CZERWONE OKO
Czarny Karzeł
Z nieudawaną obojętnością przepychał się przez tłum. Nie sprawiało mu to większej trudności. Ludzie rozstępowali się przed nim od razu, przymilnymi uśmiechami zręcznie maskując irytację. Obserwował ich niechętnie, mimowolnie przenosząc uwagę z osoby na osobę. Unosił lekko swoją dużą głowę rejestrując kierowane w jego stronę spojrzenia.
Liczył sobie około metra trzydzieści wzrostu, przez co ewidentnie zaliczał się do karłów. Jego czarna skóra wysmuklała delikatnie krępą sylwetkę. Nie zwalniając tempa kroczył do przodu zwinnym, lecz nieco kaczkowatym chodem. Kilku centymetrów dodawało mu niesforne afro, którego nigdy nie pozwolił ostrzyc krócej niż na dziesięć cali.
W wielkiej, wypełnionej po brzegi sali medialnej nawet z poziomu karła dało wyczuć się wiszące w powietrzu podniecenie. Emocje na tyle silne, aby wywołać delikatne wypieki na twarzy, lecz dalekie od niebezpieczniej granicy strachu. Towarzyszące obserwowaniu zdarzeń tragicznych, jednak odległych widzowi, który nie dopuszcza myśli, że mogłyby kiedykolwiek dotyczyć jego samego.
Przestronne pomieszczenie, zazwyczaj wypełnione rzędami drewnianych krzeseł zostało dziś uprzątnięte, by móc pomieścić jak najwięcej osób. Nie posiadało wielu zdobień, chociaż spostrzegawcze oko zauważyłoby delikatne, kwiatowe motywy wyryte w drewnianych belkach sufitu. Teraz jednak wszystkie oczy zwracały się ku kilku ogromnym monitorom, które z charakterystyczną dla elektronicznego sprzętu obojętnością wyświetlały fatalne zdarzenia, dziejące się w różnych częściach świata.
Dokładnie pół godziny wcześniej, siedząc w swoim gabinecie Czarny Karzeł otrzymał wiadomość. Na przyniesionym przez posłańca, żółtawym zwitku papieru widniały tylko dwa słowa: „zaczęło się”. Zeskoczył wtedy z fotela i podążył do sali medialnej, gdzie jak podejrzewał ożywiony tłum zbierze się, aby oglądać widowisko. Ożywiony i modny. Najwyraźniej śledzenie przebiegu końca świata zobowiązywało. Nikt nawet nie śmiał pojawić się w czymś mniej stosownym niż swobodna elegancja. Skala kończyła się na strojach balowych, założonych prawdopodobnie z myślą o zaplanowanych na późny wieczór przyjęciach. Jako, że zawsze wyglądał wyśmienicie nie musiał się przebierać.
Przepchnięcie do pierwszego rzędu zajęło mu kilka minut. Rzucił okiem na sześć monitorów wyświetlających montaż nieprzyjemnych scen. Stojąca po przekątnej dama zdołała złapać jego wzrok. Pokiwała mu uprzejmie dłonią ubraną w koronkową rękawiczkę. Jej wieczorową suknię uzupełniał ogromny kapelusz, którego nie zdjęła nawet w pomieszczeniu. Przyozdobiony był skomplikowaną konstrukcją barwionych na różne kolory słomek. Konstrukcja ta, wiadomym tylko sobie sposobem opierała się prawom grawitacji. Mimo swojej fikuśności, strój damy nie wyróżniał się specjalnie wśród innych.
Arnold – bo tak brzmiało imię Czarnego Karła poświęcił obserwacji kreacji swojej znajomej dokładnie cztery sekundy. Przez kolejne sześć przyglądał się z niesmakiem ekranom, a dokładniej wyświetlanym na nich scenom. Następnie wykonał zgrabny obrót na pięcie i skierował do wyjścia. Podążył dokładnie tym samym torem, którym przyszedł. Najbardziej zirytowanych obdarzał swoim złośliwym, karlim uśmiechem.
Jeśli kiedykolwiek miałby poczuć się nieszczęśliwy z powodu bycia Karłem, to moment ten jeszcze nie nadszedł. Arnold wcale na niego nie czekał. Właściwie to nigdy o tym nie myślał, gdyż zazwyczaj miał dużo ważniejsze sprawy na głowie. Obecnie szczególnie jedną, młodą sprawę płci żeńskiej. I żeby było jasne, nie chodziło tu o jakąś błahą miłostkę. Chodziło o ogromną energię.
W końcu wydostał się z zatłoczonego pomieszczenia. Zamyślony szedł prowadzącym do wyjścia korytarzem. Odetchnął głębiej i odruchowo otrzepał swój garnitur, którego ciemno-granatowy kolor pasował idealnie do jego negroidalnej karnacji. Materiał połyskiwał delikatnie, gdy nieśpiesznym krokiem opuścił budynek. Sprężyste kosmyki kręconych włosów zaczęły frywolnie falować poruszane przez delikatna, wieczorną bryzę. Arnold Jeffrey (bo tak brzmiało jego drugie imię) skierował się w stronę swojego apartamentu. Z przyjemnością wciągnął do płuc rześkie powietrze. Obserwował zapalające się latarnie, które uświadomiły mu, że zaczyna się ściemniać. To była jego ulubiona pora dnia.
Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze jednego z wieżowców. W salonie zastał ubranego w czarny smoking mężczyznę. Popijał drinka siedząc na kanapie z nonszalancją tak znamienną dla osób jego pokroju - całkowicie świadomych swojego doskonałego wyglądu. Z lewą ręką wyciągniętą na oparciu założył nogę na nogę prezentując idealny kant czarnych spodni oraz kawałek brązowej skarpetki. Mężczyzna miał oliwkową cerę i twarz, która uchodziła co najmniej za przystojną. Jego jasne, zielone oczy ocieniał wachlarz długich rzęs. Na widok AJ-a, ( bo tak go wszyscy nazywali) przewrócił nimi teatralnie i z uśmiechem wstał.
- Nareszcie jesteś! – Wykrzyknął udając zniecierpliwienie. – Ileż mogę na ciebie czekać? Śpieszę się!
- Doprawdy? – Prychnął AJ i zmrużył oczy. – A nie wyglądasz.
- Powinienem. Przyjęcie, na które idę właśnie się zaczyna. Spóźnienia nie są w moim stylu.
- Przyjęcie? Taka okazja nie zdarza się, co dzień. Koniec świata fiu fiu – zadrwił Karzeł.
- Ależ tak!- Tym razem piękny jegomość prychnął. – Lecz wcześniej postanowiłem zajrzeć do ciebie – westchnął – tak jak mówisz, najpierw praca potem przyjemność.
- Ja mówię najpierw praca i później też praca! Gdzie jest dziewczyna? – AJ również usiadł wlepiając swoje oczy w rozmówcę. Tęczówki miał niezwykle czarne. Tak, że nie dało się ich odróżnić od źrenic.
- Ewakuuje się z Rot. Ale już nie z tłumem. – Powiedział spokojnie odziany w smoking i pociągnął łyka z trzymanej w ręku, kryształowej szklaneczki. Kolor płynu i kształt naczynia jednoznacznie wskazywały na szkocką.
- Ewakuuje się? – Odpowiedział Karzeł swoim zwyczajem kładąc nacisk na każdą sylabę z osobna. – Co to znaczy E-wa-ku-u-je –się?
- To znaczy, że umyka niebezpieczeństwu. Oddala się ze strefy zagrożenia. – Odpowiedział tamten. – Energia nią kieruje. Nic więcej nie możemy zrobić. Ani nie musimy.
- Lepiej, żeby to była prawda – syknął Karzeł.
- Chciałem cię tylko uspokoić. A teraz pozwolisz, że się ulotnię. Jesteś pewien, że nie chcesz się przyłączyć? – Stwierdził raczej niż zapytał elegancki jegomość. – Doprawdy nie zauważyłem, w którym momencie stałeś się takim sztywniakiem.
AJ nie odpowiedział. Przeszedł bez słowa do swojego gabinetu. Za oknem, do którego podszedł widać było szeroką gamę zmierzchu w całej swej dostojności. Musiał się zastanowić.
Przezroczyste do granic możliwości szyby prezentowały górujący nad miastem wulkan. Zdawało mu się, że widzi także zachodzącą Wenus jednak nie miał całkowitej pewności. Nigdy nie był dobry w rozpoznawaniu planet i gwiazd, chociaż od dawna planował się tego nauczyć. Uważał, że zobowiązuje go do tego posiadanie tak wspaniałego widoku. Zrobił kilka okrążeń wokół biurka pozwalając swojemu afro swobodnie falować w rytm kroków. W końcu usiadł w fotelu i wlepił oczy w wiszące na ścianie zdjęcie.
Przedstawiało szczupłego człowieka z brodą i długimi, lekko niechlujnymi włosami. Mężczyzna ubrany był w białą szatę, która wręcz z mistycznym dostojeństwem opadała luźno aż do ziemi. Karzeł osobiście nie cierpiał tego stylu i uważał go za kompletny brak dobrego gustu.
Rozparł się wygodniej w fotelu i westchnął. Lubił wzdychać do siebie i robił to całkiem często. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale jakimś dziwnym sposobem utwierdzało go to w przekonaniu, że jest istotą myślącą.
- Spokojnie – powiedział do siebie. – Dziewczyna żyje. Wkrótce się nią zajmiemy. Niech tylko ucichnie ten cały bałagan. – Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie Gena. Nic nie pobudza bardziej do myślenia niż widok swojego największego wroga. Ile czasu minęło od ich ostatniej rozmowy? Chyba dobre dwa lata. Tak, rozmawiali dość burzliwie i nie pozabijali się prawdopodobnie wyłącznie z poczucia czystej przyzwoitości. W końcu oboje mieli reprezentować podobne wartości. Podobne, ale nie takie same.
Od niedawna nachodziło go nieracjonalne uczucie, że nie tylko on interesuje się ciemnowłosą z czerwonym okiem.
Popadasz w paranoję – uspokajał sam siebie. – Gen siedzi teraz w Ośrodku i triumfuje nad dokonaną zagładą. Nie wyłuskuje pojedynczych osób spośród ginących tłumów. To zupełnie nie w jego stylu. On kocha wprowadzać w życie skończone zasady. Bez wyjątków.
W końcu prawie przekonany wstał planując zrobić sobie drinka. Trzymając w ręku szklankę podszedł do okna i otworzył je, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Było już prawie zupełnie ciemno i jedynie blednący pasek nieba nad horyzontem przypominał nieśmiało o minionym dniu. Perspektywa dołączenia do jakiejś zabawy wydała mu się nagle mniej niedorzeczna niż wcześniej. Koniec końców, rzeczywiście nie często zdarza się taki dzień jak dziś.
Alja
Ulica jest pusta i złowieszczo cicha. Oświetla ją jedynie blady kawałek księżyca, który z niemałym wysiłkiem przebija się przez chmury. Ciemność ukrywa skutecznie domy i popękane płyty chodnika. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ludzkie oko nie byłoby w stanie odróżnić krawędzi budynków. Jednak żaden człowiek nie znajduje się w tym momencie na ulicy, dlatego też nie ma co do tego całkowitej pewności.
Niewątpliwie krawędzie te są w stanie rozróżnić koty. Jeden z nich podążał właśnie środkiem dziurawej jezdni. Miał dumnie podniesiony ogon i niezwykle poważna minę. Nagle, z kocią pewnością zatrzymał się naprzeciwko wejścia do jednego z budynków. Ponieważ tak, jak wspomniano wcześniej na mrocznej ulicy widział doskonale, nie mogło być mowy o pomyłce. Była to dokładnie ta kamienica, przed którą zaplanował posiedzieć. Zawinął ogon pod siebie i wlepiał żółte ślepia w punkt znajdujący się gdzieś po środku ciemności. Do bramy domu nie dochodziło praktycznie żadne światło, więc wątpliwe żeby nawet kot mógł w niej cokolwiek zobaczyć. Nie zrażało go to jednak zupełnie. Poważnie mrużył oczy jakby wyzywając ciemność bramy na pojedynek.
Ktoś mógłby zadać pytanie, dlaczego koty czasami robią takie rzeczy. No cóż, koty potrafią wyczuć dużo więcej niż tylko zapach kociego jedzenia. Zauważają na przykład bez trudu zaburzenia w przepływie energii. A, że są z natury bardzo ciekawskie, muszą podejść bliżej i popatrzeć.
***
W ukrytym za złowieszczo skrzypiącymi drzwiami pokoju na parterze obudziła się zlana potem, ciemnowłosa dziewczyna. Potarła ręką mokre czoło i zamrugała w ciemności. Treść snu jak zwykle zbyt szybko wylatywała jej z głowy. Alja – bo tak brzmiało jej imię- odgarnęła wilgotną pościel i dysząc lekko, starała się zapamiętać jak najwięcej. Odziana w długą szatę postać widniała przed nią bez ruchu. Zawieszona w pustce lśniła słabym blaskiem, który wydobywał się spod nieziemsko białego materiału. Dookoła nie było nic. Dziewczyna nie mogła przypomnieć sobie nawet najmniejszego szczegółu, który mógłby zdradzić miejsce akcji snu. Był tylko on - zawieszony w pustce mężczyzna.
Posiadał to, czego ona bardzo pragnęła. Czuła coś na granicy wielkiego głodu, wstydliwych myśli i chęci rozerwania mężczyzny na strzępy. Jakby ukrywał tę rzecz głębiej, pod swoją człowieczą skórą. Chciała wyssać ją z ust lub wyszarpnąć z jego jeszcze gorących wnętrzności. A może obie te rzeczy na raz.
Do tego wszystkiego dochodził strach. Strach, który paraliżował tak bardzo, że nie mogła się ruszyć. A postać dalej widniała w kpiącym bezruchu. Jakby czekała skupiona, aż Alja w końcu zdobędzie się na odwagę i zrobi krok do przodu. Jednak oczekiwana odwaga nie nadchodziła i dziewczyna po raz kolejny budziła się zlana potem, z uczuciem rozczarowującego niespełnienia.
Ciemnowłosa zsunęła nogi z szerokiego łóżka stawiając bose stopy na zimnej podłodze. Alja Brown była wysoka i szczupła. Długie, proste kosmyki opadały jej miękko na ramiona.
W pokoju panowała zupełna ciemność. Okna zasłaniały ciężkie zasłony. Ich obecność była w tym momencie bez znaczenia, gdyż na ulicy nie znajdowała się nawet jedna działająca latarnia. Gdyby nie zasłony, ciemność przelewałaby się swobodnie pomiędzy pokojem, a ulicą. W tym przypadku jednak została podzielona, co dla ludzkiego oka nie stanowiło zupełnie żadnej różnicy.
Dziewczyna siedziała na łóżku mając nadzieję, że jej oczy, choć trochę się zaadaptują i zacznie rozróżniać kształty mebli. Ciemność jednak uciskała wytrwale rozszerzone do granic możliwości źrenice i bezczelnie oskarżała je o całkowitą ślepotę.
Alja dała za wygraną, wstała i po omacku postanowiła poszukać jakiegoś źródła światła. Dotarła do drzwi. Pchnęła je wywołując makabryczne skrzypienie. Zdołała przedostać się do sąsiedniego pomieszczenia, które jakimś cudem wydało jej się jeszcze ciemniejsze.
Lewą ręką wyczuła w końcu włącznik lampki. Światło, chociaż nikłe zdołało przegnać ciemność do dalszych zakątków pokoju zwanego przez wszystkich pierwszym. Z mroku wyłonił się stół i kilka niepasujących do siebie krzeseł, które uprzejmie wskazały jej drogę do łazienki.
Tam przywitała z ulgą bladą jasność dyndającej z sufitu żarówki. Biało-czarne i w większości popękane kafelki nie zalśniły w jej blasku gdyż były do granic możliwości matowe. Matowa była też pożółkła, żeliwna wanna. Jedynie umywalka i wiszące nad nią niewielkie lusterko zdawały się mieć jakiekolwiek pojęcie o odbijaniu światła. Alja odkręciła kurek z wodą. Włożyła pod strumień obie ręce rozkoszując się zimnem na swojej rozgrzanej skórze. Obmyła twarz i podniosła głowę, otwierając oczy na wysokości lusterka.
Oba są duże z niebieskimi tęczówkami i nadal lekko rozszerzonymi źrenicami. Jedno z białek ma zupełnie nie zaskakując – kolor biały, delikatnie tylko zanieczyszczony cienkimi nitkami naczyń krwionośnych. Drugie tym czasem nie zasługuje właściwie na miano białka. Jest praktycznie całkowicie czerwone – jakby zalane nigdy niemającą zakrzepnąć krwią. Stanowi niezwykle ciekawe tło dla niebieskiej tęczówki, która płonie przy nim zimnym, błękitnym blaskiem.
Całość prezentuje się dosyć upiornie. Dziewczyna jest nazywana przez wszystkich – cóż za brak oryginalności – Czerwonym Okiem.