Hi piss

1
Z zielonych oparów wyłoniła się postać. Chusta na jej głowie przypominała Lorencjuszowi indiański pióropusz. Oprócz niej ów człowiek miał na sobie kwiecistą koszulę, spodnie typu dzwony i nosił długie włosy, opadające na ramiona. Zresztą jak wszyscy w okolicy.
- Kto wchodzi do mojego tipi? – zapytał Lorencjusz.
Nowo przybyły niepewnie rozejrzał się dookoła.
- Peace, man – powiedział i wystawił dłoń z dwoma palcami ustawionymi w kształt litery V.
- Sex, drugs and rock’n’roll – odparł Lorencjusz. Dopiero teraz poznał, że to jego brat Helmet wpadł z wizytą.
- Vase cię wzywa. Mówi, że to pilne. Cóż, chyba jednak nie jesteś w stanie…
- Owszem, jestem. W stanie upojenia.
- Tak, ale…
- Jasne, zaraz przyjdę. Tylko wytrzyj buty, bo moje tipi jest brudne.
- Jestem boso.
Lorencjusz stwierdził, że najwyższy czas wrócić z powrotem na ziemię. Wtedy jednak znów ktoś wyszedł z oparów. To była piękna kobieta, w dodatku prawie naga, jak w sam raz dla niego. Vase poczeka.
- Peace, woman – powiedział i rzucił się na nią.
- Hej, zostaw mnie. Stary, to ja, Helmet. Jeszcze nie poszedłem.
- Jasne, jasne.
W następnej chwili Lorencjusz odpłynął.
Ocknął się przed swoim guru, wiecznie wesołym facetem o przezwisku Vase. Znajdował się w jego domku, obok nich jakaś para uprawiała wolną miłość.
- Jestem następny w kolejce! – krzyknął Lorencjusz.
- Make peace, not war – odpowiedzieli mu tamci. – Uuch, yeeah.
- Pokój, bracie – rzekł Vase. - Mam do ciebie sprawę. Musisz coś dostarczyć.
- Marihuanę?
- Nie, list do znajomego. Nieformalne zaproszenie na naszą wielką org… spotkanie, jasne?
- Nie prościej byłoby zadzwonić?
- Nie używamy telefonów. Tylko wolna miłość.
Lorencjusz pokiwał głową. Vase rozłożył na stole mapę i wskazał jakiś punkt palcem.
- Przeczytaj.
- Kentucky? To chyba daleko.
- Dostaniesz się tam autobusem.
- Naszym?
- Nie, flower-power bus jest aktualnie zepsuty. Na kopercie masz dokładny adres mojego znajomego. Nazywa się John Dee.
- Peace, man.
- Sex, drugs and you know.
Lorencjusz wstał, minął kopulującą parę i wszedł w błoto.
- No nie, przydałyby mi się buty.
Hipisi odprowadzili go aż do przystanku autobusowego, wywołując oburzenie przybyłych wcześniej starszych pań. Na słowo seks wszystkie włosy stawały im dęba, a na drugs już mdlały.
- Pokój, siostry – powiedział Lorencjusz, ale chyba nie słyszały.
Stanął obok jakiegoś farmera z poplamionymi błotem spodniami. Spojrzał na swoje, również były ubłocone.
- Mam nadzieję, że tam, gdzie jadę nie ma błota - powiedział głośno.
- A dokąd się wybierasz? - zapytał farmer.
- Do Kentucky. Ten autobus tam jedzie?
- Nie wiem, ja wysiadam w Minneapolis. Fajne okulary.
- Dzięki, sam je wybierałem. Chce pan skręta?
- A co to takiego? Jakiś przyrząd?
- Nie, palisz to i jesteś w tipi.
- Chłopcze, dziwnie gadasz. Mam syna w twoim wieku, on jest normalny.
- Też uprawia wolną miłość?
Farmer nie odpowiedział, bo podjechał stary rozklekotany autobus i wszyscy rzucili się, by zająć jak najlepsze miejsca. Lorencjusz został nawet pogryziony, choć wcale się nie pchał. Wsiadł ostatni, kierowca bacznie mu się przyjrzał.
- Hipisów nie wpuszczamy. Pewnie i tak nie masz pieniędzy.
- A trzeba mieć?
Nie pomyślał o tym. Pieniądze to nie wolność, nie wchodziły w skład ich hasła.
- Spokojnie, zapłacę za niego - rzekł dobrodusznie farmer.
- Dobrze, dokąd? – warknął kierowca.
- Do Kentucky!
Niestety hipisowi nie udało się tam dostać, został wypchnięty z autobusu za to, że próbował dobierać się do jednej z pasażerek. Pojazd odjechał w siną dal, a Lorencjusz znalazł się pośrodku pól uprawnych. Miał tylko nadzieję, że tutejsze farmy są mniejsze niż Alice Springs. Jedyne na co mógł liczyć to, że złapie stopa. Problemem mogło być to, że na tysiąc mieszkańców zapewne tylko jeden miał auto. Wlókł się bez celu, aż w końcu usłyszał za sobą cichy warkot. Coś nadjeżdżało. Wystawił środkowy palec, by zatrzymać pojazd. Po chwili odkrył, że to flower-power bus. Wszędzie by go poznał, wielka pacyfa na zderzaku, karoseria upstrzona kwiatami.
- Bracia! – krzyknął.
Z okna wychyliła się twarz staruszki.
- Kim pan jest? – zapytała.
Lorencjusz postanowił przetestować babcię.
- Peace, man.
- Sex, drugs and rock’n’roll – odpowiedział mu ktoś z wewnątrz pojazdu. – Pomocy, brachu. Ta baba nas uwięziła.
- Nikt nie będzie więził wolnych ludzi – rzekł Lorencjusz do staruszki. – Proszę ich wypuścić.
- Nie zamierzam. Muszą nauczyć się szacunku.
- Make peace, not war – dobiegł głos z wozu.
- Zabieram flower-power bus. On należy do hipisów.
- Zboczuchy. Wszystkich tylko byście gwałcili – odparła oburzona babcia.
- Wolna miłość i wolni ludzie. Taka jest nasza dewiza.
Lorencjusz stwierdził, że się nie dogada. Zapalił skręta i dmuchnął dymem w stronę staruszki. Ta zaczęła się krztusić, wtedy nastąpiło przejęcie pojazdu. Babcia wylądowała w rowie, a hipis za kierownicą. Ruszył, zostawiając za sobą smugę spalin.
Nie umiał prowadzić samochodu, dlatego podróż z dwoma hipisami o przezwiskach Crush i Candy, zakończyła się bardzo szybko w przydrożnym rowie. Musieli zostawić flower-power bus i ruszyć piechotą. Najgorsze było jednak to, że droga zmieniła się w błotnistą ścieżkę, a Crush został samozwańczym przewodnikiem i wyprowadził wszystkich na manowce. W końcu Lorencjusz się zdenerwował.
- Mówiłem, żeby nie słuchać tego gamonia. Kazał nam iść za słońcem, ale ono cały czas się przesuwa. Teraz to już całkiem się zgubiliśmy.
- Wschodzi na południu, a zachodzi na wschodzie, co nie? Pieprzone z was debile. To sztuka przetrwania na pustyni. Kontakt z naturą jest najważniejszy. Filozofia wschodu, powinniście się zainteresować.
Crush podszedł do jakiegoś starego drzewa i przyłożył ucho do pnia.
- Słyszę jego serce. Zaraz dowiem się, gdzie mamy iść.
- Może to korniki. One lubią takie stare próchno.
- Cicho! Nie zrozumiałem przekazu. Mam już was dość!
- Jestem głodny – powiedział Candy. Jakby na zawołanie zaburczało mu w brzuchu. – Chyba muszę coś upolować.
- Lepiej znajdź jakiegoś grzyba.
- Halucynogennego?
- Zwyczajnego. Ja się na tym nie znam. Nie odróżniam muchomora od szczura.
- Trzeba patrzeć na mech – zasugerował Lorencjusz. – Wskaże nam północ.
- Już się go pytałem. Nie odpowiada.
- Jesteś za mało naćpany.
- Cicho. Patrzcie tam.
Trafili na prawdziwą oazę w środku lasu, czyli samochód. Obok niego kręcił się jakiś facet w długim szarym płaszczu i kapeluszu.
- Musimy go załatwić i zabrać auto.
- Żaden z nas nie umie prowadzić. Zapomniałeś, jak to się ostatnio skończyło?
Nagle Candy z nieprzytomnym wyrazem na twarzy zaczął perorować:
- Zaraz niebo zrobi się marmoladowe, a drzewa mandarynkowe. Musimy dotrzeć do domu tego szaleńca, zanim biały królik wskoczy do nory.
- To jakiś tajny przekaz. – rzekł Crush. - Nie rozumiem go. Candy czasami ma mocne fazy, łączy się wtedy z przodkami. Dom szaleńca. O co tu chodzi?
- Zapytajcie Lucy na niebie. Yeeah! Łubidubi!
- Nie wrzeszcz tak, bo ten gość nas…
Faceta już jednak nie było obok samochodu. Stał za Crushem z lufą pistoletu wycelowaną w tył jego głowy.
- Aaaa! Ten pałas trzyma mnie na muszce! – wrzeszczał Crush.
Lorencjusz zerknął na Candy’ego, ale tamten przebywał w innym świecie. Widział zapewne plastelinowych ludzi, którym nic się nie stanie po oderwaniu głowy.
- Spokojnie, bracie. Nie rób nam krzywdy – powiedział Lorencjusz.
- Frajerzy! Słyszałem, co planowaliście.
- Weź tę giwerę ode mnie – jęknął Crush.
- Zamknij się, ćpunie.
- Wal się. Jestem porządnym hipisem. Naprawdę chcesz skrzywdzić wolnych ludzi? Zgubiliśmy się i chcemy dotrzeć do cywilizacji. Peace, man.
- Macie rację, wałachy. Pomogę wam – rzekł facet z bronią.
- Naprawdę?
- Nie, żartowałem! Rozwalę was wszystkich!
Candy nie przejmując się niczym, nucił coś pod nosem. Obcy facet zerknął na niego i się skrzywił.
- Temu co jest?
Lorencjusz wzruszył ramionami. Nieźle odwaliło jego kumplowi. Czego on się naćpał?
- Lucy in the sky… Szukajcie dziewczyny ze słońcem w oczach.
- Co? Coś ty powiedział?
Candy oprzytomniał. Wrócił na ziemię i z niedowierzaniem kręcił głową.
- Nie pamiętam. Co się stało?
- Ten frajer chce nas załatwić. Wytłumacz mu grzecznie, że… - zaczął Crush, ale agresor schował broń i odszedł w kierunku samochodu.
- Wsiadajcie do auta! – rozkazał.
- Co?
- Słyszałeś, amigo. Zawiozę was tam, dokąd ja jadę. Potem radźcie sobie sami.
Lorencjusz wolał nie pytać, skąd ta nagła zmiana w zachowaniu nieznajomego. Wpakowali się do samochodu, mimo że chwilę wcześniej grożono im bronią. Hipisi nie trzymają długo urazy. Najważniejsze było wydostać się z tej niby dżungli.
- Nazywam się Joe, byłem kiedyś detektywem – zaczął gadać nieznajomy. - Teraz jeżdżę po świecie i szukam swojego brata, Grega. Przypomnieliście mi o pewnej obietnicy, którą mu kiedyś dałem. Nie skrzywdzę bezbronnych ludzi, takich jak wy.
Dom wariata, pomyślał Lorencjusz. Chyba właśnie tam jedziemy.
Nie zauważył, jak niebo przybrało marmoladowy kolor.
*****
Najważniejsze, że się przemieszczali. Lorencjusz miał tylko nadzieję, że zbliżają się do Kentucky, a nie wręcz przeciwnie. Siedzieli na tylnym siedzeniu samochodu prowadzonego przez faceta o imieniu Joe, który chwilę wcześniej miał ochotę ich załatwić. Wyglądał na około sześćdziesiąt lat, ale nadal był krzepki. Z łatwością mógł połamać kruche kości hipisów, gdyby tylko zaczęli mu podskakiwać. Crush jednak nawiązał z nim nić porozumienia, wypytując o różne rzeczy.
- Stary, jesteś spoko gość. – rzekł w końcu. - Masz jaja, gdzie trzeba.
- No, tak myślę – odparł Joe.
- Kim jest dziewczyna ze słońcem w oczach? – zapytał nagle Lorencjusz.
Joe spojrzał na niego, widocznie nie rozumiejąc pytania.
- Wiesz, Candy mówił w transie o jakiejś Lucy, a wtedy ty… Myślałem, ze wiesz, o co mu chodziło.
- To metafora. Nie parzcie na dosłowny sens. Beatlesi śpiewali o tym w swojej piosence. Wasz kolega musiał sobie przypomnieć słowa i tyle.
- No tak, „Lucy in the sky with diamonds”, hymn hipisów. Mówił też o domu szaleńca i białym króliku.
- To z „Alicji w krainie czarów”. Czytałeś?
- Chyba tak.
Była tam postać Szalonego Kapelusznika. Joe też miał kapelusz i sprawiał wrażenie nienormalnego.
- Wieziesz nas do swojego domu? – zapytał Lorencjusz.
- Osobiście nie lubię hipisów, więc nie zaproszę was do siebie na herbatkę. Nie bierzcie tego do siebie.
- Peace, man. Coś sobie przypomniałem. Wiesz jak dostać się do Kentucky?
- Wysadzę was przy głównej stacji kolejowej. Kursuje tam pociąg Saint Paul - Frankfort.
Kentucky… Muszę tylko dostarczyć list. Wszystko zaczyna się układać. John Dee. To on musi być wariatem, o którym wspominał Candy. Wystarczy dotrzeć do domu szaleńca. Tam wszystko się wyjaśni.
*****
Lorencjusz przyglądał się kopercie, otrzymanej od Vase’a. Był na niej adres człowieka, którego miał odszukać. Zastanawiał się, czy nie zakończyć tej podróży już teraz przed budynkiem poczty. Wystarczyło zostawić tam list i nie musiał jechać do żadnego Kentucky.
Joe wysadził ich niedaleko głównego dworca kolejowego. Naprzeciw znajdował się budynek poczty, na który spoglądał Lorencjusz. Nim się zdecydował, co dalej robić, Crush podszedł do niego i wyrwał mu kopertę z ręki.
- Hej! Zostaw to!
- Hipisi nie mają tajemnic. Co twoje, to i nasze.
- Ale to nawet nie jest moje.
- Taa…
Crush nie czekając rozerwał kopertę i wyjął złożony w środku papier.
- Zobaczmy, co tu jest – powiedział.
- Cholera! Przeglądasz czyjąś korespondencję. Jak ja teraz ją dostarczę? Będzie na mnie.
- Na pewno. Uspokój się, bracie. Tu i tak nic nie ma.
- Jak to? Co ty gadasz?
Lorencjusz zerknął na papier. Rzeczywiście kartka była pusta.
- I po co tak marnować papier? Ci twoi ziomkowie niszczą naturę. Matka Ziemia nas kocha.
- Ale Vase mówił…
- Taa… Chyba ktoś cię zrobił na szaro. Po prostu chciał się ciebie pozbyć, bo pewnie bzykałeś jego panienkę.
- To przecież nic złego.
- No to nie wiem. Naraziłeś mu się jakoś, skoro posłał cię w daleką podróż, pewnie do gościa, który nie istnieje.
- Tak czy inaczej musimy dotrzeć do Kentucky. Chcę wiedzieć, kim jest John Dee.
- Gdzie ty, to i my. Raz się żyje. Jesteś naszym guru. Nie przejmuj się, nie ciebie pierwszego wyrolowano.
Lorencjusz nie wahając się wsiadł do pociągu jadącego do Kentucky. Wkrótce dowie się, czy Vase rzeczywiście z niego zakpił.
*****
Jechali pociągiem od pięciu godzin. Trasa była długa, a Lorencjusza już zaczynała boleć dupa. Poniewczasie zorientował się też, że wsiedli na gapę. No cóż, dopóki nikt ich nie wyrzuca, wszystko jest w porządku. Candy przez cały czas wpatrywał się w widoki za oknem.
- Jesteś z nami, czy znów odpłynąłeś? - zagadnął go Lorencjusz.
- Spoko-oko. Nie wiem, co mi wtedy odwaliło. Jakaś reakcja z opóźnionym zapłonem.
- Crush twierdzi, że potrafisz kontaktować się z przodkami.
- Jasne, on zawsze wie więcej. Nie tylko ja widzę różne rzeczy po LSD.
- Nurtuje mnie to, co mówiłeś. Może gdybyś się znowu sztachnął, dokończyłbyś wątek.
- Nie sądzę. Jak idę spać to już nie śni mi się to co dzień wcześniej.
- Nie warto spróbować?
- Rzucam to cholerstwo.
- Co? Widziałeś hipisa, który nie ćpa? Odłączasz się od naszej wspólnoty, brachu.
- Dalej będę uprawiał wolną miłość.
- No tak, to jednak możesz zostać.
- Kilka dni i przebyliśmy więcej mil, niż w ciągu całego życia.
- Zbliżamy się do kresu podróży. Przynajmniej ja. Pogadam sobie z Johnem Dee, a potem wracam. I albo przywalę Vase’owi albo się powstrzymam. Zależy, czy faktycznie mnie wyrolował.
- No cóż, bracie. Na to wygląda.
Do przedziału, w którym siedzieli hipisi wszedł nagle starszy mężczyzna w garniturze. Spojrzał na obecnych i się zawahał.
- O nie, kontroler - szepnął Lorencjusz. - Udawajcie, że nie żyjecie.
Wszyscy spuścili głowy. Facet jednak po prostu usiadł na siedzeniu obok i nie pytał o bilety. Koło nóg postawił wielką walizkę. Lorencjusz odetchnął.
- Dobra, chłopaki. Alarm zażegnany.
Crush nie podnosił głowy i zaczął głośno chrapać.
- Naprawdę zasnął. Ten chłop cały czas mnie zaskakuje.
Nowy pasażer uśmiechnął się do nich i zagadnął:
- Dokąd panowie jadą?
- Do Kentucky, w odwiedziny do starego kumpla.
- Ja podróżuję po znanych łowiskach. Szukam gigantycznych okazów.
Rozmowa przestała się kleić, więc Lorencjusz wyciągnął skręta. Starszy mężczyzna odchrząknął.
- Jesteście hipisami? - zapytał.
- Tak. A co, nie widać?
- O rety. Muszę do kibla.
Facet szybko opuścił przedział, zabierając ze sobą walizkę. Więcej się nie pojawił. Po jakimś czasie Crush obudził się z krzykiem.
- Co jest? O, to wy. Śniło mi się jakieś gówno. Pokaż mi ten twój papier.
- Po co? - zdziwił się Lorencjusz.
- Przypomniałem sobie pewną historię. Ten list może zawierać ukryty przekaz. Trzeba wywabić treść na zewnątrz polewając kartkę sokiem z cytryny, a potem podpalając.
- Już kompletnie ci odwaliło. Wystarczy ogrzać nad ogniem.
- W dodatku nie mamy cytryny.
- To nic, będziemy improwizować.
Crush wziął papier od Lorencjusza, a potem zapalił zapalniczkę i zaczął powoli zbliżać ją do kartki. W końcu zaczęła płonąć.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknął Lorencjusz.
- Chyba przesadziłem.
Szybkim ruchem wyrzucił płonąca makulaturę za okno. Lorencjusz jęknął.
- To moja przesyłka. Teraz to nawet nie mam, czego dostarczyć.
- Kupisz pustą kartkę i udasz, że nic się nie stało.
- A jak tam faktycznie była ukryta wiadomość?
- Wtedy tajne rozkazy nie dotrą, gdzie trzeba. Che, che. Nic wielkiego.
- Tobie łatwo gadać, a mnie dupa boli.
- Na twoim miejscu nie mówiłbym tego tak głośno. Niedaleko stąd jest Parada Zboczeńców. Jeszcze cię wezmą za jednego z nich.
- O nie. Faktycznie lepiej milczeć.
Po kolejnych kilku godzinach dotarli wreszcie do stolicy Kentucky. Wysiedli i zostało im teraz tylko jedno zadanie - odszukać dom, w którym mieszka John Dee. Na szczęście koperta ocalała i mogli rozpocząć poszukiwania.
CDN

Hi piss

2
fanthomas212 pisze: - Jasne, zaraz przyjdę. Tylko wytrzyj buty, bo moje tipi jest brudne.
Po co wycierać buty jak i tak jest tam brudno ;)

Tekst w stylu jak poprzednia bieganina po lesie, dużo dialogów, które mają być śmieszne i czasami są :), zakręceni hipisi co nie wiedzą za bardzo co się wokół nich dzieje bo są na wiecznym haju. Mi ogólnie się to spodobało, ale zero odpowiedzi, więc nie wiem czy klasyk czy porażka ;) więc może skromnie zacznę.

Nie jestem tam żadnym weryfikatorem, ani takim jakimś znawcą gramatyki, ale tu coś chyba szwankuje.
fanthomas212 pisze: Zresztą jak wszyscy w okolicy.
- coś takie zdanie nijakie. Niby można było coś dodać jakieś opisy, albo w ogóle zdanie skreślić. Bo jak sobie wyobrazić resztę bohaterów skory wszyscy są tacy sami ;)
fanthomas212 pisze: - Musimy go załatwić i zabrać auto.
- meake peace not war ;/ trochę zaprzeczenie filozofii bohaterów (ale to na marginesie, jako twórca robisz co chcesz, ale ujawniasz tutaj ciemną stronę mocy jednego z bohaterów)
fanthomas212 pisze: Lorencjusz miał tylko nadzieję, że zbliżają się do Kentucky, a nie wręcz przeciwnie.
że niby się oddalają, ale ujęcie tego jest dla mnie dziwne.

I to Kentucki to jest stan w USA, tak sobie wygooglałem, a nigdzie nie ma powiedziane w tekście, że jadą do stolicy.. hmm takie jakby niedopowiedzenie. Nie wiem czy to błąd sam w sobie.(Bo kupując bilet w autobusie to tak jakbyś mówił jadąc z Gdańska - jeden na Śląsk poproszę ;))

Powodzenia w kolejnych tekstach o/

Hi piss

4
Po długiej walce z sobą przeczytałem to opowiadanie.
A dlaczego ze sobą walczyć musiałem długo?
Unikam utworów, na końcu których widzę cdn.
Nie zawsze twórca wklei wszystkie odcinki.
Pal licho jeśli wklei tylko jeden.
Ale zdarza się, że wklei pięć, sześć, podniebienie gotowe na roztarcie na nim treści, ślinianki pracują, czeka się na kolejne dania, a twórca znikł!
I nie wiadomo jak się skończyło.
A znikł, bo nikt zainteresowania nie okazał, albo dobrego słowa nie rzekł.
A ja na okoliczność rześkości treści rzeknę: wklejaj, fanthomasie212!
Ja będę czytał.

fanthomas212 pisze:wytrzyj buty, bo moje tipi jest brudne.
Ukradłem. I nadałem na sieć*.
Kwestia krótkiego odcinka czasu, jak każda szanująca się pani domu tymi słowy witać będzie do drzwi jej przybyłych.

* Zadepeszowałem do wszystkich znajomych swych w Polsce i za granicą.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”