Plan mam taki, żeby zaprezentować trzy fragmenty: coś, co w książce wypada zaraz po prologu - żeby szanowni czytelnicy wiedzieli co? kto? gdzie? jak? itd.; a następnie dwa fragmenty z dialogami - bo mnie bolą, jak czytam, bo coś w nich nieznośnie zgrzyta.
Added in 13 minutes 50 seconds:
No, to jedziem z tematem.
Tekst zawiera sceny drastyczne, nieodpowiednie dla czytelników wrażliwych lub małoletnich.
Biegł. Na złamanie karku. Przed siebie. Dokądkolwiek. Byle z dala od depczącej mu po piętach śmierci. Biegł z nią, ściskając jej dłoń i nie puszczając jej nawet na moment, bo bał się, że moment nagle zmieni się w "na zawsze". Marietta, kobieta jego życia, kobieta ostatnich sześciu tygodni, kobieta ostatniej chwili. Teraz każdej chwili, bo każda mogła okazać się tą ostatnią.
Nie mając czasu na myślenie, zdawali się na mniej lub bardziej świadomą znajomość miasta, na wytarte w chodniku i w ich pamięci ścieżki, na, ledwie zapamiętane ze wspólnych wędrówek, bramy, zaułki i zakręty. Rozum, porażony przerażeniem, skapitulował. Teraz rządził brutalny triumwirat refleksu, instynktów i woli przetrwania.
I to tej trójce musieli zaufać Giosue i Marietta, para zakochanych, walcząca o każdą sekundę życia w samym środku piekła. W centrum Wiecznego Miasta, które właśnie odchodziło w nicość. W dniu końca świata.
Nie było zwaśnionych rodów, potajemnych schadzek, pocałunków skradzionych w ukryciu. Może nie będzie też happy endu. Tylko to jak u Szekspira.
Uciekali przed nieznanym, czasem w tłumie przerażonych tak, jak oni ludzi, czasami tylko we dwoje - niczym ostatni żywi, Adam i Ewa Końca Dziejów, domykający klamrę historii rodzaju ludzkiego. Nad ich głowami kilkusetletnie budynki obracały się w proch, a pod nogami pękał asfalt i ukazywały się bezzębne paszcze, ziejące ogniem i straszące śmiercią; ulice strzelały salwami kostki brukowej, unoszącymi stojące na nich samochody. Co rusz musieli przystawać, czasem w ostatniej chwili, tuż nad skrajem piekielnych przepaści, by w pośpiechu poszukać innej drogi ucieczki. O ile jeszcze jakaś istniała.
Gdziekolwiek niosły ich drgające ze strachu i wysiłku nogi, wszędzie słyszeli to samo: huk pękającego niczym kruchy lód asfaltu, brzęk roztrzaskujących się o ziemię szyb, łoskot upadających na bruk ścian, odpadających z walących się budynków, niczym sucha, łuszcząca się skóra. A ponad tym wszystkim unosiły się odgłosy przerażenia, cierpienia i rozpaczy, zlewające się w jeden, niecichnący dźwięk – krzyk. Jedyne, co było w stanie go zagłuszyć, to pulsujący w uszach łomot serca, pompującego w ciało gęstą od adrenaliny krew. Hormon walki. Hormon przetrwania. Cicha obietnica życia.
Mijali pogrzebane ciała, wystawiające spod stert cegieł i kamieni blade kończyny i zmiażdżone, przypominające rozgniecione pomidory głowy. Widzieli ludzi, bezskutecznie usiłujących wydobyć bliskich spod szarych, usypanych jak cmentarne kurhany zwalisk; ciągnących za bezwładne, pozbawione życia ręce, tulących do piersi nieruchome twarze bez wyrazu, wznoszących do nieba lament, modły, przekleństwa. A chwilę później znikających w czeluściach, które wyrastały znikąd, tuż pod ich stopami.
W gęstym od kurzu i pyłu powietrzu czuli swąd spalonych ciał i mdły zapach krwi, odór strachu wymieszany z przytłaczającym zapachem śmierci.
Skręcając w boczną ulice niemal wpadli na mężczyznę, który, pochylony, wyciągał z okrwawionej twarzy odłamki szkła. Zanim zniknęli za rogiem, luźny fragment szyby z trzeciego piętra bezszelestnie zsunął mu się na kark. Bezgłowe ciało upadło na kolana, a potem, bryzgając krwią, na bruk.
W pewnym momencie zabrnęli w ślepy zaułek: wyrwa w ziemi, leżąca przed nimi, była na tyle szeroka, że nie dało się jej łatwo pokonać.
Z ust Marietty wyrwał się krzyk rozpaczy:
- Nie damy rady!
Pociągnął ją za sobą.
- Wracamy... dookoła. Musi... przejście - rzucał półsłówkami. Brakowało mu tchu.
Nim zdążyli dobiec choćby do połowy ulicy, usłyszeli przytłumiony dźwięk, jakby burczenie w ogromnym żołądku. Zwolnili. Chwilę później zawalił się pierwszy budynek, odcinając im drogę ucieczki. Po nim kolejny i kolejny. Jak kostki domina, upadały jeden po drugim, coraz bliżej przerażonej pary uciekinierów. Rzucili się pędem z powrotem w kierunku przeszkody, mając nadzieję, że jednak zdołają ją przeskoczyć.
- Boże, żeby tylko się udało - błagał w myślach. Bał się, że dziura jest za szeroka, że coś pójdzie nie tak, że w ostatniej chwili któreś z nich spanikuje i zatrzyma się. Jeszcze tylko kilka kroków, pięć, cztery, trzy...
Podmuch, jaki towarzyszył zawaleniu się ostatniego budynku, rzucił ich w stronę przepaści, zanim zdążyli się porządnie odbić. Lecieli przed siebie, razem z całą masą kurzu, fragmentami belek i kawałkami ścian. Giosue poczuł najpierw, jak dłoń Marietty wyślizguje się z jego uścisku. Potem dotarł do niego ból, z jakim najpierw jego stopy, a potem kolana uderzyły o podłoże. Przewrócił się i przeturlał bokiem, co trochę zamortyzowało upadek. Kiedy się podniósł, szary od pyłu, nie dostrzegł jednak nigdzie swej kobiety. Sycząc z bólu pokuśtykał w stronę dziury, a gdy na jej krawędzi zamajaczył mu zarys jej palców, rzucił się w jej kierunku, zapominając o potłuczonych kolanach i najprawdopodobniej skręconej kostce.
Marietta wisiała nad piekielną przepaścią, kurczowo trzymając się kawałka pękniętego krawężnika i zupełnie milcząc. Jakby bała się, że choćby jedno słowo skruszy beton, od którego zależało teraz jej życie. Jej oczy, pełne przerażenia, błagały o pomoc.
Giosue przewiesił się tuż obok niej, nad skrajem otchłani. Wsadził jej ręce pod pachy.
- Chwyć mnie za ramię! Szybko!
Gdy zrobiła, co kazał, podciągnął ją wyżej, po czym złapał w pasie. Po chwili leżeli obok siebie, dysząc ciężko.
Jak ubiegłej nocy. Tylko w diametralnie innych okolicznościach.
Podnieśli się szybko, nie wiedząc ile czasu udało im się kupić i nie chcąc tracić ani sekundy, bo nawet tak krótka chwila mogła przesądzić o ich „być albo nie być”. Ruszyli dalej. Marietta przodem, ciągnąc za sobą Giosue, któremu każdy krok sprawiał ból.
Nagle z bocznej ulicy wylał się tłum ludzi i złapał ich w ciasny uścisk. Ktoś przez chwilę pomagał Marietcie prowadzić ukochanego, ale nagle zniknął, popchnięty przez napierających do przodu uciekinierów. Ktoś inny upadł i nie dał już rady wstać, zdeptany przez bezmyślną, biegnącą na oślep tłuszczę. Kochankowie z trudem dawali radę trzymać się razem. Mijani i poszturchiwani przez spanikowanych ludzi, przytuleni do siebie tak mocno, że z daleka wyglądali jak jedno ciało, wreszcie znaleźli się prawie na samym końcu grupy.
- Zostaw mnie. Spowalniam cię - przekonywał Giosue.
- Nie mogę – odparła, patrząc przed siebie, unikając jego wzroku. - Nie chcę. Przyrzekaliśmy…
Tak, pamiętał to doskonale. Obiecywali sobie: że zawsze będą razem, że tylko śmierć może ich rozłączyć i wiele innych rzeczy, o których często zapewniają siebie nawzajem odurzeni endorfinami kochankowie. Tylko że wtedy, gdy składali te naiwne śluby, żadne z nich nie miało pojęcia o tym, co czeka ich za niecały miesiąc i jaką wymagającą próbę będzie musiało przejść ich gorące uczucie. Nie podejrzewali, że wkrótce zostaną postawieni przed wyborem: życie lub miłość. Największą niewiadomą, aż do dziś, pozostawało również to, które z nich będzie musiało zadecydować o ich wspólnym losie i czy obydwoje będą umieli zaakceptować ten wybór. Marietta, czując najwidoczniej ciężar, jaki na niej spoczywał, zwolniła kroku. Kiedy wreszcie spojrzała na Giosue, miała w oczach łzy, ale na twarzy spokój. Z początku nie wiedział, co to oznacza, ale kiedy przytuliła się do niego jeszcze mocniej, przyciskając mokre poliki do jego ramion, zrozumiał. Był jej wdzięczny za tak odważną decyzję.
I właśnie w chwili, gdy stało się jasnym, że będą trwać przy sobie do końca, nawet za cenę życia, stało się coś niesłychanego. Nagle wszystko ucichło: złowrogie chrupanie pękających ulic, łoskot upadających budynków, a nawet lament setek gardeł. Słyszeli tylko szum wiatru, który rozwiał kurz i pył. Z szarości, jaka ich otaczała, ni stąd ni zowąd, niczym zapowiedź ocalenia, wyłonił się jasny promień słońca. Ci, którzy zauważyli ten znak niebios, zatrzymali się nagle i spojrzeli w górę. Marietta wydostała się z objęć Giosue i podeszła do grupy ludzi, wpatrujących się w niebo, jakby czekających na to, że po złocistej linii zejdzie do nich sam Bóg i powie, że nie mają się już czego obawiać, że dzień próby właśnie dobiegł końca.
Giosue usiadł na chwilę na ziemi i patrzył, to w górę, to na ukochaną, bojąc się stracić ją z oczu.
Nagle, niby żywe stworzenie, promień zaczął się przemieszczać, to skacząc z chodnika na ściany wciąż jeszcze stojących domów, to znów wracając na ulicę. Ludzie śledzili wzrokiem jego wędrówkę, aż oczy wszystkich zatrzymały się tam, gdzie światło: na postaci siedzącej na środku asfaltowej drogi.
Giosue oślepił blask. Podniósł rękę, by osłonić się przed światłem i niezdarnie, z wysiłkiem podniósł się do klęczek, ale promień szybko zniknął i wszystkich znów ogarnęła złowroga szarość.
Usłyszał znajomy odgłos walącego się budynku, a wyraz twarzy patrzących w jego kierunku ludzi pozbawił go złudzeń; śmierć właśnie się o niego upomniała. Zdążył tylko rzucić się do przodu, zamknąć oczy i przykryć głowę rękoma. Ułamek sekundy później niemal każdy fragment jego ciała przeszył palący ból, a po nim przyszło potworne uczucie bycia zgniatanym; powoli, ale systematycznie i bez litości.
Usłyszał, jak Marietta krzyczy jego imię i otworzył oczy. Jakimś cudem pomiędzy odłamkami znalazło się wystarczająco dużo miejsca, by mógł lekko unieść głowę. W szparze wielkości zaciśniętej, dziecięcej piąstki, ujrzał, jak jego kobieta rzuca się w kierunku zwaliska, jak obce ręce łapią ją i odciągają z dala od jego grobu, jak mimo wszystko próbuje, bezskutecznie, wyrwać się z ich uścisku. Chociaż dzwoniło mu w uszach, słyszał jej głos, którym szaleńczo żądała, by wrócić, by ratować Giosue, by jej pomoc. Odpowiedział jej tylko jeden, krótki krzyk, podobny raczej do szczeknięcia: "Uspokój się!", któremu towarzyszyło głośne plaśnięcie.
Widział, jak jego kobieta klęczy, trzymając dłonie na czerwonym policzku i jak spogląda przed siebie pustymi oczami, nie wiedząc nawet, że patrzy wprost na niego, pogrzebanego żywcem pod ciężkimi zwłokami budynku.
Nagle usłyszał przytłumioną muzykę; znajome dźwięki ulubionego utworu jego matki, ustawione w komórce jako dzwonek przypisany do połączeń od niej. "Time to say goodbye" Bocellego. Czas pożegnania. Czas, którego mu nie dano. Nie pożegnał się z Mariettą i nie pożegna się z matką. Jeszcze raz uniósł głowę, żeby ujrzeć ukochaną, aby na wieczność wyryć jej obraz na siatkówce; ostatni widok zarejestrowany przez gasnący narząd wzroku. Jej twarz nieco się ożywiła, oczy spoglądały na grób kochanka jakby ze skupieniem. Miał wrażenie, że też usłyszała pierwsze takty piosenki-przepowiedni, ale może było to tylko jego pobożne życzenie. Zdawało mu się, że otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale w tej samej chwili ziemia pomiędzy nimi rozstąpiła się i wystrzeliła z niej ogromna ściana ognia, zasłaniając widok. Chciał krzyknąć, ale nie mógł, zgniatany ciężarem gruzów, który chwila po chwili spłycał jego oddech. Gdy ogień zniknął pod ziemią, po Marietcie i innych uciekinierach nie było nawet śladu. Tam, gdzie przed chwilą byli, ziała czarna otchłań.
Zamknął powieki, spod których pociekły słone łzy. Wypuścił z płuc powietrze. Poczuł wewnętrzny spokój i radość, że dotrzyma daną ukochanej obietnicę, że odejdą z tego świata razem.