Kto pierwszy obstawi poprawnie nicki 2 autorów, otrzyma rangę "Detektyw Stylu" (ew. podobną, jeśli taki tytuł zwycięzcy nie będzie odpowiadał, jestem otwarty na kulturalne propozycje
). Konkurs jest nieobowiązkowy, można oceniać prace bez zgadywania tożsamości wojowników. Odgadnięcie jednego pseudonimu nie uczyni wygranym. Liczy się wyłącznie 100%-owy strzał w jednej próbie. Weryfikatorzy i Moderatorzy mogą brać udział, loginy walczących znam wyłącznie ja. Powodzenia!
W poście z oceną proszę o dodatkowe pole:
Ano2 = ...
Nim2 = ...
Również ocenię bitwę, jednak z oczywistych powodów moje punkty nie będą się liczyć w końcowym rezultacie.
Oceniać (
i strzelać) można przez tydzień od wstawienia, tak więc w tym przypadku ostateczny termin wystawienia oceny to
28.07.2017 godz. 23:59.
Po tym czasie temat zostanie zamknięty, a punkty podliczone.
_______________________________
Ano2 prezentuje: Tekst I
"Miecze Odkrytego Światła"
Dlaczego mam się starać? Dlaczego mam pracować? Czemu mam robić cokolwiek, skoro wszystko obróci się z czasem w gówno, proch, czy w najlepszym razie wspomnienie? Po co mają to pamiętać ludzie, którzy przeminą?
W krainie Szyrd chlubą zacnych wojowników są zaklęte Tarcze. Efektem współpracy kowala i czarnoksiężnika staje się dusza przeniesiona ze świata umarłych, wpleciona w strukturę mocnego krasnoludzkiego metalu. Szyrdowie nie potępiają czarnej magii, zakładając, że owoce kontrowersyjnej pracy okażą się pożyteczne dla obywateli.
Oczywiście zdarzają się różne zgniłe jabłka. Bestie, których świat nie widział, zwyczajowo giną w starciu z magiem lub wezwanym Zakonem Tarczowników. Ojcowie potworów częstokroć pozwalali maszkarom uciec, gdyż bali się możliwych konsekwencji wezwania pomocy. Zapis w kodeksie głosił: „Za każdego poległego Zakonnika w bitwie z plonami czarnoksięskich metod, liczy się po tyleż samo ściętych czarnoksięskich łbów począwszy od przeklętego stworzyciela bestyi”. Młodzież ceniąca praktyki ryzykowne, a najlepiej zakazane, maszerowała do akademii czarodziejów chętniej niż do wojska. Szyrd słynęło przeto z mało licznej armii, zaś wyposażonej w magiczne uzbrojenie i patenty, nad którymi pracowały zastępy naukowców. Włącznie z solidnym żołnierskim przeszkoleniem owe atuty dawały kolosalną przewagę w niemal wszelkich rodzajach starć.
Osławione Tarcze zawierają dusze legendarnych poległych Zakonu. Kiedy przemawiają, metal otacza poświata złotymi rozbłyskami akcentująca poszczególne słowa. Potrafią dokonać selekcji słyszących je osób. Taki stan rzeczy zachęca do układania interesujących taktyk.
Otóż Wradisław Czerwony, wielkolud w szkarłatnym hełmie, zawsze oczekuje ataku przeciwnika. Kiedy miecz bądź topór ze szczękiem opada na dzierżoną bordową Tarczę Yakienno, ta oślepia złotym światłem, a gromki odbijający się echem ryk wybrzmiewa w uszach nacierającego:
– TO MA BYĆ NATARCIE, PARTACZU!?!
Wtenczas przeciwnicy świadomi szyrdowskiej sławy zaklętych wojów odczuwają presję, która wyrywa oręż z dłoni! Natomiast zawadiacy przybywający z odległych krajów dogorywają w gaciach przepłukanych niezupełnie strawioną grochówką.
Cazimir Przeszkodnik podchodził do sprawy inaczej. Lubił atakować. Poprosił ducha lekkiej pomarańczowej osłony, Ikleiva, o ciągłe motywowanie i zagrzewanie do ofensywy. Ponadto zachęcił do wytykania nieprzyjacielowi choćby miniaturowych uchybień. Wszak połajanka ze strony legendarnej postaci znamiennie obniża morale.
Boresław Dumny (przez Zakonników drażniony pseudonimem Borezłarz) mocno wierzy w swoje umiejętności i ma obsesję na punkcie nieskończonego rozwoju. Otwarcie ruga Cazimira za niehonorowe przeszkadzanie rywalowi, dlatego Tarczy Hropyl (barwy indygo, masywna z naostrzoną i dodatkowo wyprofilowaną dolną krawędzią, idealną do nadziewania wroga) polecił dzielenie się doświadczeniem na licznych treningach w koszarach i wskazywanie błędów własnych.
Podsumowując tych kilka przykładów, można oczywiście rzec, że co jegomość to inne podejście i to by było na tyle, jeśli chodzi o inteligentne wnioski.
Nazywam się Zawysza i jestem największą z legend! Wieki minęły, odkąd sam nosiłem tytuł Wielkiego Mistrza Zakonu Tarczowników, gdy ramię w ramię z Frisanem, złocistym przyjacielem, ustaliliśmy granice krainy. Wielkość Szyrdu od tamtej pory nie uległa istotnym zmianom.
Krytycznie podchodziłem do większości praktyk czarnoksiężników. Wolałem, żeby skupili się na rozwijaniu militarnych technologii, jednakże szybko usłyszałem zawodzenie o „ataku na wolność nauki”. Zareagowałem emocjonalnie, spisując testament. Podkreśliłem w ostatniej woli: nie życzę sobie żadnych eksperymentów z duszą i ciałem Zawyszy. Włączając w to pośmiertne zostanie Tarczą. Nie miałem zamiaru skończyć za szkłem muzealnej wystawy – takie było podziękowanie za wieloletnią służbę u boku Zakonnika.
Minęło sporo czasu nim największy kraj kontynentu doczekał się czarnych stron na kartach historii. Aż w końcu jakiemuś czarującemu idiocie „udało się” stworzyć całą armię zgniłych jabłek. Na czele potworów stanął potężny golem, w którym zaklęto duszę wrogiego dowódcy poległego w dawnej bitwie o granice Szyrdu. Był to Ulrych Twardy herbu trójgłowego węża.
Ze spokojnej medytacji w grobie wyrwał mnie lament jednego z magów. Po streszczeniu sytuacji rzecz jasna („W imieniu ludu…!”) błagał o pomoc.
– Przepędzę z kraju zgraję czarnoksięskiej partaniny – odpowiedziałem po dłuższej chwili – ale to ostatnia rzecz, jaką zrobię dla Szyrdu. Po wojnie chcę powrócić z martwych naprawdę. W nowym ludzkim ciele. Umiecie stworzyć armię najgorszych paskudztw na tym świecie, więc przydajcie się i ofiarujcie mi nowe życie. Bycie zamkniętym w kawałku metalu to wcale nie jest powrót z martwych. Obserwowałem dziesiątki braci karmionych ułudą, wspomnieniem, namiastką poprzedniego życia. Towarzyszy nie słyszących nic innego poza brzękiem metalu i jękiem pokonanych. W grobie zrozumiałem, że Szyrd nie wart jest niewoli. Jeśli nie znajdziecie sposobu, wrzućcie Tarczę z mym duchem w ognie wulkanu. Wolę płomienie piekielne od asystowania czarnej magii.
Jeśli wcześniej mówiłem o wyjątkowych materiałach używanych w produkcji oręża, to w tym jednym przypadku Szyrdowie przeszli samych siebie. Obecny Wielki Mistrz Herman Zawzięty stał w ciemnej zbroi ze specjalnie zmodyfikowanej wersji krasnoludzkiego metalu. W jednej ręce dzierżył miecz odziedziczony po wcześniejszych dowódcach, natomiast w drugiej Tarczę Zawysza z tłem o nieprzeniknionej głębokiej czerni i herbem Zakonu pośrodku. Zalśniły trzy jaskrawe miecze. Klingi skierowane ku górze, by ostrza wbijały się w otaczający mrok. Miecze Odkrytego Światła. Znak pojaśniał, a wokół czerni pojawiła się złota poświata, gdy oznajmiłem:
– Jesteśmy gotowi!
Nigdy wcześniej nie odnieśliśmy takich strat jak podczas ostatecznej bitwy na przedpolach stolicy. Gdyby starcie Zakonu Tarczowników z armią kreatur dokładnie uwieczniono na obrazie, autor z miejsca zostałby wyniesiony na szczyt dokonań szyrdowskich artystów. Jeśliby zdolny pisarz spróbował ująć wspaniałość pojedynku Hermana Zawziętego i golema Ulrycha Twardego, poległby z kretesem. I ja nie będę starał się przelać rozległych wspomnień z tamtego dnia na niewielką przestrzeń kartki papieru. Dość rzec: bestie skończyły tak jak na to zasługują – z obciętymi łbami.
Straty w Zakonie skrzętnie podliczono. Rząd białych grobowców honorował poległych bohaterów. Na przeciwko czarne groby z ledwie widocznymi nazwiskami. Kodeks obowiązuje.
Mędrzec Klevor nigdy nie splugawił się czarną magią. Za jego radą zebrano trzech chętnych i razem wyruszyliśmy ku Górom Imbozibol daleko poza granice ojczyzny. Herman i Klevor na czele; tuż za nimi Wradisław, Cazimir i Boresław eskortowali śnieżnobiałą lewitującą trumnę z moimi relikwiami. W podziemiach głęboko pod najwyższym szczytem Imbozibol zostaliśmy oślepieni przez intensywne zielone światło. Odnaleźliśmy jezioro pełne bulgocącej mazi zwane Jamą Łazarza. Legenda głosi, że Jama pozwoli uleczyć śmiertelnie chore ciało oraz ukoić cierpienia starca, czyniąc na nowo młodym. Moc uzdrawiania miała służyć pokoleniom, a oto sekretne miejsce znało niewielu. Brak wiary od zawsze ograniczał możliwości. Ileż straciliśmy istot, które byliśmy zdolni ocalić…
Opary unoszące się w jaskini utrudniały oddychanie. Uczestników wyprawy świecąca seledynowa breja nie zachęcała do radosnego pluskania. Ich kaszel odbijał się echem od skał. Rosłe nadzieje wobec budzącego respekt zjawiska odwiodły mnie od zadania pytania: Co jeśli ciało umarło, a dusza tkwi zaklęta w Tarczy? Jak na komendę Tarczownicy spojrzeli w górę. Do sklepienia przymocowany był hak. A nuż się uda…
Tarczę Zawysza ułożono w otwartej trumnie. Całość obwiązano liną i niespiesznie opuszczono. Przy kontakcie z mazią sznur nagle pękł z sykiem. Nikt nie był na tyle odważny czy też głupi, by szukać relikwii starego bohatera, ryzykując życiem. Uznano, że tak żrąca ciecz była odpowiednikiem lawy, więc obietnica została spełniona. Nie dostrzegając żadnego efektu, wyruszyli w drogę powrotną. Tak dla Szyrdów kończy się historia Zawyszy Światłego.
Dlaczego mam się starać? Dlaczego mam pracować? Czemu mam robić cokolwiek, skoro wszystko obróci się z czasem w gówno, proch, czy w najlepszym razie wspomnienie? Po co mają to pamiętać ludzie, którzy przeminą?
Ależ się udało! Tamto doświadczenie nadzwyczaj rozszerzyło moje zdolności postrzegania. Obserwowałem ludy w upalnych strefach. Zmarłych owijali w bandaże, następnie przenosili do ekscentrycznych grobowców. Widziałem młodych wpatrzonych w świecące prostokąty i wrzeszczących na „jebany zasięg”. Dorosłych trzymających się kurczowo pojedynczej drogi do wyimaginowanego celu. Podróżowałem przez kolejne miejsca ulegające transformacjom, a głód pojmowania jak przewodnik nadawał rytm wędrówce. Krętymi ścieżkami, by ujrzeć najwięcej. Zawsze, ale to zawsze szliśmy pod górę. Wiedzieliśmy, że tam, gdzie nie damy rady się wspiąć… Tam, gdzie osiągniemy swój limit. Tam, gdzie doświadczymy niemożliwego… Właśnie w tym punkcie, gdzieś na samym dole, pod powierzchnią kolosalnych trudów, czeka na nas Jama Łazarza, byśmy znowu mogli odkryć nowe wymiary niemożliwości.
Dlaczego…? Czemu…? Po co…?
Wracałem ze sklepu w lipcowy dzień. Torbę wypchałem puszkami, którymi planowałem walczyć ze Słońcem. Jeszcze tylko przejście przez zalew i kilkaset metrów leśnej ścieżki prosto do domu. Pośrodku wału usłyszałem przeraźliwe wołanie o ratunek:
– MIAUUU…!!
Przystanąłem. U podnóża betonowego zbocza rosły długie kępy traw. Namierzyłem konkretną, porzuciłem zakupy i przeskoczyłem barierki. Znalazłem rannego porzuconego kotka. Podczas gdy próbowałem zachować się jak należy, ujrzałem trzy węże ślizgające się po powierzchni wody. Zatrzymały się metr od kota i czekały. Nie wpadając na żaden sensowniejszy pomysł, machałem rękami, aż w końcu rzuciłem wygrzebanym spod buta kamieniem, burząc taflę. Na moment się wycofały. Skorzystałem z chwili i, najdelikatniej jak umiałem, chwyciłem biedną kocinę. Czym prędzej wspiąłem się na wał, a kilkanaście minut później jechaliśmy do pobliskiego weterynarza. Po udanych zabiegach pana doktora czułem dumę, jakbym przed momentem co najmniej powalił golema. Na przyszłość jednak postanowiłem odpuścić grożenie wężom gołymi rękami.
– Jesteśmy tu tylko chwilę – mówiłem kilka tygodni później, głaszcząc Florę. – Wybierzmy szczęście chwilkę dłużej.
– Mrrr…
*
Już nie nazywam się Zawysza. Nie potrzebuję imienia, kiedy wiem kim jestem. Wielokrotnie służyłem ciemności, aż wreszcie ukryłem mrok głęboko w sercu i przygwoździłem Mieczami Odkrytego Światła. Nigdy nie pytałem "dlaczego…? po co…?" – zawsze "jak?"!
Jak się staram? Jak działam? Jak to zrobić?
Teraz. Teraz. Teraz.
Teraz taką rzeczywistość wybrałem. Nie zmarnuję żadnej chwili na brak ekscytacji Życiem. Oto mój prawdziwy powrót z martwych.
17.07.2017r.
_______________________________
Nim2 prezentuje: Tekst II
Kryta strzechą chata z bali stoi pośrodku ogromnej działki. Na poły zawalony płot sztachetowy oddziela wybieg dla drobiu od reszty świata. Między źdźbłami bujnej zielonej trawy pomykają małe kaczuszki. W koronie wielkiego jesionu kosy uwiły gniazdko i od rana bawią wszystkich radosnym trelem. Z chaty wychodzi odziany w garnitur mężczyzna po czterdziestce. Wzuwa gumiaki, nakłada słomkowy kapelusz i fartuch rzeźnicki, po czym wyjmuje z komórki siekierę i kieruje do kurnika.
***
Cup!
Siekiera spada na pniak z głuchym stuknięciem i łebek dorodnego koguta leci na trawę. Czemu mam wrażenie, że się do mnie uśmiecha?
Niosę truchło do domu, ważę je w ręce. Będzie co jeść, kawał skurczybyka. Wrzucam go do wiadra i zalewam gorącą wodą. Muszę odparzyć, żeby pierze łatwiej wychodziło. Udaję, że smród wcale nie przyprawia mnie o wymioty. Tego momentu nie lubię najbardziej, ale pocieszam się myślą o pieczonym kurczaku w marynacie ziołowej. Mmmm...
Kiedy tusza jest sucha, opalam ją nad palnikiem ze szczeciny, która zostaje po zdarciu piór. Szykuję marynatę. Sekretny przepis babunia wyjawiła mi tuż przed zejściem z tego świata. Pieczona kura wychodzi tak dobra, że masz od razu ochotę zamordować kolejnego ptaka.
Oporządzam tuszę, wyciągam wnętrzności, nadziewam przygotowanym uprzednio farszem, zalewam całość marynatą i wstawiam do lodówki. Jak postoi przez noc, nasiąknie tym wszystkim, to sąsiadom języki do dupy uciekną od samego zapachu. Celowo otworzę okno.
***
Wstaję rano i idę do łazienki. Po drodze z powrotem zaglądam do lodówki.
No tak, mogłem się tego spodziewać – znowu uciekł.
Zakładam ubrania, pierwsze jakie znajdę, i mknę wściekły do kurnika.
A jakże, siedzi tam i siodła kureczkę, która wygląda, jakby nigdy nie poznała koguta. Masz przed sobą całe życie, koleżanko, przyzwyczaj się. Nikt ci nie powiedział, skąd się biorą jajka?
Po "robocie" mój niedoszły obiad rozwala kuper na grzędzie i odpala papierosa. Patrzy na mnie w charakterystyczny dla ptaka sposób, bokiem. Widzę w tym nutkę sarkazmu.
- No co? - pyta.
- Co "co"?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie – parska i zaciąga się fajkiem. Chyba nie robi tego pierwszy raz.
- Dlaczego nie jesteś w lodówce?
- Zabrałeś mi ciuchy, było zimno, więc dałem dyla.
- Zrozum wreszcie, że chcę skonsumować twoje pieczone, nadziewane zwłoki, a w tym celu musisz umrzeć.
- A ja chcę żyć. Weź Stefanię – wskazuje mi kurkę, którą przed chwilą wyłomotał – i tak nie ma z niej pożytku.
Stefania patrzy na mnie i ze strachu składa jajo.
- Nie chcę Stefanii. Ani grama mięsa, poza tym ma zadanie znoszenia jaj – mówię.
- Dobrze wiesz, że do tanga trzeba dwojga, a jaja nie rosną na drzewach. - Zaciąga się obficie, czuję nadchodzący cios. - A może i nie wiesz, w końcu nie masz dzieci.
Kurnik wypełnia pełne podziwu gdakanie. Touche.
- Słuchaj, Rasputin...
- Nie nazywaj mnie tak.
- Dobra, Marian, masz już swoje lata. Mięso będzie twarde i łykowate, ciężko odrzeć z piór. Są młodsi, z powodzeniem cię zastąpią. W końcu to nie jest żadna filozofia.
- A właziłeś kiedyś na kurę? - pyta. Z dogasającym petem w dziobie jego spojrzenie przekracza normy dziwaczności. - Albo na cokolwiek innego, niż czereśnia w sadzie? - Skurczybyk, nad wyraz dobrze mnie zna. - No, to się nie wypowiadaj.
Odchodzę. Świadomość bycia największym nieudacznikiem, przytłacza mnie do tego stopnia, że upijam się w samotności.
Jutro spróbuję jeszcze raz.
***
Tym razem też mi uciekł. Pilnowałem drania w każdej minucie, przygotowałem wszystko wcześniej, żeby tylko nie odwracać niepotrzebnie wzroku. Gdy wkładałem naczynia do zlewu, czmychnął. Pozbawiony głowy, pierza, rozebrany na kawałki, udka w jednym miejscu, skrzydełka w innym, a on pozbierał się do kupy, i zaczął nowe życie.
Reinkarnacja?
Rezurekcja?
Rekapitacja?
Pewnie ma swój Dzień Świstaka, Ptaka czy Kuraka. Jak Houdini unika matni i żmudnych, nieprzyjemnych procesów trawiennych w głębi moich trzewi.
Pytam księdza, co jest grane? Czy to boski plan? W odpowiedzi słyszę:
- Musi, kogut opętany, jeno chuć mu we łbie, a powrót z martwych to ani chybi sprawka Nieczystego. Daj na mszę, to sprawę załatwimy.
- Na mszę? Będzie się ksiądz modlił za nawiedzonego koguta?
Sądząc po minie kapłana, chyba powiedziałem coś nie tak. Oddaliłem się w zorganizowanym pośpiechu.
Myślę o Rasputinie. Dlaczego tak nazwałem koguta? To chyba jasne, dziad nie chce zdechnąć. Trzyma się życia, jakby miał coś ważnego do zrobienia, obalenie rządu, poprowadzenie rewolucji albo przełomowy lot w kosmos. A ja jestem coraz bardziej głodny. I coraz bardziej zły.
***
- Okej, teraz tylko opalić ze szczeciny...
Swąd palonych włosków wypełniał całą chałupę. Ciszę przerywało jedynie ciche skwierczenie i delikatny szum płomienia. Gotowa marynata w blaszce czekała na mięsny wkład. Nareszcie problem głodu gospodarza zostanie rozwiązany.
Kucharz wiedział, że mięso powinno postać w mieszance przypraw, ziół, miodu i octu balsamicznego, ale szkoda mu było na to czasu. Można zapchać żołądek i bez tego.
Po godzinie mięso nabrało kuszącej, złotej barwy i Rasputin zasiadł wraz ze Stefanią do uroczystej kolacji. Namoczyli dzioby w czerwonym winie w ramach aperitifu, po czym jęli cieszyć podniebienia idealnie przyrządzonym, ludzkim mięsem.
- Widzisz, Stefanio, nie zaprosiłem cię na ucztę bez powodu. Uważam, że powinniśmy zakończyć to, co jest między nami – powiedział beznamiętnie. - Wracałem z martwych wiele razy i wiem, jak cenne może być życie, i że nie chcę go spędzać z tobą. Jesteś nieopierzonym podlotkiem, a ja pragnę przygód. Chcę być wolny jak ptak.
- Ale – zająknęła się kureczka – ja ciebie ko-ko-kocham.
- Wybacz, złotko. Byłem z tobą tylko dla jaj.
Upił łyk wina, wyfrunął przez okno i tyle go widzieli.
_______________________________