudowań.
Ksenia zbiegła plażą do samej rzeki i przez chwilę, jakby leniwie, brodziła w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Ciepło było i słonecznie, ale szykowała się zmiana pogody, Dewajtisa znów rwała blizna, a to był nieomylna zapowiedź nadchodzącego deszczu.
Ksenia w zamyśleniu kreśliła stopą okręgi na powierzchni wody. Przypomniał jej się miniony poranek, to, jak Dewajtis, nagi do pasa, stał w kuchni, a ona wcierała w jego bok ziołowy napar – i jak wzbierała w niej ochota, żeby położyć mu rękę na karku, powieść dłonią po jego szerokiej, porośniętej ciemnym włosem piersi... Ksenia zaczynała rozumieć, że przywiązała się do Dewajtisa bardziej, niżby należało; budziły się w niej dawno zapomniane pragnienia, uśpione i zepchnięte w niebyt tak głęboko, że sama nie była ich do końca świadoma – a które jednak istniały.
Ksenia potrząsnęła głową i przetarła twarz mokrymi palcami, zmywając z siebie zadumę. Rozejrzała się jeszcze nieuważnie i, jednym ruchem ściągnąwszy sukienkę, weszła głębiej w rozlewisko. Zanurzona po kolana, głowę odchyliła do tyłu, rozłożyła ramiona i, zamknąwszy oczy, stała bez ruchu, grzejąc nagie ciało w lipcowym słońcu.
Taką zobaczył ją Dewajtis, kiedy wyszedł z lasu i zbliżył się do młyna. Zaskoczony tym, co ujrzał, cofnął się nieco, żeby na pewno go nie dostrzegła – i długą chwilę patrzył, oczarowany widokiem. Przygryzł boleśnie usta; od oglądania kąpiącej się Kseni krew się w nim burzyła, czuł wyraźnie, jak płynie mu w żyłach coraz szybciej.
-No proszę. - Usłyszał nagle za plecami; odwrócił się gwałtownie, w cieniu pod młynem stał Adam, gryząc jakąś trawę. - Pilnuje ojciec swojej kochanicy? I jak, co dzień dogadza?...
Dewajtisowi pociemniało w oczach.
-Wynoś się – warknął, ledwo panując nad sobą.
-Od mojego patrzenia ojcu jej nie ubędzie. - Adam wzruszył ramionami. - I pewnie nie tylko mojego; każdy ze wsi może tu zajść...
Dewajtis siedział sam za kuchennym stołem, chmurny i zły; Ksenia jeszcze nie wróciła. Zajście nad rzeką w przykry sposób uświadomiło mu, że chociaż on potrafi powściągnąć swoje pragnienia i trzymać ręce przy sobie, to nie jest w Ejsuntach sam – i na samą myśl o tym, że po Ksenię mógłby sięgnąć ktoś inny, krew uderzała mu do głowy.
Tymczasem na ganku, a zaraz potem w korytarzu, zaszurały znajome kroki, dziewczyna w końcu wróciła do leśniczówki.
-Ksenia – Dewajtis był jeszcze spokojny. - Ksenia! - krzyknął ponownie, w głosie dźwięczał mu narastający gniew.
Dziewczyna stanęła na progu kuchni, Dewajtis na jej widok gwałtownie poderwał się zza stołu, odepchnięte krzesło z hałasem potoczyło się po podłodze. Ksenia, spłoszona, bezwiednie skurczyła się w sobie i osłoniła głowę ramieniem, jakby spodziewając się uderzenia.
-Widziałem cię dzisiaj przy starym młynie.
Dziewczyna patrzyła na niego zmrużonymi oczami, nagły wstyd nie pozwalał się jej odezwać.
-Zabraniam ci tam chodzić, słyszysz?! Nikt nie będzie cię nagiej oglądał!...
Kseni pociemniało w oczach, doskoczyła do Dewajtisa i nim zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, raz i drugi trzasnęła go w twarz, tak, że ręka aż zapiekła ją z bólu.
-Czyś ty oszalała! - zawołał, bardziej zaskoczony niż zły; nie słuchała go już, wybiegła z kuchni na podwórze...
Dewajtis stał na ganku, z lewą ręką wspartą na biodrze, w prawej trzymał obtłuczony kubek z kwaśnym mlekiem. Patrzył na krzątającą się po podwórzu Ksenię; udawała, że go nie widzi, demonstracyjnie zbierała pranie ze sznurka, jej urażona duma przejawiała się głównie w zaciętym milczeniu.
-Ksenia, proszę cię...
Wyminęła go bez słowa i weszła do domu.
Dewajtis roześmiał się cicho, dopił jeszcze mleko, odstawił kubek na ławkę i ruszył do stajni.
Długi czas jechali obok siebie w milczeniu, dziewczyna nie była skora do rozmowy – i w końcu Dewajtisowi ta cisza zaczęła ciążyć. Za dużo się nazbierało, zbyt wielu spraw nie rozumiał – i tym razem nie miał zamiaru czekać, aż dziewczyna sama zacznie mówić.
-Chodź, przejdziemy się trochę. - Zeskoczył pierwszy z siodła i pomógł Kseni zsiąść; jeszcze przez chwilę szli obok siebie milcząc. - No, to powiedz mi, za co tak naprawdę dzisiaj dostałem...
Ksenia patrzyła pod nogi.
-Za to, że chciałeś mnie ukarać, czegoś zabronić. - Podniosła nagle głowę, w oczach zaświeciły jej łzy. - Tak jak mój ojciec...
Dewajtis uświadomił sobie nagle, jak bardzo mało wie o swojej gospodyni – ale nie musiał pytać, złe wspomnienia, duszone latami przez Ksenię, w końcu znalazły ujście.
-Ojciec głównie pił i mnie lał, póki jeszcze żyła babcia, jakoś to było, ale potem... Kiedy trzy lata temu wymyślił sobie, że wyda mnie za właściciela tartaku, to już było za wiele, ukradłam mu wszystkie pieniądze i uciekłam – i od tamtej pory sama jestem na świecie. W jednym majątku byłam na służbie, w drugim, pracowałam w sklepie, potem byłam gospodynią w Czerniewicach na plebanii – i dobrze mi tam było, lepszego człowieka od starego proboszcza nie znajdziesz. Aż przed pół rokiem przysłali mu wikarego do pomocy... - Ksenia na chwilę urwała, wargi jej zadrgały.
-I co? - Dewajtis patrzył na Ksenię i wreszcie zaczynał rozumieć, skąd brała się jej hardość, nieustanny cień smutku w oczach, dziwny, jakby wyuczony, lęk przed uderzeniem...
-A to, że skoro nie zgodziłam się być kochanką księdza w Czerniewicach, to teraz w Ejsuntach mają mnie za kochanicę leśniczego. - Ksenia spojrzała na Dewajtisa, uświadomiła sobie, że od pewnego czasu chciałaby, żeby plotki na ich temat stały się prawdą.
-Ludziom gęby nie zamkniesz.
-Nie zamknę... I tylko czasami mam ich dosyć, jak wtedy w Zielone Święto w kościele, musiałam wyjść, bo patrzeć na nich nie mogłam – bo zawsze ta obca, gorsza, cudza, przybłęda z jedną walizką... - Dziewczyna zatrzymała się i wtuliła twarz w końską szyję, czuła, jakby ogromny ciężar zwalił się wreszcie jej z piersi.
-Nie płacz. - Dewajtis dotknął jej ramienia.
-Nie płaczę. - Otarła mokre rzęsy końcami palców. - Pomóż mi wsiąść, Stachu...
Dewajtis przykląkł na lewym kolanie, Ksenia oparła się końcem stopy na jego ręku i zwinnie rzuciła na siodło. Leśniczy wstał i zanim jeszcze odszedł, Ksenia schyliła się i zawstydzona, dotknęła dłonią jego policzka.
-Spuchłeś, Stachu...
Roześmiał się cicho.
-Trudno, żeby nie.
-Wracajmy już; zaparzę ci takie zioła, że do jutra nawet śladu nie będzie. - Ksenia ruszyła kłusem, kiedy wydostali się na drogę, przeszła w galop. - A wiesz – odwróciła się i zawołała do Dewajtisa – mój dziadek też był leśniczym!...
***
Sierpień powoli przechylał się już w jesienną dojrzałość. Las był jeszcze zielony, ale uważne oko mogło dostrzec już rudawe tony w tej zieloności, zapowiedź nadchodzącego września i nieubłaganego schyłku lata. Ale słońce stało jeszcze wysoko na bezchmurnym niebie, jaskrawe i palące, złociło drzewa, podwórze i leśniczówkę, nieruchome powietrze aż gęstniało od sierpniowego bogactwa zapachów.
Na podwórzu leśniczówki pachniało miodem, wybieranym przez Dewajtisa w pasiece. Ksenia przez kuchenne okno patrzyła, jak leśniczy po kolei okadza ule podkurzaczem, otwiera je i wyjmuje, jedna po drugiej, ramki ciężkie od miodu – a z ostatniej wycina starannie cały, niezasklepiony jeszcze plaster i, połamawszy na kawałki, w emaliowanej miednicy niesie do domu.
-Spróbuj. - Postawił miednicę na stole i, uwolniwszy ręce, zdjął wreszcie rękawice i pszczelarski kapelusz.
Dewajtis patrzył na Ksenię, jak bierze kawałek plastra do ręki i powoli, zamknąwszy oczy, zlizuje z niego miód – kiedy nagle gęsta, bursztynowa kropla spłynęła jej na szyję i dalej, na obojczyk, znacząc na dekolcie lepki, słodki ślad...
Dewajtis, niewiele myśląc, chwycił Ksenię w ramiona i przyciągnął do siebie. Nie broniła się, ani kiedy zlizywał miód z jej skóry – ani potem, kiedy zachłannie całował, pozwoliła mu wtargnąć do swoich ust, gwałtownie oddawała pocałunki; czuła słodki, miodowy smak jego śliny, jego wąsy pachniały lasem...
-Panie Dewajtis!
Ksenia, spłoszona, wyrwała się leśniczemu; listonosz, stojący w progu kuchni, jeszcze przez chwilę widział jej nieprzytomne spojrzenie i zawstydzoną, rozpaloną twarz...
Po południu Dewajtis osiodłał konie jakoś wcześniej niż zawsze – i inaczej niż zawsze skręcili na rozstajach. Jechali skrajem lasu, od strony ugorów i łąk, na których Ksenia zbierała swoje zioła, kępy żółtej nawłoci kwitły wśród wysokich, zrudziałych traw.
-Tu odpoczniemy. - Dewajtis zeskoczył z siodła i pomógł zsiąść Kseni, zdawało mu się, że jakoś bardziej niż normalnie zaciążyła mu w rękach, dłużej i mocniej przylgnęła do niego swoim ciałem... Ksenia wyciągnęła się na suchej, wygrzanej słońcem trawie, Dewajtis przez chwilę stał nad nią i obserwował, jak leniwie przeciąga się i oblizuje usta – i od tego widoku krew burzyła się w nim tak, jak w lipcu nad rzeką.
-Chodź, Stachu... - Ksenia odezwała się w końcu, zsunięta jej ręką spódnica bezwstydnie obnażyła rozchylone uda; Dewajtis uklęknął przed nią i, szarpiąc z niecierpliwości, zaczął rozpinać pasek od spodni...
Później długo jeszcze leżeli razem, nasyceni sobą i szczęśliwi, do powrotu poderwało ich dopiero bicie kościelnych dzwonów. Dewajtis podniósł się pierwszy i patrzył, jak Ksenia dotyka rozpalonej twarzy wierzchem dłoni, poprawia spódnicę i wreszcie wyciąga do niego rękę; zdecydowanym ruchem chwycił dłoń dziewczyny i pomógł jej wstać.
Przez chwilę oboje stali w słońcu, nasłuchując dalekich dzwonów, Ksenia, przytulona do pleców Dewajtisa, obejmowała go w pasie.
-Nie jesteś już obca. - sięgnął po jej dłoń i podniósł do ust. - Teraz będziesz już moja...
***
Marta Dewajtisowa czatowała na Ksenię przy końcu wsi.
-Panno Kseniu, proszę się zatrzymać!
Ksenia, zaskoczona, wstrzymała konia i spojrzała na kobietę. Nie poznała jej, pod kościołem widziała ją zbyt dawno i zbyt krótko.
-Pani mnie nie poznaje? Jestem Marta Dewajtis. Proszę, porozmawiajmy...
Ksenia zeskoczyła z siodła i wzięła konia za wodze krótko przy pysku.
-A dobrze, przejdźmy się kawałek.
Obie kobiety przez chwilę szły, nic nie mówiąc; Ksenia przez moment odniosła wrażenie, że Marta jakby się jej boi.
-Przyszłam do pani, bo ludzie mówią, że ze starym Dewajtisem robi pani, co chce.
Ksenia uśmiechnęła się.
-Stach wcale nie taki stary, czterdzieści cztery lata to żadna starość... A że robię, z nim, co chcę, to może i trochę racji w tym jest.
Znów milczały, rozmowa im się nie kleiła – a przecież Ksenia wyczuwała, że Marcie chodzi o coś bardzo, bardzo ważnego.
-Ja przepraszam, że tak nachalnie, ale... Niech pani z nim porozmawia, niech coś zrobi, przecież tak żyć nie można, Adam chodzi jak struty, ale zaciął się i pierwszy ręki do zgody nie wyciągnie... Teść nawet na ślub nie przyszedł – no a teraz, w niedzielę, chrzciny Władysia...
Ksenia dopiero teraz zauważyła, że Marta nie jest już w ciąży.
-Nie wiedziałam – powiedziała ostrożnie.
-Bądźmy przynajmniej my dwie mądrzejsze... - Marta śmiało patrzyła Kseni w oczy. - To co, porozmawia pani?...
Ksenia wsiadała już na konia.
-Porozmawiam – przyrzekła i, swoim zwyczajem, galopem puściła się w stronę leśniczówki.
Dewajtis dopijał mleko po śniadaniu, Ksenia siedziała mu na kolanach.
-Stachu... - Zaczęła niepewnie i objęła go za szyję. - Marta wczoraj ze mną rozmawiała, w niedzielę chrzciny...
Dewajtis drgnął i podniósł na dziewczynę zmęczone oczy.
-Nic mnie to nie obchodzi – powiedział, czuł, że na duszy robi mu się coraz ciężej i smutniej.
Ksenia patrzyła na niego spod opuszczonych rzęs.
-Jakby to była prawda, to po prostu zrzuciłbyś mnie z kolan i wyszedł – a ty czekasz, co powiem dalej. - Zauważyła i Dewajtisowi trudno było odmówić jej słuszności. - I powiem ci jedno: mnie żałujesz, a sam z Adamem żyjesz tak samo, jak ja z moim ojcem... - W Dewajtisa jakby piorun strzelił, po raz pierwszy dotarło do niego, że Ksenia ma rację. - Idź na te chrzciny, Stachu, bądź mądrzejszy...
Nie spodziewała się, że to usłyszy.
***
Dewajtis otrzepał płaszcz ze śniegu i starannie domknął za sobą drzwi. Ksenia, usłyszawszy znajome kroki, wyszła z zapaloną lampą do korytarza.
-Adam z Martą cię pozdrawiają. - Dewajtis uśmiechnął się i przygarnął Ksenię do siebie, jej usta, jak zwykle, miały smak grzechu. - Tęskniłaś za mną?...
Dziewczyna przezornie odstawiła lampę na schody.
-Jak zawsze, Stachu. - Ksenia ciągnęła już Dewajtisa do sypialni i niecierpliwie rozpinała guziki jego płaszcza; złota obrączka na jej palcu połyskiwała przy każdym ruchu dłoni...
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Obca [obyczaj]

2
Teraz piszesz Rodziewiczówną, wcale tego nie ukrywając :D Ale efekt ogólny, jeżeli chodzi o zgodność z pewną konwencją, jest lepszy, niż w "Rękawiczce". Jako ćwiczenie literackie - tekst całkiem zgrabny.
CDN
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Obca [obyczaj]

3
Rubia pisze: Teraz piszesz Rodziewiczówną, wcale tego nie ukrywając :D
A to jest numer nieziemski, bo Rodziewiczówny nawet w ręku nigdy nie miałam, o czytaniu nie mówiąc :D
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Obca [obyczaj]

4
A Dewajtis w takim razie skąd się wziął? :D Przecież to jej najsłynniejsza powieść. A leśniczy i dziewczyna-gospodyni to również motyw jakby z niej żywcem wzięty (tzn. z Rodziewiczówny, nie z "Dewajtisa") :D
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Obca [obyczaj]

5
Rubia pisze: A Dewajtis w takim razie skąd się wziął? :D
Z kolektywnego wymyślania, chciałam nazwisko z litewska brzmiące, z końcówką -tis - i to mi najbardziej przypasowało z tego, co kolektyw zaproponował :) A z kolei punktem wyjścia do leśniczego w pewien bardzo pokrętny sposób był Romuald Bukowski z "Doliny Issy" :D
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Obca [obyczaj]

6
No, to kolektyw się postarał, bo w "Dewajtisie" Ejniki są, a tutaj Ejsunty. Najwyraźniej "typowość" litewska ma wąski zasób cech charakterystycznych :D
Nie jest źle, fabułę ułożyłaś spójną, i chociaż czasem aż się prosi, żeby pewne fragmenty rozbudować, to właściwie w jednym tylko miejscu poszłaś zdecydowanie na skróty:
Isabel pisze: -Stachu... - Zaczęła niepewnie i objęła go za szyję. - Marta wczoraj ze mną rozmawiała, w niedzielę chrzciny...
Dewajtis drgnął i podniósł na dziewczynę zmęczone oczy.
-Nic mnie to nie obchodzi – powiedział, czuł, że na duszy robi mu się coraz ciężej i smutniej.
Ksenia patrzyła na niego spod opuszczonych rzęs.
-Jakby to była prawda, to po prostu zrzuciłbyś mnie z kolan i wyszedł – a ty czekasz, co powiem dalej. - Zauważyła i Dewajtisowi trudno było odmówić jej słuszności. - I powiem ci jedno: mnie żałujesz, a sam z Adamem żyjesz tak samo, jak ja z moim ojcem... - W Dewajtisa jakby piorun strzelił, po raz pierwszy dotarło do niego, że Ksenia ma rację. - Idź na te chrzciny, Stachu, bądź mądrzejszy...
Nie spodziewała się, że to usłyszy.
Nie pasuje mi tu ta reakcja Dewajtisa: "jakby piorun strzelił". Ksenia była dzieckiem bitym i poniewieranym, więc Dewajtis mógłby po prostu odpowiedzieć: gdybyś była moją córką, palcem bym cię nie tknął albo coś podobnego, i w ten sposób skwitować to porównanie. Jego relacja z własnym synem jest zupełnie inna, Adam zawiódł oczekiwania rodziców, wiązane z jego przyszłością, zaniedbał wykształcenie, a i małżeństwo też chyba zawarł z dziewczyną o niższej pozycji społecznej. Do tego jeszcze spór o spadek po matce... Uzbierało się, więc pretensje Dewajtisa są, przynajmniej w jego mniemaniu, solidnie uzasadnione. A argument "bądź mądrzejszy" należy do repertuaru napomnień używanych wobec dzieci, mógłby paść przy karceniu starszego synka, kiedy kopnął młodszego. Tutaj potrzebny byłby raczej jakiś dyskurs pomiędzy obojgiem, nawet spór, w którym leśniczy broniłby swojej postawy, a Ksenia - kontrowała jego argumenty. Chrzciny są rzeczywiście dobrą okazją do pojednania, więc dziewczyna mogłaby się upierać dowolnie długo.
W ten sposób miałabyś punkt kulminacyjny akcji, czego w obecnej kompozycji opowiadania właściwie brakuje.
Isabel pisze: Jak zawsze, Stachu. - Ksenia ciągnęła już Dewajtisa do sypialni i niecierpliwie rozpinała guziki jego płaszcza; złota obrączka na jej palcu połyskiwała przy każdym ruchu dłoni...
A tutaj złota obrączka wyskakuje niczym diabeł z pudełka. Rozumiem, że chciałaś sprawić niespodziankę czytelnikom, lecz w całej fabule nie ma właściwie takiego momentu, w którym pojawiłaby się sugestia, że Kseni albo leśniczemu zależy na zmianie status quo. I raptem okazuje się, że już po wszystkim... Taki nagły myk w ostatnim zdaniu jest dobry w stusłówkach i innych formach naprawdę krótkich, lecz Ty napisałaś klasyczne, pełnowymiarowe opowiadanie z liniowym rozwojem akcji, rozłożonej w czasie, więc takie całkowite usunięcie kwestii małżeństwa ze świadomości bohaterów jednak mi trochę zgrzyta.

I jeszcze w związku właśnie z rozwojem akcji: może to wina formatowania tekstu, lecz mam wrażenie, że zlewają się w jeden ciąg epizody, które powinien dzielić pewien odstęp czasu. Tutaj potrzebne byłoby rozdzielenie poszczególnych akapitów.

A ogólnie - tym razem bohaterka znacznie bardziej przekonująca, niż poprzednia. I relacje pomiędzy bohaterami również. :D
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Obca [obyczaj]

7
Bardzo, bardzo dziękuję za komentarz :D
Rubia pisze: No, to kolektyw się postarał, bo w "Dewajtisie" Ejniki są, a tutaj Ejsunty. Najwyraźniej "typowość" litewska ma wąski zasób cech charakterystycznych :D
Dość jest to wszystko zabawne :D Ejsunty akurat są rezultatem mojej własnej inwencji wytwórczej - wypadkowa dwóch nazw miejscowości : Asuny i Sągnity (zresztą istniejących naprawdę) :) Co do typowości litewskiej - Ksenia pierwotnie miała mieć na imię Onute - ale jednak doszłam do wniosku, że jednak wolę nie iść w litewskość "po całości" i zostawić jakiś margines niedopowiedzenia :)
Rubia pisze: Rozumiem, że chciałaś sprawić niespodziankę czytelnikom, lecz w całej fabule nie ma właściwie takiego momentu, w którym pojawiłaby się sugestia, że Kseni albo leśniczemu zależy na zmianie status quo.
Dewajtis powiedział Kseni po ich pierwszym zbliżeniu "Teraz będziesz już moja" - ale fakt, od "bycia czyjąś" do małżeństwa jest jeszcze daleko... Niemniej jednak, wydawało mi się dość oczywiste, że w 1924 roku, zwłaszcza w takiej małej społeczności, dziewczyny raczej nie usatysfakcjonuje bycie tylko kochanką - i raczej kwestia ślubu jest dość oczywista "sama przez się" :)
Rubia pisze: mam wrażenie, że zlewają się w jeden ciąg epizody, które powinien dzielić pewien odstęp czasu
Są odgwiazdkowane - w zasadzie to umknęło mi tylko wstawienie gwiazdek pomiędzy sceną z leczeniem Dewajtisa a sceną z bzem :)
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Obca [obyczaj]

8
Dobrze, że Ksenia została Ksenią, gdyż to imię, popularne wśród prawosławnych, pasuje do litewskiej scenerii.
Isabel pisze: Dewajtis powiedział Kseni po ich pierwszym zbliżeniu "Teraz będziesz już moja" - ale fakt, od "bycia czyjąś" do małżeństwa jest jeszcze daleko... Niemniej jednak, wydawało mi się dość oczywiste, że w 1924 roku, zwłaszcza w takiej małej społeczności, dziewczyny raczej nie usatysfakcjonuje bycie tylko kochanką - i raczej kwestia ślubu jest dość oczywista "sama przez się" :)
"Będziesz już moja" to jednak nie to samo, co "będziesz moją żoną" :) A dziewczyna postępuje na tyle swobodnie, że kwestia małżeństwa nie wydaje się czymś, co bardzo zaprząta jej myśli. Nawet jeśli pewne zachowania/dążenia uznajemy za oczywiste w realiach, które stworzyliśmy, potrzebna jest jakaś sugestia, że przyciągają one uwagę bohaterów w czasie objętym akcją opowiadania :)
I jeszcze jedno: myślnik, wprowadzający kwestie dialogowe, oddzielaj spacją od pierwszego słowa. Zawsze.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Obca [obyczaj]

9
Mnie się podoba niezmiernie. Wyłowiłam tylko jedno potknięcie. Historia wciągająca, ciekawa. Ksenia to niezłe ziółko, oj, niezłe... :)
Isabel pisze: Dewajtis otrzepał płaszcz ze śniegu i starannie domknął za sobą drzwi. Ksenia, usłyszawszy znajome kroki, wyszła z zapaloną lampą do korytarza.
- czyż nie "na korytarz"?
Sił do pisania życzę Ci z całego serca! ;)
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Obca [obyczaj]

11
Całkiem zgrabnie udało się oddać klimat klasycznych powieści. Myślę, że wyszło by jeszcze lepiej, gdyby to dążenie do zbliżenia Kseni i Dewajtisa było bardziej rozciągnięte w czasie i wymagało od obojga więcej cierpienia. Momentami odniosłem też wrażenie, iż bohaterowie zbyt szybko przemieszczają się od lokalizacji, do lokalizacji, jakby w Ejsuntach możliwa była teleportacja:) Ogólnie rzecz ujmując, wrażenia całkiem pozytywne. Pozdrawiam

Obca [obyczaj]

12
Nie jestem fanką powieści obyczajowych, aczkolwiek Twój wytwór czytało mi się przyjemnie: bohaterka jest dość ciekawa, udało Ci się stworzyć wokół niej otoczkę tajemnicy, która sprawiła, że czytałam dalej. Lecz w związku z tą tajemnicą mam również jeden zarzut.
Isabel pisze:Podniosła nagle głowę, w oczach zaświeciły jej łzy. - Tak jak mój ojciec...
Dewajtis uświadomił sobie nagle, jak bardzo mało wie o swojej gospodyni – ale nie musiał pytać, złe wspomnienia, duszone latami przez Ksenię, w końcu znalazły ujście.
-Ojciec głównie pił i mnie lał, póki jeszcze żyła babcia, jakoś to było, ale potem...
Moim zdaniem powinnaś trochę przetrzymać wyjaśnienie dokładnie o co chodzi z jej ojcem. Na Twoim miejscu urwałabym ten fragment na "Tak jak mój ojciec", a całą resztę być może nawet zostawiła w niedopowiedzeniu, aby czytelnik dalej się zastanawiał co tak dokładnie z tym ojcem było.
Isabel pisze: W Dewajtisa jakby piorun strzelił, po raz pierwszy dotarło do niego, że Ksenia ma rację. - Idź na te chrzciny, Stachu, bądź mądrzejszy...
Nie spodziewała się, że to usłyszy.
Nie rozumiem tego zdania. Nie spodziewała się, że co usłyszy, skoro ostatnia wypowiedź należy do niej? Chodzi o to, że nie spodziewała się zgody Dewajtisa? Jeśli tak, to uważam, że powinnaś przekształcić to zdanie. Poza tym podłączam się również do tego o czym wspomniano wcześniej na temat pójścia na skróty w momencie dyskusji o chrzcinach i o obrączce.

A tak poza tym na plus. Przyjemny język, całkiem interesująca historia :) Pozdrawiam!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”