Na samym wstępie chciałbym zaznaczyć, że pisałem tą książkę jako chyba siedemnastoletni chłopak - od tamtego czasu minęło parę lat, dlatego treść może być odrobinę niemrawa. Gdyby ktoś chciał zapoznać się z całością, zapraszam pod ten adres:
https://chomikuj.pl/Kalypsol
Nie ma tam żadnego spamu, wirusów ani nic innego.
Ostrzegam też, że w całej książce jest dużo bezsensownej przemocy, seksu, używania narkotyków i innych patologicznych zachowań. Nie chcę, ażeby ktoś potem miał do mnie pretensje.
W POCZĄTKACH...
I
To, co początkowo nosiło znamiona realnego cudu – otwarcie bramy międzyplanetarnej – szybko przybrało formę koszmaru osiemnastoletniej dziewczyny imieniem Cheyenne. Trwał upalny, lipcowy wieczór, typowy dla miasta Sao Paulo, położonego na północnym skraju Meksyku. Okoliczną młodzież ogarnęła tak zwana „gorączka sobotniej nocy”, toteż wszyscy przedstawiciele młodego pokolenia zgromadzili się w najmodniejszym tutaj klubie – Santana. Zabawa była przednia – głośna muzyka, pokazy kolorowych świateł, alkohol oraz nieograniczone ilości egzotycznych narkotyków. Brakowało jedynie Huntera Thompsona.
Gdyby Rodriguez miała świadomość, iż wkrótce ujrzy prawdziwych kosmitów, będzie goniona przez szamana z nożem, a przede wszystkim – zostanie zgwałcona, darowałaby sobie odwiedzin tego miejsca. Okrutnym zrządzeniem losu nie posiadała zdolności chiromancji - imprezowe szaleństwo dotknęło także ją, dlatego siedziała teraz przy barze, popijając zimniutką colę. Wnętrze klubu przepełniały tłumy nastolatków; tu młody chłopak całował czarnoskórą kobietę bez koszuli czy stanika, gdzieś indziej trzech rastafarianin urządziło sobie konkurs, kto głębiej zaciągnie się skrętem marihuany. Mnóstwo osób uprawiało seks, wciągało nosem narkotyki, rechotało i tańczyło, czasem nawet jednocześnie.
Dwie przyjaciółki Indianki rozmawiały z wysokim, ciemnowłosym romeo obok przepełnionego parkietu. Michelle, ta chudsza, o wielkich, zielonych oczach właśnie dawała mu swój numer, podczas gdy Shila – gruba oraz brzydka – wypatrywała czegoś ciekawego do roboty, jakby towarzystwo ją znudziło albo chłopaka interesowała tylko jej ładniejsza towarzyszka.
- Hej, dziewczyny! - wykrzyknęła Cheyenne groźnym, acz delikatnym głosem, dziwne połączenie. - Tu jestem! Chodźcie, już późno!
Obie przedstawicielki płci pięknej zrobiły zdezorientowane miny, prawdopodobnie przez głośną muzykę niedosłyszały, co tamta mówiła. Rodriguez dostrzegła to, wstała, położyła obok szklanki parę meksykańskich peso i ruszyła ku drzwiom wyjściowym, koniec końców siedziały tam mniej więcej sześć godzin, od dwudziestej; zegar właśnie wybijał drugą nad ranem. Normalnie zabawa trwałaby drugie tyle, gdyby jutrzejszego dnia trójka nie miała ciężkiego treningu koszykówki przed nadchodzącymi zawodami.
Nastolatka otworzyła drzwi. Świat zewnętrzny, jak zawsze wczesnymi, ciepłymi rankami, wyglądał super urzekająco: na wprost rozciągała się przestrzeń gigantycznej pustyni, ponad którą górowało dżdżyste niebo, przy czym zamieszkane tereny Sao Paulo widniały dokładnie za jej plecami. Nic nadzwyczajnie ważnego. Dlaczego miałaby obchodzić ją ta głupia mieścina, skoro właśnie teraz wciągała nozdrzami świeży zapach przyjemnie chłodnego powietrza, tudzież oglądała kolorowe neony szyldu Santany?
Cholera wie. Kobieta spostrzegła, że obie przyjaciółki, zaprawione dobrym nastrojem, opuściły właśnie teren dyskoteki.
- Kim był ten gość? - chciała wiedzieć ofiara przyszłej tragedii, poświęcając im relatywnie mało uwagi. Rozmarzonym wzrokiem nadal oglądała pustkowie.
- Nikt szczególny. Czemu? - zapytała Shila bez widocznych rezultatów. - Wiesz, ostatnio dziwnie się zachowujesz.
- Mam złe przeczucia. Idziemy?
Bardziej uraczyła owym stwierdzeniem samą siebie, niż najlepsze koleżanki, ostatni raz otaksowała przeogromną taflę piasku, zrobiła obrót, po czym zaczęła, albo raczej zaczęły, iść naprzód. Zostawiły samochody przy domach (wiedziały, że dzisiejszej doby wypiją więcej, niźli pół piwa), więc teraz czekała je długa, groźna droga.
Wyglądała dość zwyczajnie - ot długi, kręty kawałek betonowego, oświetlonego czasem światłami ulicznych lamp węża. Poza nią widać było jedynie ciemność przerywaną blaskiem księżyca. Ledwo dziewczyny odeszły kilkanaście metrów od miejsca balang, ich uszy dobiegło specyficzne, mało przyjemne brzęczenie. Michelle przypominał on... właśnie... cóż takiego? Wszystkie zrozumiały nagle, iż nie potrafią sprecyzować dokładnie, jaka istota go wydaje.
- Cheyenne? Co to, kurwa, jest? - zagadnęła Shila drżącym głosem.
- Skąd mam wiedzieć? Komar? Chrząszcz?... Pełno tu tego cholerstwa...
Jasna sprawa głośność owego dźwięku przewyższała zwykłe hałasowanie dowolnego robaka, chyba że miałby dwumetrowe skrzydła. Trójka jednocześnie, bez używania słów, postanowiła zignorować odrażające wrażenia akustyczne, jednak kobiety coraz bardziej odczuwały irracjonalny strach; jego źródło zbliżało się i oddalało, pozostawiając głuchą ciszę. Raz dochodziło z prawej, lub lewej strony, innym razem - góry tudzież przodu, pośród gęstej ciemności.
- Moim zdaniem trener powinien wywalić Islę. Ona tylko psuje nam całą grę. - zaczęła wywód Michelle, celem odwrócenia swoich myśli od irytującego brzęczenia. - Ostatnio, wyobraźcie sobie, nazwała mnie kurwą, bo przypadkowo szturchnęłam ją ramieniem. Bez przerwy gada o tym, iż kupiła sobie nowe buty, wielka księżniczka.
Wnet, przez krótką chwilę, odgłos uległ zwielokrotnieniu, po czym zupełnie ustał.
- Masz rację. Pewnie wyrzuciłby sukę już pierwszego dnia, gdyby miała znacznie mniejszy tyłek - skwintowała wściekła Rodriguez. - Wobec ciebie, Shila, też wysnuwała obiekcje?
Zero odzewu - teraz absolutnie nic nie zagłuszało tajemniczej, spowijającej owe miejsce ciszy. Dwie dziewczyny spojrzały tam, gdzie wcześniej szła brzydsza koleżanka oraz z przerażeniem stwierdziły, że miejsce grubaski zastąpił wiatr. Serce panny Rodriguez podeszło bliżej gardła. Ja pierdole, pomyślała sobie.
- Hej! Gdzie, psia krew, jesteś?! Przestań pajacować!! - wrzasnęła Michelle piskliwym tonem.
- Skończ te durne gierki! - zawtórowała Cheyenne. - Wyłaź stamtąd!
Znowu brak reakcji. Wcześniejsze obawy kobiet zastąpił paniczny strach. Ile sekund minęło odkąd widziały ją ostatni raz? Dziesięć? Piętnaście? Góra dwadzieścia. Przez ten krótki czas nie mogła uciec tak daleko, żeby jej uszy omijały gorączkowe nawoływania. Szczególnie tego typu. Diabelnie głośne.
Rodriguez omiotła wzrokiem teren dookoła. Ani żywej duszy. Chociaż wydawało się to idiotyczne, miała wrażenie, iż ten cholerny dźwięk jest sprawcom całego zamieszania. Właśnie, a propos: znowu zamajaczył za plecami ślicznotek, tam, gdzie stała Michelle. Dla sprawdzenia, jaki wywiera wpływ na istoty żywe, przekrwionymi oczyma próbowała uchwycić ostatnią znajomą. BACH! I ni ma nikogo. Adie, piękna.
Panika przepełniająca serce Cheyenne zniknęła, zastąpiona dojmującą trwogą. Chryste panie, co jest? Ostatnim razem bała się tak pod wpływem LSD-25, gdy jej sypialnię nawiedził dawno zmarły dziadek; posiadał siną skórę, rozcięty czymś tępym brzuch, flaki wypływające spomiędzy fałdów ciała. Oczywiście wtedy doświadczała jedynie potężnych halucynacji – aktualnie wszystkie wydarzenia nosiły znamiona prawdy.
- Dziewczyny, kurwa, powiedzcie coś! - krzyknęła zrozpaczona. - Przestańcie robić sobie jaja, błagam was!
Czując bezpośrednią Obecność czegoś dzikiego, szkaradnego, zaczęła biec przed siebie, jakby gonił ją sam książę podziemi, Astaroth. Niedługo przebierała zmęczonymi tańcem nogami - zaledwie trzydzieści zgięć obu kolan później, znowu usłyszała przerażające brzęczenie. Źródłem owego fenomenu – teraz to wiedziała – był latający koszmar, który coraz bardziej skracał dzielącą ich odległość.
Nagle ŁUP! Wstrętny, pokryty rzadkimi, acz twardymi włosami, humanoidalny stwór, wciąż lecąc góra metr nad ziemią, złapał Cheyenne oburącz i wylądował, aby następnie przygnieść ofiarę do asfaltu własnym cielskiem. Aktualnie obaj leżeli przytuleni, niczym kochankowie przed lub po stosunku - kobieta bez skutecznie próbowała się wyrywać, albowiem kosmita odwrócił ją na plecy oraz chwycił za przeguby, boleśnie ściskając. Dopiero teraz dokładnie zlustrowała jego powierzchowność.
Osobnik ten przypominałby człowieka (miał dwie nogi, ręce, głowę), gdyby nie ohydna, czarna, robaczywa skóra, wielkie, komarze skrzydła, zakończone pazurami kończyny, trzy pary pajęczych oczu plus długi, dyndający między udami penis. Właśnie on najbardziej zaszokował ślicznotkę. Cheyenne znała już rodzaj snutych wobec niej planów: śmierć mogłaby jeszcze przełknąć, ale gwałt przez tego typu paskudne monstrum był ponad siły steranego życiem organizmu.
- Zostaw mnie, brudne ścierwo! - łkała zrezygnowana.
Jakby wyzwiska stanowiły dlań podniecający element gry wstępnej, szkarada lewą dłonią, zerwała Rodriguez krótką spódniczkę razem ze stringami. Dziewczyna poczuła falę nudności, zamknęła oczy. To jedynie sen, zaraz się obudzisz. Złym zbiegiem okoliczności pole widzenia zalał aniołowi mrok, a skoro tak, świat zewnętrzny mogła odbierać głównie bodźcami dotykowymi.
Właśnie zrozumiała, iż pozaziemska istota wsuwa swojego nabrzmiałego członka między ścianki jej dziwnie mokrej macicy. Humanoid najwyraźniej czuł przyjemność, ona – ciężko powiedzieć. Niby perspektywa bycia wykorzystaną seksualnie wydawała się zatrważająca, jednak sprawiała kobiecie enigmatyczną satysfakcję. Wielkie monstrum zaczęło mechanicznie poruszać dolną częścią tułowia do przodu oraz tyłu; akt ten wywołało u kobiety falę bólu. Nagle wewnątrz siebie poczuła nieprzyjemną część dotyku lekko pofałdowanego penisa.
Czasem widywała ekscentryczne prezerwatywy, ozdobione gumowymi kolcami, prążkami lub innymi rzeczami: lubiła takie odmiany, tylko jakoś wspomniane udziwnienie ciężko było zaakceptować. Tempo wzrastało. Anioł miał wrażenie, że wkrótce zwariuje i kiedy wreszcie robaczywe nasienie zalało wnętrze jego ośrodka przyjemności wiedział, iż tortury będą trwać znacznie dłużej. Może nawet wiecznie.
II
Dziki Sokół zawdzięczał sobie opinię najważniejszego szamana klanu Mohawków wieloma różnymi rzeczami: uzdrawiał ziołami śmiertelnie chorych, zabijał dziesiątki wrogich mu Indian, wielokrotnie zażywał trujące dawki przenajrozmaitszych substancji halucynogennych, raz nawet odbierał porody dwóch kobiet naraz. Rewelacja jak na liczącego sobie ponad czterysta lat starca.
Złym zbiegiem okoliczności wiedział, iż żaden nabyty dotychczas zespół doświadczeń nie ułatwi mu stawienia czoła obecnym problemom. Właśnie, u progu nowego millenium świadomości ludzkiej, maszerował przez szereg diabelnie długich, tkwiących pod górą Erabol korytarzy; wprawdzie lewą ręką trzymał sporych rozmiarów pochodnię, lecz dość kiepsko rozjaśniała ona meksykańskie ciemności.
Starożytna cywilizacja Ameryki Południowej drążyła te tunele około siedmiu wieków – wszystkie, oprócz jednego (oznaczonego glifami) prowadziły Donikąd i akurat tymi runicznymi znakami kierował się mężczyzna, szukając upragnionego celu owej żmudnej podróży. Komnatę Pradawnych odwiedził tylko raz, wiele lat temu, fascynował go również fakt, że dzięki inteligencji przodków nikt inny jej nie oglądał, tym lepiej dla reszty ludzi zresztą.
Wreszcie podszedł bliżej ogromnego, wykutego w litej skale znaku. Oto dotarł; już wyłącznie metry dzieliły go plus te wiekopomne wydarzenia. Z monstrualnym postanowieniem dobrego zachowania zgasił pochodnię, zrobił kilka kroków, obierając prawy korytarz, wreszcie stanął jak wryty. Ilekroć miał zaszczyt oglądać wnętrze Sali, tylekroć serce zaczynało bić mu szaleńczym tempem.
Widział teraz dokładnie kunszt jej mozolnego wykonana. Znajdował się pośród mroków gigantycznej groty o idealnie gładkim, półkolistym suficie oraz ścianach wysokich niczym jedenastopiętrowe bloki. Zapomniane już ręce pokryły je zastraszającą wręcz ilością płaskorzeźb, przedstawiających obrazkowo najważniejsze dzieje wszechświata od jego początków, po czasy przed chrystusem - tu czterej obserwatorzy dostrzegali powołanie Ilis, królowej; gdzie indziej wyryto scenę zabójstwa wcześniejszego władcy Dagor-Kel przez pustynnego trolla czy kłótnię między Sil i jej ojcem, Ashodronem.
Jednakże najważniejszą atrakcję tutaj stanowili trzej potwornie wychudzeni, przykuci łańcuchami do centralnie położonego czterometrowego klejnotu, starzy mężczyźni. Ów kamień szlachetny, przypominający kryształ, emitował własny, purpurowy blask - znak, że zaklęcie wiążące tu ciała plus dusze staruszków nadal działa. Rozumiejąc, iż Sokół zechciał odwiedzić tę żałosną bandę, otworzyli oczy, jakby zakłócił im wieczną drzemkę; byli odrobinę zaskoczeni niespodziewaną wizytą.
- Oho! Czyż to nasz ukochany Długowieczny? - zapytał ironicznie, dość złośliwie, ten pośrodku imieniem Balor. Reszta milczała.
- Tak. Miło mi cię widzieć - mędrzec powstrzymał swój cięty język. - Was również, Mezarze i Nifrenie. Mamy spory problem.
- Ciągle przynosisz tylko złe wieści. Dlaczego zawsze skąpisz nam wesołych nowin? - podjął rozmowę tamten.
- Wasze plugawe uszy nie godne są słuchania radosnych rzeczy. Skupcie uwagę, bo musimy zadecydować o losach kosmosu... - mężczyzna przerwał, próbował odpowiednio dobrać słowa, znowu kontynuował: - Wczoraj wieczorem Kamienna Brama została otwarta. Do naszego świata dostał się plugawy stwór, który zgwałcił dziewczynę, Cheyenne... Widocznie mieszkańcy Dagor-Kel odkryli sekretny portal prowadzący tutaj. Rozmawiałem z Ilis – potwierdziła moją oczywistą tezę... Chyba powinniśmy zareagować.
Szaman nienawidził tych zaplutych skurkowańców całym sercem, złym zbiegiem okoliczności właśnie oni figurowali jako najmądrzejsi ludzie na świecie, toteż musiał – według tradycji – zasięgnąć ich rad. Starsi, mając za sobą ponad osiem tysięcy lat życia i gigantyczną wręcz wiedzę, zrozumieli powagę obecnych wydarzeń; jeżeli rasa Nun-tai, będąca integralną część uniwersum, zdecyduje odwiedzić niebieską planetę, zabije tam wszystkie żywe istoty. Być może też martwe.
- Najpierw ukatrupmy tą całą Cheyenne. Dalej zburzymy Bramę - zasugerował Mezar, wyraźnie podniecony własną propozycją.
- To bardziej skomplikowane, niż można przypuszczać. Ilis mówiła mi o wybuchu wojny. Chyba nasi bracia mają pewne problemy natury dyplomatycznej. Czy należy im pomóc?
- Ja... eee... popieram. - wtrącił Nifren. - Swoją drogą przyprowadź nam tą Indiankę. My się nią zajmiemy.
Słysząc słowa kolegi, pozostali dwaj mężczyźni zaczęli chichotać. Wyszczerzyłby zęby może również Sokół, gdyby nie znał owych gburów tak dobrze, jak teraz.
- Spierdalaj szmato - powiedział groźnym tonem.
- Czyżbyś zapomniał, kto nauczył cię wszystkiego, co obecnie wiesz? Obdarzył wiedzą? Długowieczny myśli, że pozjadał wszystkie rozumy!
Tego było za wiele. Początkowo mędrzec miał zamiar załatwić sprawę pokojowo, aktualnie jednak postanowił olać wszelkie zasady dobrego wychowania; spod szykownego stroju rdzennych Amerykan wyciągnął długi, ząbkowany nóż i ruszył ku Balorowi. Mało fortunnym zrządzeniem losu, pośród odmętów gniewu zatracił zdolność racjonalnego myślenia, wszelako zatrzymał się, przyłożył mu ostrze do wychudzonego, kościstego gardła, widząc beznamiętne oblicze.
Oczekiwał zgoła innej reakcji, niż uzyskał: chciał widzieć, jak ten błaga go o oszczędzenie życia, podczas gdy naczelny Starszy tylko zarechotał. Świadomy jego obezwładniającego spokoju, pogardy obecnej wewnątrz przekrwionych oczu, poczuł jeszcze większą złość - nawet pieprzone groźby nie ruszają tych cholernych capów. Co gorsza, czasem będzie musiał ich widywać przez wiele, wiele lat. Zrezygnowany opuścił nóż.
- Daj sobie spokój. Śmierć to nader kusząca propozycja, biorąc pod uwagę fakt, iż tkwimy tu bez jedzenia, picia czy kobiet od ośmiu tysiącleci - przypomniał inicjator wcześniejszych kłótni. - Pamiętasz, prawda?
Owszem. Generalnie rzecz biorąc przypominał sobie, dlaczego ta trójka została uwięziona, z opowiadań jego zmarłego ojca. Podobno dawno temu Meksyk był państwem-miastem, potężną „fortecą” całej Ameryki Północnej. Władzę objął tam bezimienny król, którego – wedle legend Indian – zesłał księżyc, żeby sprawiedliwie oraz inteligentnie rządził miejscową ludnością. Ów człowiek wysługiwał się trzema najznamienitszymi umysłami tamtejszej epoki; najczęściej służyli mu właśnie dobrą radą.
Złym zrządzeniem losu któregoś dnia jego umysłem zawładnęły mroczne pragnienia – aby powstrzymać go przed sianiem zła, Mezar, Balor plus Nifren zawiązali przeciwko swojemu królowi tajemniczy spisek. Wkrótce potem ci bestialsko zamordowali pana tej krainy, przejmując nad nią odpowiedzialność i wszystko byłoby super, gdyby kilka klanów, sądzących, iż choroby psychiczne potrafi leczyć część roślin, nie stanęło na czele rebelii przeciwko nowym, samozwańczym władcom Meksyku.
Zginęło wielu bezbronnych ludzi, głównie przez te trójkę. Kiedy wreszcie wewnętrzny konflikt został opanowany, najpotężniejsi czarnoksiężnicy postanowili – za karę – zniewolić dusze lub ciała Mędrców. Przynajmniej tak to wyglądało, jeśli wierzyć starym, przekazywanym drogą ustną opowieściom.
- Jak załatwimy sprawę Cheyenne? – podjął wnet Sokół. - Mówiąc „pozbądźmy się”, chodzi wam o morderstwo?
- Masz inny pomysł? - odpowiedział pytaniem Nifren.
Szaman, zwany czasem Dzikim Sokołem, wysilił swoje szare komórki. Oczywiście jego podwładni zabili dziś rano dagor-kel`ską bestię, ale pozbawienie życia młodej dziewczyny jest totalnym przegięciem, tym bardziej zważywszy, ile już wycierpiała. Musiał wymyślić coś zupełnie odmiennego od wcześniejszego planu.
Pod kopułą kotłowały mu się oznaczające różne rzeczy słowa: Pokrzyk wilcza jagoda, Alzheimer, Bieluń dziędzierzawa, kwas domonowy, uraz głowy, udar, delirium, alkohol – wszystkie te wyrażenia bezwiednie połączył z utratą pamięci. Właśnie! Nagle go olśniło!
- Mam!.. Lobotomia! - prawie to wykrzyknął, zadziwiony potęgą swego intelektu.
- No, dobry pomysł, tylko trochę krzywdzący, prawda? - Mezar storpedował jego myśl. - Człowiek bez wspomnień jest żałosną, głupią karykaturą tego, czym był dawniej. Osobiście wybrałbym śmierć.
- Rób, co chcesz - udzielił mu pozwolenia Balor. - Idź już. Daj nam odpocząć.
Wedle życzenia Przedwiecznych, Sokół uniósł do góry wcześniej zgaszoną pochodnię i wlepił weń swój wszechwiedzący wzrok. Nagle, jakby pod wpływem dziwnego zaklęcia, owinięta nasączoną parafiną szmatą, końcówka drewnianego przedmiotu zapłonęła żywym ogniem, a skoro tak, wypraszany mężczyzna powinien opuścić sekretną komnatę, więc polazł ku ciemnemu korytarzowi, skąd wcześniej przyszedł.
Niedługo musiał wyczekiwać jakiegoś urozmaicenia: wnet poczuł dziwne, przyprawione bardzo silnym wrażeniem odrealnienia, imitujące początek fencyklidynowej fazy zawroty głowy. Mimo wciąż nasilających się doznań, maszerował dalej, wiedząc, cóż ów stan oznacza, aż wreszcie doświadczył meritum enigmatycznego zjawiska - zaczął słyszeć przepiękny, bez wątpienia kobiecy głos. Rozpoznał go. Pani wszechświata miała chęć uciąć sobie małą pogawędkę.
- Witaj ponownie, mój drogi - rzekła telepatycznie uwodzicielskim tonem Ilis . - Potrzebuję, żebyś ściągnął mi kogoś jeszcze, oprócz dwójki mężczyzn oraz zabójczyni.
- Tak? Kogo?
III
Jako dwudziestolatek, Ray Booth, poznał swoją miłość – Fencyklidynę. Zażywał ją prawie codziennie, przez następne sześć wiosen, kiedy wreszcie zdołał ukończyć studia z chemii organicznej oraz dostać pracę w Silo Laboratories. Prawdę powiedziawszy syntetyzowanie dla ogromnego koncernu farmaceutycznego nowych, przydatnych medycznie substancji było jedynie przerwą między kolejnymi syntezami nieznanych narkotyków.
Obecnie, mając lat trzydzieści cztery, cieszył się reputacją największego producenta legalnych środków psychoaktywnych całego Sao Paulo: rankami zasilał szeregi naukowców służących dobru, wieczorami zaś wykorzystywał skradzione odczynniki do produkcji halucynogenów. Młodzieńcza fascynacja odmiennymi stanami świadomości przyniosła mu krocie profitów i gdyby nie szalony plan bogini Ilis, najprawdopodobniej resztę życia poszerzałby listę research chemical, wiodąc bogatą, dostatnią egzystencję.
Wszystko uległo zmianie pewnej lipcowej nocy. Ray oraz jego najlepszy kolega – Marques Ortega, zamiłowany ćpun, siedzieli przy dużym stole u tego pierwszego. Przed sobą mieli spory arsenał chemikaliów: chloroform, aceton, cyjanek potasu, bromek fenylomagnezu, piperdynę... wszystko, czego potrzebował geniusz ciemnych interesów, plus dużą ilość szkła. Od ścian odbijały się dźwięki wesołych piosenek rumuńskiej wokalistki – Inny, telewizor wyświetlał ruchome obrazki nagich kobiet, gdzie indziej talerz gościł nadjedzone kawałki pizzy. Ogólnie mówiąc, chatę Bootha opanował bałagan.
- Co dzisiaj próbujemy? - zapytał znajomy biznesmena podnieconym głosem.
- Para-metylo-DMT.
Przodownik szarego rynku chwilę przeglądał butelki o ciemnych strukturach, zajmujące przestrzeń drewnianego mebla. Wreszcie znalazł - opatrzył ją białą etykietą z czarnym wzorem strukturalnym relatywnie skomplikowanej molekuły. Chwycił lewą ręką naczynie, unosząc je do góry.
- Wczoraj moja ekipa próbowała stworzyć bezpieczniejsze odpowiedniki używanych już Tryptanów, leków przeciwmigrenowych. W ramach tamtego procederu musiałem wyprodukować kilkanaście pochodnych 2,3-benzopirolu, głównie obecny tutaj 1-(4-metyloindol-3-ylo)-2-chloroetan. Poddając go wpływowi C2H7N, otrzymamy nieznany wcześniej związek, prawdopodobnie silny halucynogen pod postacią soli chlorowodorowej.
Po minie młodego meksykanina, chemik wiedział, że ten słabo rozumie jego naukowe wywody, Ortega wyznawał wszak zupełnie odmienną filozofię życiową - wedle niego powód, dlaczego coś działa miał drugorzędne znaczenie, ważne, iż daje solidnego kopa. Właśnie różnice umysłowe tej dwójki powodowały między nimi często irytujące spięcia.
Ten mądrzejszy użytkownik dragów wziął dodatkowo małą buteleczkę wspomnianej dimetyloaminy, tetrahydrofuranu oraz pustą, jednolitrową kolbę. Mimo dużych rozmiarów naczyń, ledwo uniósł je obiema rękami, bez zastanowienia skierował się również umiejscowionej raptem dziesięć metrów dalej kuchni. Piecyk gazowy, najbardziej podstawowy sprzęt domowy, służył mu jedynie do podgrzewania wszelkiej maści mikstur, reszta wyposażenia spełniała jeszcze mniej funkcji.
Ray delikatnie położył wszyściusieńkie przedmioty na ladzie koło tegoż urządzenia. Obecnie Marques obserwował, jak przyjaciel kolejno: zapala gaz, zakrywa go żaroodpornym szkłem, wlewa tam blisko dwieście mililitrów rozpuszczalnika, doprawia to całą zawartością pozostałych butelek, następnie jednym, płynnym ruchem dłoni, zrzuca wszystko z lady. Zużyte pojemniki wylądowały w stojącym obok koszu, wśród resztek jakże zdrowych fast-foodów - widząc jego zawartość, oboje zastanowili się, czemu u licha tak bogaty facet żre byle co, przecież może sobie zapewnić dobrej jakości jedzenie...
- Mógłbyś załatwić nam kilka gramów Kokainy? - spytał diler, przerywając zadumę. - Odkąd mój dostawca, Diego, zarobił kulkę cienko tu przędę. Straciłem też mnóstwo klientów. Poleć mnie znajomym. Robię przecież najlepszy towar.
- Masz super farta - drugi facet zaczął iść ku swojemu koledze. - Jutro wieczorem „U Shantee” będzie Rave. Znam tam paru wpływowych ludzi. Może dadzą zarobić ci trochę forsy, kto wie?
- Dobra. Będę. Dzięki.
Znowu zapanowała niezręczna cisza, przerywana czasem głośniejszym bulgotaniem roztworu, mającego teraz konsystencję ohydnej, szarej brei. Ach, ta alchemia, pomyśleli obydwaj. Odkąd Booth sięgał pamięcią wstecz, dragi zawsze zastępowały mu wszelkie wygody: czuł się zmęczony - brał Koks, chciał obejrzeć ciekawy film - wciągał nosem sproszkowane kryształy Ketaminy; miał ochotę wypić owocowy napój, rozpuszczał w wodzie Mefedron o smaku dojrzałych wiśni. Właśnie one były dla niego spełnieniem marzeń, pal licho pieniądze, sławę czy przyjaźń.
Od rozpoczęcia gotowania minęło jakieś pięć-sześć minut. Swoim przekrwionym wzrokiem Raymond zlustrował tarczę zegarka; stracił dodatkowe siedem sekund, potem dziesięć, dwadzieścia trzydzieści... „Czas przemija” - brutalna prawda. Reakcja miała trwać trochę ponad kwadrans, niestety ów czas, komuś u progu wypróbowania nowego narkotyku, leci wyjątkowo powoli. Dwójka zastanawiała się, nad czym mogliby tu podyskutować, aż wreszcie zrezygnowani podjęli znany, oklepany temat. Cóż... brak innych zainteresowań zobowiązuje.
- Próbowałeś kiedyś antagonistę NDMA?
- Że co, kurwa?
- Że, kurwa, dysocjanta.
Ortega chwilkę wysilał swoje szare komórki.
- Żarłem Metoksydynę, Tiletaminę, Benocyklidynę, więc chyba owszem - powiedział ironicznie; strasznie denerwował go naukowy język przyjaciela.
- Tutaj faza będzie bardzo podobna, tylko kilkakrotnie silniejsza. Możesz jeszcze się wycofać.
Wiadomo, taką opcję mógł wykluczyć, dlatego obydwoje czekali dalej. Wnet ciepłe powietrze wypełniające ową placówkę przebił odrażający smród acetonu i czegoś wyraźnie chlorowanego - biznesmen wyłączył gaz, chwycił oburącz żaroodporną, pełną chemikaliów kolbę, popędził ku kranowi, aby wsadzić ją do umywalki. Zrobił to zastraszająco szybko, bo rozgrzany materiał parzyło mu dłonie.
Zaledwie odkręcił pokrętło oznaczone dookoła niebieskim kołem, lodowata woda natychmiast zalała otoczenie szklanego zbiornika, chłodząc jego wnętrze. Proces zwany krystalizacją przebiegał prawie natychmiastowo; minął raptem moment, a już pośród szarej mazi wstydliwie zamajaczyły przezroczyste formy stałe koloru brązowo-żółtego. Produkt posiadał niską czystość - wszyscy o tym wiedzieli, mimo tego postanowili zaryzykować spróbowaniem. Dalsze oczyszczanie towaru Ray mógł przeprowadzić najwcześniej jutro koło wieczora, mając odpowiedni sprzęt, wszak domowe metody puryfikacji mogli sobie wsadzić.
Zadowolony, gołymi palcami, szybciutko, wyciągnął stamtąd kryształek wielkości końcówki naostrzonego ołówka. Kolejnymi dwoma rzeczami, jakie dobył, były: zapalniczka oraz specjalna lufka, zakończona okrągłym zbiornikiem, gdzie narkomani umieszczali crack, aczkolwiek palił zeń absolutnie wszystko, nawet głupa.
- Usiądź. Ja pierwszy.
Wedle rozkazu podekscytowany Marques zajął pustą przestrzeń kuchennej podłogi. Równie przejęty producent wsadził do środka fifki kryształ, objął ustami i zaczął płomieniem ogrzewać okrągłą końcówkę. Źródło ciepła nie niszczyło materiału, jedynie zmieniało stan skupienia - dym, taką aktualnie przyjęło formę. Booth zaciągnął się gryzącymi oparami, oddał oba przedmioty koledze, usiadł.
- Matko przenajświętsza. Chyba ostro daje, hę? - zapytał Ortega.
Ledwo chemik zdążył wypuścić to, co wciągnął, już cały świat diametralnie zmienił swoje oblicze. Przestał widzieć. Przestał słyszeć. Zobaczył wszechogarniającą ciemność, jakby zwyczajnie zamknął oczy, tylko że miał je otwarte.
Dopiero teraz zmrużył powieki, robiąc głęboki wydech. Jego umysł zalała fala dojmującej euforii, silniejsza niż pod wpływem dziesięciu gramów suszonych grzybów Stropharia (gdyby przez nowy narkotyk oślepł, pewnie zignorowałby ów fakt, byle owe magiczne uczucie trwało całą wieczność) dodatkowo jeszcze, poza szczęściem, odbierał też coś innego - obecność wyższej, diabelsko mądrej istoty, prawdopodobnie kobiecej, bardzo pięknej, sprawującej nad nim kontrolę.
Wśród odmętów czerni poczuł, iż traci swoje ciało. Obecnie posiadał wrażenie, że unosi się gdzieś w przestworzach, daleko za swoim domem, Sao Paulo, Meksykiem, czy problemami wszechświata; chciał słowami, rymami, piosenką wyrazić zachwyt, ale odebrano mu zdolność mowy. Gdy zapragnął halucynacji, dostał je - bez żadnego ostrzeżenia przodownikowi szarego rynku pokazano ogromną, skąpaną blaskiem zachodzącego słońca pustynię. Po afrykańskich równinach gnało stada wesołych tygrysów, te również miały przewodnika.
Bardziej przypominał wybryk natury, niźli normalną osobę. Wyglądał jak trzymetrowy, umięśniony mężczyzna o łysej głowie, wielu zagojonych, długich ranach (najokazalsza zdobiła twarz stworzenia), skórze porośniętej krótką, lwią sierścią: na nogach, rękach oraz boku tułowia ciemniała, tworząc czarne, ozdobne paski niby u zebr. Jasna sprawa najbardziej szokował całkowity brak ust. „Ciekawe, czym ten typ żre?”, pomyślał diler, zdumiony fantazyjnością wizji.
Ten obraz zniknął, zastąpiony innym, być może piękniejszym, jeżeli patrzący wyznawał religię, zwaną heteroseksualnością. Mężczyzna dostrzegł roześmiane oblicze śliczniutkiej dziewiętnastoletniej dziewczyny, która miała latynoskie korzenie, wielkie, niebieskie oczy i grube, czerwone dredy, upstrzone ogromną ilością kolorowych ozdób, głównie metalowych pierścieni, trzymających razem włosy. Jej imię brzmiało Taringa. Właśnie, psia krew, skąd on to wiedział? Nie miał zielonego pojęcia.
Jakaś tajemnicza siła wyższa podszepnęła chemikowi dziwny wyraz. Dagor-Kel. Kurwa, słyszał już tą nazwę. Doprawdy? Czy może raczej doznawał indukowanego zażyciem wspomnianego psychodeliku deja-vu? Kolejne pytanie bez odpowiedzi.
Widząc te majaki poczuł budzące się w nim ukryte pragnienia dalekich podróży oraz miłości. Zawsze wiódł samotne, przepełnione bólem życie, stronił też od przygód. Ciągle tylko harował, by pod koniec dnia wszelkimi możliwymi substancjami oszukiwać siebie samego, że jest dobrze, skoro ewidentnie czegoś mu brakowało. Teraz postanowił diametralnie zmienić własny los: wraz z nadejściem trzeźwości odwiedzi kilka najmodniejszych tutaj klubów, pozna ciekawą kobietę, weźmie ślub, wybuduje sobie dom, zacznie zwiedzać świat...
...Bla, bla, bla... Ile razy chciał tego dokonać? Raz, dwa... około pięciuset. Chociaż takie plany snuł średnio co cztery tygodnie, teraz ziści swój sen o idealnej przyszłości, nawet gdyby miał poświęcić temu resztę swojej nędznej egzystencji.
Dagor-Kel: Wymiar Cudów (18+)
2 Ostrzegam też, że w całej książce jest dużo bezsensownej przemocy, seksu, używania narkotyków
„Bezsensownych” w znaczeniu…? Niezrozumiałych dla zwykłego czytelnika, czy nie mających żadnego sensu z punktu widzenia akcji?
osiemnastoletniej dziewczyny imieniem Cheyenne
A czemu nie „osiemnastoletniej Cheyenne”? Że dziewczyna, podpowiada wiek i jego żeńska forma. „Imieniem” w ogóle nie jest potrzebne.
miasta Sao Paulo, położonego na północnym skraju Meksyku
Nie wiem jak innym ale mnie Sao Paulo od razu kojarzy się z „tym” brazylijskim Sao Paulo.
Gdyby Rodriguez miała świadomość, iż wkrótce ujrzy prawdziwych kosmitów, będzie goniona przez szamana z nożem, a przede wszystkim – zostanie zgwałcona, darowałaby sobie odwiedzin tego miejsca.
Rodriguez to Cheyenne? Niby można się domyślić, ale może by to jakoś uściślić? Sam nie wiem… Poza tym, czy nie lepiej zostawić wszystko rozwojowi akcji, zamiast tak podrobno uprzedzać czytelnika? Ewentualnie wystarczy „gdyby wiedziała co się stanie”, zamiast wchodzić w szczegóły. Być może był to zamiar zbudowania klimatu niepokoju i narastającej grozy, ale jakoś nie wyszło.
Okrutnym zrządzeniem losu nie posiadała zdolności chiromancji - imprezowe szaleństwo dotknęło także ją
Zwykłym zrządzenie losu nikt na Ziemi tej zdolności nie posiada, nie jest w tym żadnym wyjątkiem. Chiromancja to wróżenie z dłoni, a tu by chyba raczej o przewidywanie przyszłości tak ogólnie (niekoniecznie z dłoni) chodziło. No i znak „-„ pomiędzy chiromancją a imprezowym szaleństwem sugeruje, że nie umiała wróżyć właśnie dlatego, że się dobrze bawiła – a gdyby się nie bawiła, to może by i była chiromantką.
Nastolatka otworzyła drzwi.
Z matematycznego punktu widzenia 18 na też naście, ale nie jestem pewny, czy w stosunku do osiemnastolatki jeszcze jest sens używać określenia nastolatka.
jak zawsze wczesnymi, ciepłymi rankami
Druga w nocy jakoś nie kojarzy mi się z rankiem. Nawet latem. To jeszcze przed świtem nawet, co tu o ranku mówić.
na wprost rozciągała się przestrzeń gigantycznej pustyni, ponad którą górowało dżdżyste niebo
Czy w lipcu na północy Meksyku padają deszcze? Bo jeśli nie, to skąd to dżdżyste niebo?
przy czym zamieszkane tereny Sao Paulo widniały dokładnie za jej plecami.
„Widniały” to od widzieć. Miała dwie pary oczu, jedne z przodu drugie z tyłu, że widziała, co ma za plecami? Nawet gdyby, to za plecami widziałaby drzwi klubu; ewentualnie jego wnętrze, gdyby drzwi się jeszcze nie zamknęły. „Znajdowały się” a nie „widniały” – o, to rozumiem.
jak zawsze wczesnymi, ciepłymi rankami
(…)
świeży zapach przyjemnie chłodnego powietrza
Północ Meksyku to okolice zwrotnika raka. Lipiec, czyli tuż po przesileniu letnim, na raku słońce stoi niemal pionowo w zenicie. W dzień żar jak diabli. Mamy, co podkreślone, ciepły ranek. Skąd, u czorta, chłodne powietrze?
zaprawione dobrym nastrojem,
Znam zwrot „zaprawić się alkoholem”. O zaprawieniu się dobrym nastrojem nigdy nie słyszałem.
chciała wiedzieć ofiara przyszłej tragedii,
Jeśli czytelnik nie znudził się jeszcze i nie odłożył czytania, to pewnie nie zrobi to nawet bez przypominania mu, że za chwilę (?) stanie się och straszna ach tragedia. Za to może to zrobić widząc, że traktuje się go jak idiotę, który nie pamięta co była kilkadziesiąt linijek wcześniej („Gdyby Rodriguez miała świadomość, iż wkrótce ujrzy prawdziwych kosmitów…”).
- Kim był ten gość? - chciała wiedzieć ofiara przyszłej tragedii, poświęcając im relatywnie mało uwagi. Rozmarzonym wzrokiem nadal oglądała pustkowie.
- Nikt szczególny. Czemu? - zapytała Shila bez widocznych rezultatów. - Wiesz, ostatnio dziwnie się zachowujesz.
- Mam złe przeczucia. Idziemy?
Ma złe przeczucia, ale nic nie robi, tylko rozmarzonym wzrokiem ogląda pejzaże? Romantyczny nastrój nijak nie komponuje się z niepokojem i złymi przeczuciami.
Bardziej uraczyła owym stwierdzeniem samą siebie, niż najlepsze koleżanki, ostatni raz otaksowała przeogromną taflę piasku, zrobiła obrót,
Maniera „po co pisać prosto, skora można udziwniać i komplikować wypowiedzi” nie wydaje mi się szczególnie przydatna w zdobywaniu czytelników.
Zostawiły samochody przy domach (wiedziały, że dzisiejszej doby wypiją więcej, niźli pół piwa), więc teraz czekała je długa, groźna droga.
Rozumiem, ten straszny Azjatycki Pomór Taksówek…
Podsumowując – nie wciągnęło mnie i nie zachęciło do dalszej lektury. Doczytałem do tego miejsca, zrezygnowałem i jakoś nie czuję bólu duszy, że nie dowiedziałem się, co dalej. Nie ma napięcia, nie ma niczego co skłoniłoby mnie do polubienia bohaterki i przejęcia się jej losami. Sory, że w paru miejscach sobie ostro pokpiłem, ale to jest zwyczajnie słabe. Nie znam całości więc nie wiem – może jest w tym jakiś pomysł, jakaś koncepcja, którą warto zachować i napisać to jeszcze raz. Może tak, może nie – nie przeczytałem, nie wiem. Na razie wieje nudą, do tego liczne nieporadności językowe i błędy logiczne. Chętnie biorę od ludzi kawałki do zlekturowania i przeorania, ale tutaj zwyczajnie nie mam ochoty na zapoznawanie się z całością z chomika.
„Bezsensownych” w znaczeniu…? Niezrozumiałych dla zwykłego czytelnika, czy nie mających żadnego sensu z punktu widzenia akcji?
osiemnastoletniej dziewczyny imieniem Cheyenne
A czemu nie „osiemnastoletniej Cheyenne”? Że dziewczyna, podpowiada wiek i jego żeńska forma. „Imieniem” w ogóle nie jest potrzebne.
miasta Sao Paulo, położonego na północnym skraju Meksyku
Nie wiem jak innym ale mnie Sao Paulo od razu kojarzy się z „tym” brazylijskim Sao Paulo.
Gdyby Rodriguez miała świadomość, iż wkrótce ujrzy prawdziwych kosmitów, będzie goniona przez szamana z nożem, a przede wszystkim – zostanie zgwałcona, darowałaby sobie odwiedzin tego miejsca.
Rodriguez to Cheyenne? Niby można się domyślić, ale może by to jakoś uściślić? Sam nie wiem… Poza tym, czy nie lepiej zostawić wszystko rozwojowi akcji, zamiast tak podrobno uprzedzać czytelnika? Ewentualnie wystarczy „gdyby wiedziała co się stanie”, zamiast wchodzić w szczegóły. Być może był to zamiar zbudowania klimatu niepokoju i narastającej grozy, ale jakoś nie wyszło.
Okrutnym zrządzeniem losu nie posiadała zdolności chiromancji - imprezowe szaleństwo dotknęło także ją
Zwykłym zrządzenie losu nikt na Ziemi tej zdolności nie posiada, nie jest w tym żadnym wyjątkiem. Chiromancja to wróżenie z dłoni, a tu by chyba raczej o przewidywanie przyszłości tak ogólnie (niekoniecznie z dłoni) chodziło. No i znak „-„ pomiędzy chiromancją a imprezowym szaleństwem sugeruje, że nie umiała wróżyć właśnie dlatego, że się dobrze bawiła – a gdyby się nie bawiła, to może by i była chiromantką.
Nastolatka otworzyła drzwi.
Z matematycznego punktu widzenia 18 na też naście, ale nie jestem pewny, czy w stosunku do osiemnastolatki jeszcze jest sens używać określenia nastolatka.
jak zawsze wczesnymi, ciepłymi rankami
Druga w nocy jakoś nie kojarzy mi się z rankiem. Nawet latem. To jeszcze przed świtem nawet, co tu o ranku mówić.
na wprost rozciągała się przestrzeń gigantycznej pustyni, ponad którą górowało dżdżyste niebo
Czy w lipcu na północy Meksyku padają deszcze? Bo jeśli nie, to skąd to dżdżyste niebo?
przy czym zamieszkane tereny Sao Paulo widniały dokładnie za jej plecami.
„Widniały” to od widzieć. Miała dwie pary oczu, jedne z przodu drugie z tyłu, że widziała, co ma za plecami? Nawet gdyby, to za plecami widziałaby drzwi klubu; ewentualnie jego wnętrze, gdyby drzwi się jeszcze nie zamknęły. „Znajdowały się” a nie „widniały” – o, to rozumiem.
jak zawsze wczesnymi, ciepłymi rankami
(…)
świeży zapach przyjemnie chłodnego powietrza
Północ Meksyku to okolice zwrotnika raka. Lipiec, czyli tuż po przesileniu letnim, na raku słońce stoi niemal pionowo w zenicie. W dzień żar jak diabli. Mamy, co podkreślone, ciepły ranek. Skąd, u czorta, chłodne powietrze?
zaprawione dobrym nastrojem,
Znam zwrot „zaprawić się alkoholem”. O zaprawieniu się dobrym nastrojem nigdy nie słyszałem.
chciała wiedzieć ofiara przyszłej tragedii,
Jeśli czytelnik nie znudził się jeszcze i nie odłożył czytania, to pewnie nie zrobi to nawet bez przypominania mu, że za chwilę (?) stanie się och straszna ach tragedia. Za to może to zrobić widząc, że traktuje się go jak idiotę, który nie pamięta co była kilkadziesiąt linijek wcześniej („Gdyby Rodriguez miała świadomość, iż wkrótce ujrzy prawdziwych kosmitów…”).
- Kim był ten gość? - chciała wiedzieć ofiara przyszłej tragedii, poświęcając im relatywnie mało uwagi. Rozmarzonym wzrokiem nadal oglądała pustkowie.
- Nikt szczególny. Czemu? - zapytała Shila bez widocznych rezultatów. - Wiesz, ostatnio dziwnie się zachowujesz.
- Mam złe przeczucia. Idziemy?
Ma złe przeczucia, ale nic nie robi, tylko rozmarzonym wzrokiem ogląda pejzaże? Romantyczny nastrój nijak nie komponuje się z niepokojem i złymi przeczuciami.
Bardziej uraczyła owym stwierdzeniem samą siebie, niż najlepsze koleżanki, ostatni raz otaksowała przeogromną taflę piasku, zrobiła obrót,
Maniera „po co pisać prosto, skora można udziwniać i komplikować wypowiedzi” nie wydaje mi się szczególnie przydatna w zdobywaniu czytelników.
Zostawiły samochody przy domach (wiedziały, że dzisiejszej doby wypiją więcej, niźli pół piwa), więc teraz czekała je długa, groźna droga.
Rozumiem, ten straszny Azjatycki Pomór Taksówek…
Podsumowując – nie wciągnęło mnie i nie zachęciło do dalszej lektury. Doczytałem do tego miejsca, zrezygnowałem i jakoś nie czuję bólu duszy, że nie dowiedziałem się, co dalej. Nie ma napięcia, nie ma niczego co skłoniłoby mnie do polubienia bohaterki i przejęcia się jej losami. Sory, że w paru miejscach sobie ostro pokpiłem, ale to jest zwyczajnie słabe. Nie znam całości więc nie wiem – może jest w tym jakiś pomysł, jakaś koncepcja, którą warto zachować i napisać to jeszcze raz. Może tak, może nie – nie przeczytałem, nie wiem. Na razie wieje nudą, do tego liczne nieporadności językowe i błędy logiczne. Chętnie biorę od ludzi kawałki do zlekturowania i przeorania, ale tutaj zwyczajnie nie mam ochoty na zapoznawanie się z całością z chomika.
Strach herbu Cztery Patyki, książę na Miedzy, Ugorze etc. do usług
Dagor-Kel: Wymiar Cudów (18+)
31. Chłodne powietrze stąd, że na pustyniach rano zawsze jest chłodno. Trochę geografii nie wadzi.
2. Pomór taksówek - gdybyś zainteresował się choćby odrobinę realiami Meksyku, wiedziałbyś, że panuje tam straszna bieda. Nie wszystkich stać na wynajęcie, nie wszystkich stać na kupno taksówki żeby oferować tego typu usługi innym.
Co do wszystkiego innego - masz prawo mieć swoje zdanie.
2. Pomór taksówek - gdybyś zainteresował się choćby odrobinę realiami Meksyku, wiedziałbyś, że panuje tam straszna bieda. Nie wszystkich stać na wynajęcie, nie wszystkich stać na kupno taksówki żeby oferować tego typu usługi innym.
Co do wszystkiego innego - masz prawo mieć swoje zdanie.
Dagor-Kel: Wymiar Cudów (18+)
4Co do wszystkiego innego - masz prawo mieć swoje zdanie.
Tudzież trochę jakby konfrontacyjny wydźwięk całej reszty... Drogi Kalypsolu - tak, mam własne zdanie i je tu przedstawiłem. Przecież Ty sam o to poprosiłeś. O ocenę Twojego kawałka. Oceniam negatywne - moje prawo. Powody oceny Ci dokładnie wypunktowałem. Co z tym z robisz - Twoja sprawa. Możesz olać porady.
Chłodne powietrze stąd, że na pustyniach rano zawsze jest chłodno. Trochę geografii nie wadzi.
Na pustyni nocą temperatura spada z tego samego powodu, dla którego pustynia jest pustynią. Brak wilgoci, brak chmur, izolujących od zimna kosmosu. Ziemia bez problemu wypromieniowuje ciepło w przestrzeń.
No a u Ciebie dżdżyste niebo. Znaczy gęste chmury, izolacja.
Pomór taksówek - gdybyś zainteresował się choćby odrobinę realiami Meksyku, wiedziałbyś, że panuje tam straszna bieda. Nie wszystkich stać na wynajęcie
Dziewczyny mają samochody (nie brały chcąc się napić), stać je na całonocne imprezy... i żałują paru groszy na powrót do domu?
Zrozum jedną rzecz - ja nie muszę się interesować realiami życia w Mexico. Nie muszę ich znać. Nie muszę wiedzieć o tym, że czasami nocą na pustyni temperatura spada w okolice zera. Nie muszę wiedzieć nic oprócz tego, jak się składa literki w wyrazy, wyrazy w zdania i zdania w sensowną całość. Większość czytelników nie ma bladego pojęcia o życiu w Mexico i dobowym rytmie na pustyni. Albo mają jakieś własne, najzupełniej błędne wyobrażenia. To Twój - jako Autora - problem, jak poprowadzić akcję, by czytelnik nie uznał, że jakieś bajki mu prawisz i nie zniechęcił się. Większość ludzi o czymś nie wie? Jakoś ich sprytnie o tym poinformuj, bez dydaktyki. Albo nie poruszaj tematu, omiń go. Możesz też uczciwie napisać "lektura tylko dla osób obznajomionych z realiami życia w Mexico, inni nie czytać bo nie zrozumiecie". Będzie uczciwie, ale dzięki temu zyskasz czytelników?
Tudzież trochę jakby konfrontacyjny wydźwięk całej reszty... Drogi Kalypsolu - tak, mam własne zdanie i je tu przedstawiłem. Przecież Ty sam o to poprosiłeś. O ocenę Twojego kawałka. Oceniam negatywne - moje prawo. Powody oceny Ci dokładnie wypunktowałem. Co z tym z robisz - Twoja sprawa. Możesz olać porady.
Chłodne powietrze stąd, że na pustyniach rano zawsze jest chłodno. Trochę geografii nie wadzi.
Na pustyni nocą temperatura spada z tego samego powodu, dla którego pustynia jest pustynią. Brak wilgoci, brak chmur, izolujących od zimna kosmosu. Ziemia bez problemu wypromieniowuje ciepło w przestrzeń.
No a u Ciebie dżdżyste niebo. Znaczy gęste chmury, izolacja.
Pomór taksówek - gdybyś zainteresował się choćby odrobinę realiami Meksyku, wiedziałbyś, że panuje tam straszna bieda. Nie wszystkich stać na wynajęcie
Dziewczyny mają samochody (nie brały chcąc się napić), stać je na całonocne imprezy... i żałują paru groszy na powrót do domu?
Zrozum jedną rzecz - ja nie muszę się interesować realiami życia w Mexico. Nie muszę ich znać. Nie muszę wiedzieć o tym, że czasami nocą na pustyni temperatura spada w okolice zera. Nie muszę wiedzieć nic oprócz tego, jak się składa literki w wyrazy, wyrazy w zdania i zdania w sensowną całość. Większość czytelników nie ma bladego pojęcia o życiu w Mexico i dobowym rytmie na pustyni. Albo mają jakieś własne, najzupełniej błędne wyobrażenia. To Twój - jako Autora - problem, jak poprowadzić akcję, by czytelnik nie uznał, że jakieś bajki mu prawisz i nie zniechęcił się. Większość ludzi o czymś nie wie? Jakoś ich sprytnie o tym poinformuj, bez dydaktyki. Albo nie poruszaj tematu, omiń go. Możesz też uczciwie napisać "lektura tylko dla osób obznajomionych z realiami życia w Mexico, inni nie czytać bo nie zrozumiecie". Będzie uczciwie, ale dzięki temu zyskasz czytelników?
Strach herbu Cztery Patyki, książę na Miedzy, Ugorze etc. do usług
Dagor-Kel: Wymiar Cudów (18+)
5Dobrze, dziękuję Ci za wypowiedzenie się w tej sprawie. Tak, o to prosiłem...
No to przecież mówię, że albo kogoś nie stać na wynajęcie taksówki albo na jej kupienie żeby wozić kogoś po różnych miejscach, wobec czego moje uzasadnienie jest dobre.
Zresztą nie róbmy bałaganu zbędnymi dyskusjami.
Pozdrawiam
No to przecież mówię, że albo kogoś nie stać na wynajęcie taksówki albo na jej kupienie żeby wozić kogoś po różnych miejscach, wobec czego moje uzasadnienie jest dobre.
Zresztą nie róbmy bałaganu zbędnymi dyskusjami.
Pozdrawiam