Ćwiczę sobie ze stylem, a że nie mam pojęcia czy tekst kontynuować, czy dać sobie z nim spokój, więc poddaje pod ocenę.
Z pamiętnika kresowego szlachcica
U kresu żywota, gdy włos okadziła siwizna, a zdrowie, niegdyś tak niezawodne, niedomaga i staje się źródłem kolejnych frasunków, kreślę na kartach dziennika wspomnienia, stanowiące obecnie jedyną przyjemność, jaka mi na tym łez padole pozostała. Ciało doczesne, co ze wstydem przyznać jestem zmuszony, w coraz mniejszych stopniu podlega mej woli, tak, że nawet elementarne potrzeby fizjologiczne zdarza mi się załatwiać w łożu, albo w innych przybytkach, zupełnie doń nieprzeznaczonych. Nie raz i nie dwa, siostry brygidki, zmieniając pościel w mej izdebce musiały wietrzyć pomieszczenie, a pierzynę prać w ługu. Jedyną wówczas konsolacją był powrót w myślach do lat mej młodości - w wypadki, przygody i liczne awantury obfitujące. Do czasu, gdy nie wiedziałem co to lumbago, albo też inne starcze dolegliwości, doskwierające mi teraz, niby tatarskie zagony, które jako słyszę coraz śmielej zapuszczają się w głąb Rzeczypospolitej.
Hej, nie byłoby tych podjazdów i jasyrów, gdyby zdrowia mi stało, a miłościwy Pan Bóg nie wezwał do siebie kilku hardych kawalerów, w towarzystwie których mnogich przygód zaznałem. Popsował się nasz kraj, widać pokolenia jakie po mnie przyszły, mniej głowę zaprząta res publica , a bardziej geszefty, zbytki i figle.
Nie czas jednak, aby o tym rozprawiać.
Kiedy już chwyciłem za pióro, rylec muszę dzierżyć mocno, a myśl kierować prostymi ścieżkami, tak abym do celu, który sobie obrałem, mógł trafić, nie wdawać się zaś w niepotrzebne dygresje, bowiem nawet światłe umysły na manowce zboczyć mogą.
Kiedy przychodzi czas różańca, a mniszki zwołują wszystkich potrzebujących z przytułku do kaplicy, nie proszę Najświętszej Panienki, o zdrowie, ani nawet - co niech wybaczy mi przeorysza Genowefa – nie modlę się w intencji naszego dobroczyńcy, pana Boczyły, (który jak wieść gminna niesie, kupił szlachectwo za pieniądze zbite na handlu zbożem) fundatora reperacji kościelnego dachu. Sklepienie nad ołtarzem nie tak dawno jeszcze przeciekało, tak, że w deszczową aurę, woda kapała na łysinę odprawiającego mszę, wielebnego Parkana, co nijak nie licowało z powagą świętego obrządku. Szczęśliwe po dokonanych naprawach cała nasza owczarnia kontempluje teraz w należytym skupieniu, a ja, grzesznik, wybaczenia niegodzien, proszę Orędowniczkę, o to, aby mej pamięci nie doskwierały dolegliwości wieku starczego, abym w należytym ordynku i z pełną klarownością spisał wszelkie przygody jakowych doświadczyłem.
Nieraz też zanoszę modły do patrona wszystkich myśliwych, biskupa z Liege, który nim w poczet świętych został wliczon, jako hulaka, ale też rycerz odważny światu dał się poznać. Tak sobie myślę, że właśnie święty Hubert obejmie starego grzesznika swym wstawiennictwem i nie dopuści, aby brygidki znalazły rzeczony rękopis. Manuskrypt ów trzymam w sekretnym ukryciu, nieraz bowiem na kartach wspomnieć będę musiał o białogłowach, oraz innych bałamuctwach, o jakie bogobojne siostrzyczki mogłyby się złobić, szczególnie przeorysza Genowefa, znana wszak w całym powiecie z surowości i cnót wszelakich.
Tak tedy powracam myślą ku Zadnieprzu, ku stepom szerokim, jak morze, aż po horyzont rozlanym; powracam myślą do gonitw szaleńczych, gdy koń szedł w cwale, wiatr świszczał w uszach, a dusza z radości wyła. Do dziewek czarnobrewych, urodą tak nad innymi przedstawicielkami płci nadobnej górujących, że sam sułtan łasy był na ich wdzięki i kusił szlachciców klejnotami, arabami pełnej krwi, belami adamaszku, albo innym dobrem, by zechcieli tylko córy swe do haremu oddać i aby nad Bosforem chuć lubieżną owego popaprańca zaspokajały.
Przywołuję w swej pamięci panów braci z fantazji junackiej słynących, owe dusze rogate, których nawet potężna magnateria ujarzmić nie potrafiła. Co tym bardziej winno wzbudzać admirację u potomnych, iż fortuny Potockich, Koniecpolskich, czy Zasławskich równych sobie nie miały w całym chrześcijańskim świecie i nawet królowie sami mogli zawidzić majątku i potencji, jakie w swych rękach dzierżyły najświetniejsze rody Rzplitej.
Pośród innych rzeczy wspominam też miód czehryński, krzepki, jak karczemna dziewka, złocisty jak jej warkocz, a niczym uśmiech słodki, tak, że jeśliś w gospodzie grosza nie poskąpił, sameś człeku nie wiedział co bardziej uderzało do głowy, napitek czy białogłowy . A może bajam tylko, jak dziad wędrowny? A pan Chowański, który swego czasu na Ukrainie, jako ekonom szmat życia przepędził, a teraz, tak samo jak i ja, w przytułku ostatnich dni wygląda, prawy jest, kiedy mówi, że ani te panny, wcale takie wdałe nie były, ani owy trunek taki zacny, jeno, że gdy człowiek grzeszy nieumiarkowaniem w piciu, zrazu każda poćpiega zda mu się Heleną Trojańską, a byle cienkusz, małmazją.
Nic to. Nie czas tu i miejsce roztrząsać kwestie pomniejszego wagomiaru, niechże kto chętny razem z panem Chowańskim nad owymi rzeczami głowę sobie łamie. Nie wiem, ile jeszcze dni na tym świecie mi pozostało, jużci nie myślę trwonić go na podobne deliberacje, ani co na bluźnierstwo na pierwszy rzut oka patrzy, nawet na modlitwy w kruchcie, jakie co dzień ordynuje nam przeorysza.
Choć godnym najwyższego szacunku jest oddać swe życie Jezusowi, Panu naszemu, choć kochany ociec rózgi łamał, aby różne mądrości do łba mi wpoić, matula zaś bogobojnosści uczyła, mnie zawsze bliżej było do szabli, konia i szklanicy. I patrząc wstecz na mego życia koleje, nie żałuję, Boże, wybacz, nie żałuję…
Koń leciał w cwale, wzbijał tumany pyłu, rył kopytami ziemię, że dudniło w uszach. Jeździec uniósł się nad czaprakiem, przywarł do szyi wierzchowca, ścisnął nogami spocone boki siwka tak mocno, iż rzekłbyś, że człowiek i zwierzę, stali się jednym ciałem. Młodzieniec zdzielił bachmacika arkanem po zadzie, zmusił do jeszcze szybszego biegu.
Świat zamigotał nagle, eksplodował tysiącem kolorów, i nie było już złocistego słońca, ani błękitnego nieba, tylko jakaś wielobarwna, nieskończona smuga, która mami wzrok i mąci umysł, tak, że człek mało zmysłów nie postrada i nie wie już gdzie jest, ani co ma przed oczyma.
Koń szedł jak wicher.
Pan Andrzej Zięba zapamiętał się w gonitwie, stracił orientację i poczucie czasu. Wiedział, że niebezpiecznie zapuszczać się na Dzikie Pola, ale tylko tu, gdzie step był płaski, jak brzuch sułtańskiej niewolnicy, mógł się przekonać, czy jego rumak jest zaiste tak rączy jak prawił Czumaga. Od dobrej chwili walił na południe, ku przeklętemu pustkowiu, na którym spotkać można było już tylko prastarych słowiańskich bogów, albo bielejące szczątki bliźnich.
Kraina cieszyła się złą sławą, i jak urok przyciągała niespokojne duchy w poszukiwaniu przygód i majątku. Większości śmiałków najczęściej przynosiła śmierć, nie brakowało bowiem na rubieżach ani czambułów, ani Kozaków, ani też banitów, na których ciążyły nieliche kondemnaty. Bywało, że pohańcy prowadzili przez Dzikie Pola jasyr, a że szlak ten był nader rzadko uczęszczany, tedy zagony często gubiły pogoń i tylko niepośledni statysta umiał pośród morza traw na ich ślad natrafić. Zaiste, różnych ludzi można było napotkać na stepie i często owe znajomości kończyły się ślubem, szczególnie, że jeden drugiego z własną szablą żenił.
To jednak nie odstraszało zapalczywych waszmościów z najdalszych zakątków Rzplitej nad Dniepr ciągnących, wiadomo było, że właśnie tam można najszybciej zbić fortunę i los swój odmienić. Jeśli tylko komu na odwadze nie zbywało, a zastałe cyrkumstancje na własną korzyść potrafił obrócić, to nieraz i w niecały rok zgromadził majątek na jaki pokolenia gdańskich liczykrup całe dekady trawiły.
Młodzian nic sobie jednak nie robił z zagonów, zaporożców i hultajów, wiedział, że ma pod sobą wierzchowca, jakiego pozazdrościłby i sam wezyr. Gnał na śmigłym koniku, jak opętany, a choć przebieżał już dobrych kilka staj, bachmacik nie puścił z pyska nawet kropli piany.
Jeździec, jako się rzekło, walił na południe, gdy wtem zobaczył na horyzoncie biały punkt, który z każdą chwilą jął się powiększać, przybierać ludzkie kształty. Szlachcic pociągnął za cugle, zwolnił i wstrzymał siwka. Bacznie rozglądnął się dokoła, choć młody wiekiem wiedział, że w podobnych okolicznościach należy zachować ostrożność. Po gospodach i karczmach nieraz dało się słyszeć o różnych przemyślnych zasadzkach, jakie urządzali naddnieprzańscy hultaje. Kawaler niczego jednak nie dostrzegł, wyciągnął z olstra bandolecik i podjechał stępa do spoczywającej w szczerym polu postaci.
Rzeczywiście pośród traw leżał trup, ale akurat na Dzikich Polach, był to obraz dość częsty, żadną miarą na miano ewenementu nie zasługujący. Zwłoki zwrócone obliczem ku ziemi nie pozwalały rozpoznać kondycji, wieku czy autoramentu nieboszczyka. Młodzian zeskoczył z konia, z bronią w ręku pochylił się nad kadawerem, obrócił umrzyka ku sobie i wtedy… zmarły ożył. Szlachetka klapnął na ziemię z wrażenia, wybałuszył oczy. Wzrok go jednak nie mylił, nieszczęśnik z rozwaloną głową oddychał, ledwo bo ledwo, świszcząc przy tym cichutko, jakby każdy wdech i wydech kosztował wiele wysiłku.
- Spasi pane! Spasi – wystękał.
Młodzian odtroczył bukłaczek, obmył podgolony łeb z krwi, zdarł pas z własnej koszuliny, związał prowizoryczny opatrunek.
- Kim jesteś? Co tutaj robisz? – indagował.
Nieznajomy nie odpowiedział, półprzytomny, bredził tylko coś pod nosem i kaszlał juszką.
Wielce nieobyczajnie byłoby ostawić bliźniego w potrzebie, myślał pan Andrzej. Z drugiej strony, jeno hajdamak, albo hultaj mógł leżeć półżyw w stepie. Nikt inny. Cała rzecz patrzyła na zatarg zbójecki, jakich wszak pełno po gościńcach. Godzi się człekowi najpewniej bez czci i spod prawa wyjętemu pomocy udzielać? Na dodatek, co wielce prawdopodobne, osobie niskiego stanu? Szlachcic dumał tak dłuższą chwilę, wreszcie powziął decyzję.
Choć pospolitej postury, był silny. Wprawnie przerzucił nad barkiem rannego, posadził przed sobą na koniu i ruszył w kierunku Czehrynia. Szybko jednak zmiarkował, że cała impreza w łeb weźmie i na dobrą sprawę zratowanego mógłby w trawach porzucić. Chłop słabował, leciał przez ręce, kilka razy mało nie spadł z wierzchowca. Jasnym się stało, że wycieczki nie zdzierży. Cóż należało czynić? Samemu kopnąć się do osady i pomoc sprowadzić? Do tego czasu słonko zajdzie. A wtedy co? W ciemnicy, w stepie szerokim nieszczęsnego szukać? Do jutra mężczyzna pewnikiem skapieje, albo rozwłóczy go po równinach dziki zwierz. Pan Zięba przejechał jeszcze jedną staje, ale wówczas z poturbowanym było już całkiem źle. Plwał krwią i mdlał na przemian, to dziękował za ratunek, to znowu bełkotał modlitwy do Świętej Przeczystej. Szlachcic patrzył już za stosownym miejscem, żeby mogiłę wykopać, gdy wtenczas kątem oka ułowił kontur jakiś, kształt na horyzoncie się rysujący. Podkłusował w owym kierunku, jego oczom ukazał się ni to szałas, ni to chatka. Pośród stepu czasem można było trafić na podobne klecie, w których bytowali pustelnicy, pasterze, albo Kozacy, którzy pędzili swe tabuny na pastwiska. Gospodarza nie zastał, ale w środku znalazł wojłok, pęki ziół, naczynia. Ułożył na derce rannego, rozpalił ognisko, przygotował wywar i modlił się. Tak naprawdę nie wierzył, że nieznajomy dożyje następnego dnia.
Szlachetka patrzył jak noc, niby czarny kir przykryła połacie ziemi, tak, że człekowi zdawało się, że ma przed sobą czeluść, albo otchłań piekielną, i jeśli postąpi krok naprzód, to zleci do Tartaru, straci się i przepadnie na wieki. Tylko wycie wilków oznajmiało, że tam w głębi jakieś życie pulsuje. Trawy szumiały kołysząc do snu. Pan Andrzej dumał, czy do jutra śmierć też nie zasłoni żałobnym całunem oblicza nieznajomego.
Z pamiętnika szlachica (fragment)
1I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer