Minęło trochę czasu, odkąd zamieściłem na Weryfikatorium swoje ostatnie "straszydło", które zostało wypunktowane i chwała tym, którzy to uczynili! Przychodzę- mam nadzieję- z tekstem choć ciut lepszym od poprzedniego. Łapanie błędów czas zacząć!

Gdyby pojawiła się jakakolwiek wątpliwość- tekst jest mojego autorstwa. Jeśli znajdziecie go w innym miejscu w internecie wiedźcie, że tutejsza publikacja nie jest plagiatem!

*****
To był słoneczny dzień. Peter otworzył oczy tuż przed świtem, zbudzony krzykami przekupniów, zajmujących dogodne miejsca do sprzedawania swych dóbr. Niewyspany, a więc i trochę zły, sięgnął po Fausta, leżącego na starym, topornym biurku ze szkockiej dębiny. Otworzył księgę powolnym ruchem, szukał stronicy, na której poprzednim wieczorem zakończył lekturę. Kiedy odnalazł swą zgubę, natychmiast zagłębił się w opowieści o losach doktora Heinricha, jego zakładzie ze sprytnym Mefistofelesem oraz żarliwej, acz trudnej miłości naukowca do młodziutkiej Małgorzaty.
Peter, jak na mądrego i światłego człowieka przystało, czytał co najmniej jedną książkę w miesiącu.
Nie było mu trudno dotrzymywać tego postanowienia- uwielbiał swoje czytadła, fascynowały go uniwersa i ludzkie historie, zaklęte w prostych literach.
*
Mężczyzna, lekko znudzony ciągłym wertowaniem lektury, odłożył ją na stosowne miejsce, wstał ze swojego miękkiego łóżka, przeciągnął się, ziewając przy tym doniośle. Spojrzał na starodawny, wiszący nieopodal wejścia do izby zegar. Dwie spore, blaszane wskazówki czarnej barwy, wskazywały godzinę siódmą czterdzieści pięć. Peter podrapał się po swej krótkiej, burej brodzie, po czym przebrał się ze stroju nocnego w prostą, białą koszulę, równie nudne szare spodnie i czarne buty. Pan wyjrzał przez okno, jedyne w jego niewielkim mieszkanku. Dostrzegł liczne rusztowania portowych żurawi, które mimo wczesnej godziny pracowały na najwyższych obrotach. Spostrzegł wyróżniającą się na tle innych obiektów, stację prężnie rozwijającego się metra. Zobaczył odległe kontury kominów fabrycznych, które nie zważając na piękno poranka, tłoczyły nieustannie kłęby czarnego dymu. Podziwiał, pełen zachwytu, piękno i potęgę swego miasta. Kochał Londyn, niczym ojciec miłuje jedynego syna. Spoglądał przez szybę jeszcze chwilkę, po czym ponownie spojrzał na zegar. Wybiła punkt ósma. Natychmiast ruszył ku stolikowi nocnemu, aby wziąć z niego mały, srebrny kluczyk.
Wyszedł na niewielki przedsionek między łazienką a sypialnią, skierował się ku drewnianym drzwiom do jego mieszkanka, otworzył je, odrzwia zaskrzypiały paskudnie. Wyszedł i zamknąwszy je na cztery spusty opuścił kamienicę.
*
Do pubu dotarł za kwadrans dziewiąta. Choć w okolicy miejsca jego zamieszkania lokali było wiele, to Peter wolał zdecydowanie te bliżej centrum miasta. Po pierwsze dawali tu zdecydowanie lepsze piwo. Po drugie był umówiony.
*
Knajpa była urządzona elegancko. Za pięknymi, czarnymi drzwiami, skrywała się sporej wielkości sala utrzymana w ciemnych barwach. Po lewej stronie znajdował się prosty, ale gustowny bar, wykonany z czarnego jak smoła drewna. Obok lady siedziało trzech rosłych typów, wyraźnie podchmielonych.
-Wyglądają na takich, co rzadko kiedy trzeźwieją- pomyślał Peter, spoglądając z odrazą na parszywców, opróżniających swoje kufle.
Rzucił okiem w głąb sali. Śliczne stołki, o pięknie rzeźbionych nóżkach, stały puste. Wyjątek stanowił jeden stół, obok którego siedział rosły, ubrany w płaszcz barwy hebanowej brunet. Z odległości dało się zauważyć resztki piwnej piany, osadzone dookoła sinych ust. Brązowe, pełne zadumy oczy wielkoluda skierowały się na Petera, wyraźnie poweselały.
-Kopę lat, druhu!- mężczyzna wstał, odsuwając ze zgrzytem krzesło, udał się w stronę Petera
-Nie przesadzaj, nie widzieliśmy się tydzień- uśmiechnął się brodacz, witając mocnym uściskiem dłoni przyjaciela.
-Siadaj, siadaj. Piwa pewno byś się napił? Holgs, daj no z cztery kufle!
Arthur Holgs, siedzący za barem, wstał ze swego stołka, odłożył na ladę niedoczytaną gazetę i napełnił niewyobrażalnie szybko naczynia złocistym trunkiem. Chwycił je, po dwa w każdą dłoń i przyniósł je do stolika, zajętego przez obu gości.
-Co tam, Holgs, w świecie słychać?- zapytał odziany w czerń olbrzym.
-Nudzą to samo, już tak z pół roku- barman strzelił palcami- A to w Ziemi Świętej nieurodzaj, a to w Jerozolimie strajki, a to jakieś podjazdy arabskie na Tyr... Tom, daj spokój. Ile można czytać o tym?
-Handel kwitnie, pieniądz stamtąd płynie, to i chcą ludzi zaciekawić, żeby też jakiś biznesik kręcili. Podobno tysiące funtów można na tej sprawie ugrać, nawet piasków Palestyny nie na oczy nie widząc.
-Jakże to tak- wtrącił się Peter
-Giełda czyni cuda- Tomas Longwood przyjął uczony, trochę pyszałkowaty nawet ton- Kompania Królestwa Jerozolimskiego napełnia sobie kabzę handlem z Egiptem, a ten z kolei eksportuje wszystko do Londynu...
-Nikogo to nie interesuje, Tom- stwierdził Holgs- Zawsze uważałem i uważam nadal, iż dobrobyt bierze się z pracy i poświęcenia, nie z gier w jakieś tabelki.
-Marne masz wyobrażenie o biznesie, przyjacielu- Longwood pokręcił głową- A ty, Peet, co sądzisz?
-Myślę- zaczął Peter spokojnie- Że takie tematy pozostawmy i ich nie ruszajmy. Od tego tylko się ludzie kłócą. Szkoda nerwów.
Między rozmówcami zapanowała milcząca zgoda. Tom, który nigdy nie lubił zbyt długiej ciszy, postanowił ją przerwać:
-Dobre masz to piwo, Holgs!
-Sprowadzane z Irlandii. Poznałem tam niejakiego Sweetsmitha, prawy z niego gość i świetny browarnik. Dał mi, tak na próbę, około piętnastu beczek tej płynnej poezji, za połowę ceny!
-A ile dałeś?- zapytał z błyskiem w oku Longwood
-Po 10 funtów i 75 centów za beczułkę- odpowiedział spokojnie karczmarz.
-Jeśli mam być szczery- wtrącił się Peter, ścierając rękawem koszuli pienistego wąsa- Dałbym i 20 funtów za beczkę!
-Dobrze mówi- ryknął Tomas radośnie- Polać mu!
*
Mijały kolejne godziny, a na stole roiło się od opróżnionych kufli. Kompania, lekko wypita już, gawędziła o codziennych sprawach, grała w karty. Nie zauważyli nawet, iż w lokalu zostali kompletnie sami. Zbyt zajmowali się celebracją swego spotkania.
*
-Ja to nie wiem, po kiego wyjeżdżać do Jerozolimy- wybełkotał Holgs- Tutaj w Londynie masz niemal wszystko: dobre piwo, starych kumpli, a jak ruszysz dupę to i niezły grosik. Po co na pustynię wyjeżdżać, ja się pytam?
-Wiesz- Tom beknął okrutnie głośno- Jak kogoś po wspomnianym zwieńczeniu pleców swędzi, to nie wysiedzi w spokoju, tylko mu się egzotyki marzą.
-Nie tyle co swędzieć- stwierdził Peter, jako jedyny zachowujący względną trzeźwość umysłu- Jak się pali pod zadem, to też się o nie wiadomo czym i nie wiadomo gdzie myśli.
-Mądrze, mądrze, cholernie słusznie- pokiwał głową barman- Na przykład takichu u psubratów!
Arthur wskazał na rosłą postać, która pojawiła się w progu. Po posturze widać było, że ma się do czynienia z mięśniakiem. Cholernie posępnym, na dodatek.
Tajemniczy podszedł bezceremonialnie do zajmowanego przez przyjaciół stołka, zagadnął głosem tak groźnym, iż sam diabeł by się takiego nie powstydził.
-Witajcie, panowie, witam, panie Longwood.
Tomas spojrzał na niego, rozbawiony.
-Serwus! Coś taki ponury? Kaptur zawaliłeś, a taki piękny dzień mamy!
-Tak się składa, panie Longwood, że pada.
Holgs, Tomas oraz Peter spojrzeli przez przeszklony front baru. Z nieba, mocno szarego, leciały krople deszczu. Mówiąc ściślej, lało przeraźliwie.
-U mnie w barze nie pada- stwierdził Arthur spokojnie- Może pan zdjąć kaptur. Po pierwsze nic panu nie kapnie. Po drugie- nie ładnie jest rozmawiać, nie ujawniwszy facjaty.
-Tak się składa, że ja przyszedłem po pana Longwooda. Was, panie Holgs i waszego drugiego kompana sprawa się nie tyczy.
Atmosfera była gęsta. Peter wyczuł, że Thomas coś przeskrobał. Ugrał coś w niezbyt uczciwy sposób. Poczuł strach. Pot popłynął mu po czole.
-A z jakiej racji pan chce mnie gdzieś wyciągać!- podniósł głos Tom, wstał z krzesła- Przyszedłem się pogościć z kolegami, a ty, dupku, nie dość, że mi przeszkadzasz w tym procederze, to niemiłosiernie mnie straszysz. Zdejmij ten kaptur, pajacu! Zdejmij i powiedz- kim jesteś i po jaką cholerę tu przyszedłeś?
Postać uśmiechnęła się krzywo, zdejmując nakrycie głowy. Całkowicie łysy, bez zarostu, na policzku kilka ran ciętych- zauważył w myślach Peter. Spojrzał na swojego przyjaciela. W jego oczach zobaczył coś, czego próżno było u jego kompana szukać na co dzień- lęk. Beznadziejny strach.
-David Irvine, komendant Londyńskich Sił Porządkowych. Niniejszym ogłaszam, iż obywatel Thomas Longwood zostaje aresztowany za oszustwa i malwersacje finansowe. Proszę złożyć wszelką broń i wyciągnąć ręce.
Dalsze wypadki potoczyły się niemal w ułamku sekundy. Tom wyciągnął ręce, nie po to jednak, by się poddać, ale w celu złożenia gardy. Natychmiast niemal wyprowadził cios. Jego pięść przecięła powietrze- policjant uchylił się od jego ciosu bez najmniejszego trudu. Thomas, w pijańskim amoku, od razu zamachnął się po raz drugi. I po raz drugi chybił.
Do walki włączył się Holgs, któremu alkohol również dodał animuszu. Peter przyglądał się wszystkiemu z drugiego końca pomieszczenia, do którego zwiał. Patrzył, jak jego przyjaciele próbują pokonać swego przeciwnika, ten jednak nie daje im się trafić, uchybiając się od kolejnych ataków. Peter patrzył z przerażeniem, jak Longwood otrzymuje szybki, acz mocny cios w podbródek, jak Thomas pada na ziemię, o dziwo przytomny. Poszkodowany leżał na ziemi, jęcząc z bólu.
Arthur walczył dalej, zasłaniając twarz przed kolejnymi atakami. Wiedział, że nie da rady, czuł, że nie wytrzyma gradu ciosów. Zrezygnowany, osunął się na kolana. Komendant jednak nie znał litości- barman przyjął na twarz potężne uderzenie, padł nieprzytomny. Peter patrzył na pobojowisko, z przerażeniem zauważył, iż brutal idzie w jego stronę, łapie go za kołnierz koszuli, unosi do góry w przypływie nadludzkiej siły. Policjant puścił go, przerażony i załamany Peet upadł na deski.
-Słuchaj- David przemówił nad wyraz spokojnie- Tych obu panów czekają procesy. Longwooda za oszustwa, Holgsa za napaść na funkcjonariusza w czasie wykonywania pracy. Choć ty jesteś czysty, kontakty z tymi jegomościami narobią ci tylko brudu w papierach. Powiem więcej, już narobił. Bo jakoś nie mam zamiaru cię kryć. Kto wie, może nawet maczałeś palce w tym oszustwach?
-Skądże?- odparł Peter szybko, niemal natychmiast- Mi tam z dala od jakiś wielkich pieniędzy. Jestem prostym kominiarzem!
-Tym lepiej dla ciebie- stwierdził David- Zamiast cię wsadzić do pierdla, dam tobie małą radę. Darmową. Wyjedź z tego miasta. Spakuj się i w nocy zabierz się jakimś statkiem. Zrób cokolwiek.
-Ale ja nic nie zrobiłem!
-Zrozum, że gówno to wymiar prawa obchodzi. Utrzymywałeś kontakty z oszustem, którego czekać będzie na proces. Szybki proces dodam, bo dowody mówią same za siebie. Ciebie także będą taszczyć po trybunałach, nawet jeśli nic nie zrobiłeś i zostaniesz uniewinniony to i tak smród pójdzie. Nie będziesz miał tu życia.
-Słuchaj, obiłeś mordy moim kompanom. Równie dobrze możesz być zwykłym bandytą, który napadł ten bar, a Thomas zobaczył w tobie komendanta, bo był zwyczajnie wypity. Jaką mam gwarancję, że tak nie jest?
W tym momencie Peter pożałował swojej zuchwałości, był zły na siebie za swój niewyparzony język. David jednak nie zachował się jak bandyta, nie rzucił się na niego, nie podniósł głosu, miast tego przerwał ciszę spokojnym głosem.
-To ty mnie posłuchaj. Chcę ci pomóc, bo ci cholernie dobrze z oczu patrzy i aż żal by było takiemu człowiekowi spieprzyć życie, bo zadawał się z idiotą. Gdyby Holgs nie rzucił się na mnie otrzymałby ten sam wywód, tę samą propozycję. On dokonał już wyboru.
-Kiedy mam wyjechać?
-Jak najszybciej- stwierdził komendant- Zrób to możliwie bez pożegnań, bez łez i ckliwych mów. Żonę masz?
-Nie- odparł prędko, posmutniały wyraźnie Peter- Nie miałem szczęścia poznać odpowiedniej pani.
-Przykro mi, ale nie czas i miejsce.
-Panie władzo?
-Mów mi David.
-Gdzie mam wyruszyć? Gdzie mam się podziać?
-W Brytanii znajdą cię wszędzie. Najlepiej dla ciebie, abyś wypłynął za granicę. Francja? Hiszpania? Czy może wolisz Szwecję? Albo chciałbyś wygrzewać się na Cyprze? Nie wiem, kierunek nie ma znaczenia. Najważniejsze, abyś zniknął z tego kraju.
-David?
-No?
-Dzięki. Za radę.
-Bywaj, kominiarzu!
Komendant narzucił kaptur na głowę, założył przez ramię nieprzytomnego Holgsa, złapał za nogę Longwooda. Jęknął głucho, pod obciążeniem, po czym wyszedł z baru.
A Peter został sam. Został całkowicie bez nikogo. I myślał.
Myślał, czym obraził Pana Boga, że ten zesłał na niego tak cholernego pecha.