NOC KRWAWYCH PLONÓW:
ŻNIWIARZ
ŻNIWIARZ
Niepoliczoną nocą Krwawych Plonów Śmierć kroczyła przez koszmar, a jeden ze żniwiarzy podążał jej śladem.
Płaskim obcasem pantofli o metalowej klamrze wybijał stały rytm o brukowany kostką chodnik. Puste ulice niosły echo jego niespiesznych kroków.
W dłoni dzierżył sztylet. Jego srebrne ostrze wiło się zygzakiem, niczym uciekający zaskroniec, skrawający się pod przydługim rękawem grubego, skórzanego szustokoru. Spod czarnego materiału tego płaszcza wystawał tylko zakrwawiony szych sztyletu. Musisz wiedzieć, że każdy oręż, który Żniwiarze chwytali w swoje dłonie, zaczynał ociekać krwią. To była manifestacja ich przekleństwa, na które byli skazani.
Żniwiarz nie starał się iść ciszej. To było niemożliwe. Wiedział o tym, że każda bestia mogła usłyszeć nawet krople przeklętej krwi, które rozbryzgiwały się na wilgotnej, kamiennej nawierzchni.
Zerkał uważniej w każdy zaułek pomiędzy kamienicami, który mijał. Koncentrował się na chwile na każdym cieniu, który choć trochę przypominał humanoidalną sylwetkę. Wiedział, że wszystko co sprawia wrażenie żyjącej istoty, dziś może być śmiertelnym zagrożeniem. „Może”, bo nie wszyscy pragnęli jego śmierci i o tym musiał pamiętać; nie chciał zabić kogoś niewinnego.
Jednak jest świadom, że tej nocy każdy, kto wyda się mu przyjaźnie nastawiony, w jednej sekundzie może targnąć się na jego życie, dlatego wciąż był czujny. Skazany na samotną krucjatę.
Mimo, że wiedział, że nie wszyscy znaleźli się tu z własnej woli, obdarzał zaufaniem tylko własne przeczucie.
Mimo, że wiedział, że nie wszyscy znaleźli się tu z własnej woli, obdarzał zaufaniem tylko własne przeczucie.
Od kilku godzin nie spotkał nikogo na swej drodze, jednak czuł, że nie podróżuje sam. Nie mylił się.
Chłodne, wilgotne powietrze owiewało jego twarz. Postawił wysoki kołnierz szustokoru, ochraniając się przed wiatrem. Spod szerokiego ronda skórzanego kapelusza można było dostrzec jedynie błysk jego oczu, w których odbijało się żółte światło świec w lampionach przydrożnych latarń.
Nocą Krwawych Plonów czas zamierał, upływając jedynie dla Żniwiarza i jemu podobnym. Każdy, czy to zły do szpiku, czy bogobojna dusza, jeśli byli skażeni piętnem bestii budzili się tej nocy w tym koszmarze, gdzie wszystko było pokryte brudem.
Dziś skrywane żądze odmieniają ich ciała. Deformują je. Strach pomyśleć o tym, kim stali się najgorsi. Żniwiarz był jednym z niewielu, którym przekleństwo nie odebrało człowieczego wyglądu; takim jak on najłatwiej było odebrać życie. Dlatego nie chciał stanąć twarzą w twarz z tymi, których spotkał inny los. Nie chciał stanąć przed żadnym, mając tylko ten sztylet. Nie chciał, ale przekleństwo jego dotyku i krwawiącego oręża powodowało, że nie będzie miał wyboru. Wiedział, że w końcu będzie musiał wypełnić swoją powinność.
Ten sztylet to za mało. Zbyt blisko trzeba podejść, aby rozerwać ich grubą skórę i uwolnić ich z męczarni, na którą zostali skazani przez swe dziedzictwo. Ta noc się dopiero rozpoczęła, ale jej koniec jest jedynie głuchą modlitwą, której tutaj nikt nie usłyszy. Nie dziś.
Zwolnił kroku jeszcze bardziej, gdy pod jego stopami zobaczył krew, po której przeciągłym śladzie powiódł wzrokiem.
Pod ścianą kamienicy siedział człowiek o wyprostowanych nogach. Do wczoraj, gdyby Żniwiarz zobaczył kogoś w takiej pozycji, pomyślałby, że jest to śpiący pijak, któremu obojętne było to gdzie uda się na spoczynek. Ale nie dziś. Żniwiarz ledwo pamiętał swoje poprzednie życie, którego przekradające się wspomnienia były dla niego jedynie niepotrzebną formą rozproszenia uwagi.
Ramiona mężczyzny niewładnie opadały na chodnik. Na sobie miał czarne spodnie w kant, podpięte szelkami, i białą, zakrwawioną w okolicy nadbrzusza koszulę. Smuga krwi prowadziła Żniwiarza wprost do mężczyzny, którego ktoś przeciągnął w to miejsce, pozostawiając pod budynkiem. Wyglądał już na martwego. Żniwiarz jednak nie cieszył się przedwcześnie. To mogła być tylko pułapka. Nie pierwsza i nie ostatnia tej nocy.
Stanął nad ciałem. Kopnął raz nogę mężczyzny, ale ten nie zareagował. Zdawał się być martwym. Kolejny ślad, który Śmierć zostawiła po sobie.
Byłaś tu. Tylko ty potrafisz zabić tak, aby ciało nie rozpłynęło się w powietrzu. Ale gdzie teraz się udałeś?
Kucnął. Dwoma palcami zbadał plamę krwi, która otaczała zwłoki. Krew była zimna i powoli zaczynała krepnąć. „Śmierć nie jest daleko”, pomyślał.
Podniósł się i rozejrzał, stojąc przy skrzyżowaniu dróg.
Budynki kamienic były wygięte, pokrzywione jakby w ukłonie pustym ulicom. Choć potencjalnych możliwości ucieczki było wiele, wywoływały w nim klaustrofobiczne odczucie zaszczucia. Choć nazywano ten świat koszmarem, Żniwiarz wiedział, jak dalekie jest to od stanu snu.
Surrealistyczna, groteskowa jawa. Suma wszystkich najgorszych obaw i pragnień, której wyniku nie powstydziłby się sam Dali, czy Lovecraft. Gdyby tylko widzieli… Gdyby byli świadomi istnienia tego miejsca.
Po przekątnej skrzyżowania zobaczył światło za zakratowanymi oknami. Choć znał to miejsce jako ekskluzywną restaurację, dziś przypominało jedną z tawern dziewiętnastowiecznej Anglii. Drewniany szyld podwieszony na hakach nad wejściem bujał się na wietrze, poskrzypując bez rytmu. Dźwięk prawie jak zapomniane wspomnienie, które teraz powróciło gdzieś z odmętów jego świadomości. Kojarzył się mu z nadmorską mordownią, w której wizyta zazwyczaj kończyła się pijacką bójką. Jednak ta noc nauczyła już go tego, jak wielka gra pozorów może wodzić jego przeczucie.
Żniwiarz pozostawił ciało mężczyzny, udając się w kierunku światła tawerny.
Przechodząc po przekątnej przez skrzyżowanie, czuł na sobie spojrzenie tego, który obserwował każdy jego krok. Teraz atak mógł nastąpić z każdej strony, z każdej alejki, których końce kryły się w mroku; a nawet z powietrza. Choć oczekiwał napaści, nic się nie stało.
Wiem, że tu jesteś. Czuję cię. Ale jesteś czymś nowym. Innym. Dlaczego nie atakujesz, tylko wciąż za mną podążasz?
Pomimo tego, że jego niewidzialny towarzysz, ani nie pomagał, ani nie przeszkadzał mu w podróży, Żniwiarz nie czuł, że jest mu przychylnie nastawiony.
Może nie atakujesz, bo czekasz na odpowiedni moment? Ale czy moment może być bardziej odpowiedni niż ten? A może się mylę? Może wybrałeś mnie, abym torował ci drogę w tym koszmarze?
Żniwiarz, stając przed drzwiami baru, obejrzał się na zwłoki pod kamienicą. Te w mrok wąskiej alei zaciągały już skryte w cieniu odmieńce. Przynajmniej dwa. Te tchórzliwe, półnagie, oślizgłe istoty zawsze chodziły w parze, żywiąc się napotkaną padliną. Żniwiarz wiedział, że gdyby było ich więcej nie obawiały by się zaatakować. Ale to byłaby krótka walka, w której on by zatriumfował.
Śmierdzące sępy. Ale dobrze was widzieć. Przynajmniej wiem, że nie ma w pobliżu większych od was.
Pchnął drzwi do tawerny, które u szczytu trąciły srebrny dzwoneczek, zawieszony nad futryną.
Wewnątrz było ciepło, a temperatura sprawiała, że można było poczuć się bezpiecznie. Złote światło lamp, stojących na każdym z pięciu okrągłych, drewnianych stolików, przypominało pomarańczowe płomienie świec ulicznych latarń. Taka sama lampka o drewnianej, lakierowanej stójce i kremowym abażurze stała na ladzie baru.
Wewnątrz było ciepło, a temperatura sprawiała, że można było poczuć się bezpiecznie. Złote światło lamp, stojących na każdym z pięciu okrągłych, drewnianych stolików, przypominało pomarańczowe płomienie świec ulicznych latarń. Taka sama lampka o drewnianej, lakierowanej stójce i kremowym abażurze stała na ladzie baru.
W środku nie było nikogo oprócz tęgiego, łysego, wiekowego barmana, który z wysiłkiem podniósł się z krzesła, gdy Żniwiarz zbliżał się lady.
— Witaj. Co ci podać? — Zapytał Żniwiarza, lecz nie patrzył bezpośrednio na niego. Jego niebieskie oczy zdawały się być pozbawione źrenic. Jakby prześwietlone zbyt długim wpatrywaniem się w Słońce. Żniwiarz zrozumiał, że barman może być ślepcem, ale wiedział też, że tutaj oczy nie są jedynym zmysłem, którym można było postrzegać świat.
— Wodę, poproszę. — Wydobyła się zza materiału płaszcza krótka prośba, wypowiedziana niskim, poważnym głosem.
Barman wyciągnął spod lady szklankę, która nie była do końca doczyszczona. W świecie, gdzie brud pokrywa wszystko i wszystkich nie było to czymś zaskakującym. Następnie barman sięgnął po butelkę, z której kapsel ściągnął otwieraczem przytwierdzonym na łańcuszku do lady. Powoli zaczął przelewać do szklanki wodę. Aby nie przelać swój kciuk miał położony na jej szczycie, czekając dopóki nie zetknie się on z wodą.
— Jesteś jednym z nich, prawda? — Zapytał barman.
Żniwiarz podniósł wzrok spod swojego kapelusza na starca.
— Skąd ten wniosek?
— Czuję krew. Słyszę, jak kapie na podłogę. Jednak twoje serce nie bije z wysiłkiem. Nie jesteś ranny.
— To prawda. Nie jestem.
— To twoja broń krwawi, prawda? Możesz ją jednak odłożyć. Tu jesteś bezpieczny. Bestie nie wychodzą z mroku. Ale ty zapewne to wiesz, więc kogo ja pouczam? — Uśmiechnął się serdecznie barman.
— Wolę się z nią jednak nie rozstawać.
Barman podsunął szklankę z wodą w stronę Żniwiarza, a obok niej położył szmatę.
— Wiem, że mi nie ufasz. Rozumiem to. Ale proszę cię, wytrzyj swą broń i kałużę którą zrobiłeś. Wiesz jak to się skończy, kiedy dotknę tej krwi. Nie każ kalece ryzykować sprzątaniem po tobie. Tę szmatę potem zabierz stąd ze sobą.
Żniwiarz posłuchał starca. Znał konsekwencje, choć nigdy wcześniej nikt nie dotknął przeklętej krwi w jego obecności. Chcąc uniknąć ryzyka, starł plamę z podłogi, a następnie wytarł szmatą sztylet, który odłożył potem na ladę. Blisko siebie, aby w razie zagrożenia móc po niego sięgnąć. Złapał za szklankę i wypił z niej wodę jednym tchem.
— Słyszę, że byłeś spragniony.
— To była długa droga…
— Ktoś kto już kiedyś tu trafił, wiedziałby, że w tym mieście nie ma czego szukać. Czy mogę stwierdzić, że nie jesteś tu zbyt długo? Oczywiście wybacz mi, jeśli się mylę.
— Nie mylisz się starcze. Kilkanaście godzin. Tak myślę. Szukam kogoś.
Starzec się uśmiechnął.
— Wy żniwiarze zawsze kogoś szukacie.
— Rozumiem, że nie jestem pierwszym, którego spotkałeś?
— Wielu ich było. Ale już dawno o żadnym nie słyszałem, nie mówiąc już o spotkaniu któregoś z was. — westchnął, wracając na swoje krzesło. — Kiedyś wam tego zazdrościłem. Tego celu, w stronę którego tak zaciekle podążacie, chcąc zakończyć ten koszmar. Ale teraz już rozumiem, że to przeklęte zrządzenie losu pcha was jedynie ku śmierci. I przypuszczam, że ty sam wiesz, że to prawda.
— Nie znasz mnie. Ale tak, wiem, że to prawda. To dziedziczne przekleństwo.
— Tak… Krew bestii. Każdy z nas ma ją w sobie. Dlatego teraz razem tutaj siedzimy i rozmawiamy. — Barman posmutniał, myśląc o tym cały koszmarze, a po chwili się uśmiechnął.
— To jest zabawne, starcze?
— Nie. Pomyślałem, że to przekleństwo krwi sprawia, że jesteśmy jak rodzina. Nie możemy wyrzec się tego, że wyrośliśmy na tych samych korzeniach, prawda?
— Tak, to prawda. Znów się nie mylisz.
— Możemy się cieszyć jednak z tego, że dane jest nam tu w końcu umrzeć. To wciąż czyni nas ludźmi.
— Nie czując strachu, nie czuję się ludzki.
— Nie mogę powiedzieć, że cię rozumiem, ale ja sam czasem myślę, że niewiele z człowieka zostało we mnie. Szczególnie gdy przypomnę sobie, jak to było kiedyś czuć głód. I teraz myślę, że z dwojga złego, to ja jednak wolę nie czuć głodu. Bo nie czując strachu, jak ty, to pewnie już dawno temu wyszedłbym na zewnątrz. A tak siedzę tu i boję się jedynie starzenia.
— Przyznam ci rację. Bezpieczniej jest żyć w strachu.
— Ale bądź rad, bo więcej w tobie z człowieka, aniżeli w tych, którzy kryją się w mroku. Masz jeszcze to szczęście, że każdy twój oręż może odebrać im życie.
— Zdajesz się dużo wiedzieć o tym miejscu, jak na dziadygę, który nie wychodzi poza te ściany.
— Moja noc zaczęła się ponad pół wieku temu. Miałem czas na naukę.
— Długa noc.
— Żebyś wiedział. Kiedyś to miasto było pełne takich jak ja. Przerażonych ludzi, którzy walczyli pomiędzy sobą o każdy fragment ziemi oświetlonej światłem. Ale tym jaśniejszym niż to z ulic. Bestie świec się nie boją. Dlatego każdy człowiek pragnął tylko światła jaśniejszego od tego dawanego przez knot zatopiony w zwierzęcym tłuszczu.
— I co się stało z tymi ludźmi?
— Noc zebrała swoje żniwo. Ale część mieszka w okolicach rynku. Mimo to miasto opustoszało do tego stopnia, że nawet bestie zdały się je opuścić. Całe szczęście, że znalazłem to miejsce. Tutaj jako ślepiec nie potrzebuję już szukać światła. Mogę w spokoju czekać, aż nadejdzie mój koniec.
— Często trafiają się podróżni?
— Coraz mniej gości przechodzi przez ten próg. Chciałbym powiedzieć, że miałeś zaszczyt przestąpić go jako pierwsza osoba od miesięcy, ale kilka chwil temu już ktoś to zrobił.
Żniwiarz rozejrzał się po niewielkim lokalu, myśląc, że nie zauważył obecnego gościa, ale jednak w środku był tylko on i stary barman, który podniósł się z krzesła i podszedł do lady, mówiąc dalej:
— Już cieszyłem się z tego, że coraz rzadziej ktoś odwiedza to miejsce. Z każdą kolejną nocą pojawiało się was coraz mniej. Ostatnio prawie nikt.
— Kim był ten gość?
— Nie wiem. Zapytał mnie jedynie o drogę do kościoła. Pokierowałem go i odszedł. Czy to jego poszukujesz?
— Możliwe.
— Szkoda, że nie mogę ci powiedzieć o nim czegoś więcej. Każdy gość w tym barze jest dla mnie jak ostatni przeklęty, wraz z którym zakończy się ten koszmar. Dlatego staram się was nie ugaszczać. A szczególnie was, żniwiarzy.
— Skąd ten wyjątek dla mnie?
— Nie wiedziałem, że nim jesteś. Po chwili to dopiero zrozumiałem. Trochę mnie przeraziła twoja obecość.
— Ale zmieniłeś zdanie.
— Bo posprzątałeś po sobie. Dlatego uznałem, że masz dobre serce. Nie tak jak większość z was.
— Powtórzę, że nie znasz mnie, starcze.
— To prawda. Nie znam. Ale jednak nie pozwoliłeś mi dotknąć przeklętej krwi, aby mieć powód by odebrać mi życie.
— Wolę tego uniknąć.
— I to odróżnia cię od takich jak ty. Nie cieszy cię zabijanie.
— Możliwe.
— To brutalne, ale naprawdę wolę jak jesteście tam i giniecie. Im szybciej, tym lepiej. Ty jednak… powiedzmy, że chciałbym, abyś pożył trochę dłużej.
O. Dziękuję ci panie…
— Nalać ci jeszcze wody?
— Tak. Poproszę.
Barman wyciągnął kolejną butelkę spod lady, którą przelał do szklanki.
— Mówiłeś o ostatnim przeklętym. Myślisz, że wraz z nim ten koszmar się zakończy? — Zapytał Żniwiarz.
— Ludzie różnie mówili. Jedni myśleli, że wystarczy wykończyć potwory. Inni, że to wszystko zakończy się, gdy umrze ostatni potomek bestii. Jeszcze inni, że wystarczy zabić tego, który we krwi niesie przekleństwo…
— Myślisz o żniwiarzach? — zapytał, spoglądając na swój sztylet, po który miał zamiar sięgnąć, jeśli tylko starzec targnie się na jego życie.
— Wy jesteście inni od ludzi. Wasze oczy was zdradzają. Światło odbija się w nich jak w oczach zwierząt. Jesteście brutalni, ale to nie wy jesteście powodem, dla którego tu trafiliśmy. Jednak…
— Tak?
— Ludzie dużo gadali. Różnie mówili. Jeszcze więcej robili jeśli mieli odwagę, ale… noc wciąż trwa. Słońce wciąż nie wstało nad horyzontem. I czasem mam wrażenie, że nigdy to nie nastąpi.
— Wolę nie myśleć o sobie jak o więźniu tego miejsca, jeśli o tym mówisz.
Zegar na ścianie wybił jednym uderzeniem godzinę pierwszą. Zaskoczony hałasem Żniwiarz, położył dłoń na sztylecie, który w momencie, pokrył się żyłkami i ociekł krwią.
— Spokojnie, mój przyjacielu. To tylko zegar. — Zaśmiał się barman. — Kiedyś wystarczył mi wzrok, aby rozróżnić dni poprzez wędrówkę księżyca, ale odkąd oślepłem został mi jedynie ten zegar.
Żniwiarz ponownie złapał za szmatę, którą wytarł ladę, a następnie ostrze sztyletu.
— Jak straciłeś wzrok? — Zapytał.
— Zajrzałem w oczy czemuś, co mi go odebrało.
— Mówisz o Ślepocie?
— Widzisz! Ty masz to szczęście, że po prostu wiesz, jak kończy się spotkanie z tą zmorą. Ja tej wiedzy nie miałem tamtego dnia. Wiele z tych potworów wygląda jak ekshumowane zwłoki w czasie rozkładu. Ale tylko te skurwysyństwo wciąż posiada oczy. Wtedy tego nie zauważyłem. Mogłem uciec. Ale nie wiem, co mi do łba strzeliło.
— Odwaga?
— Nie wiem. Może. Ale już lata temu pogodziłem się z mym losem. Jako ślepiec po omacku starałem się przeżyć. I wtedy usłyszałem ten zegar. To on mnie tutaj sprowadził.
— Miałeś szczęście, że przeżyłeś.
— Tak. Szczęście…
— Ten, który był tutaj przede mną… Dlaczego chciał się udać do kościoła? Co tam jest?
— Kościół, jak to kościół. Niektórzy wciąż myślą, że Bóg ich uratuje od męki tego koszmaru.
— Myślisz, że tylko o to mu chodziło? O modlitwę?
— Nic nie myślę. Staram się nie zaprzątać sobie głowy sprawunkami innych.
— Mogę to zrozumieć.
— Pewnie chcesz mnie zapytać o drogę, prawda?
— Był to mój zamiar.
— Jak wyjdziesz, skieruj się na prawo. Idąc prosto przed siebie w końcu zobaczysz bramę. Gdy przez nią przejdziesz powinieneś wyjść na plac rynku. Tam jest budynek kościoła. Nie da się go przeoczyć.
— Jeśli tak mówisz, to musi być to prawda. — Powiedział Żniwiarz, wstając od lady. Złapał za ubrudzoną krwią szmatę, a nią za sztylet, aby znów nie nabrudzić i wetknął go sobie za pas przy biodrze. Szmatę włożył do kieszeni szustokoru, a następnie złapał za szklankę, aby dopić resztkę wody.
— Myślisz, że ten człowiek jest tym, którego szukasz? — Zapytał starzec, gdy Żniwiarz dopił wodę i odłożył szklankę.
— Jeśli to jest ten, którego szukam, to nie jest on człowiekiem.
— Ale on nie bał się światła, musiał być człowiekiem. — powiedział lekko przejęty.
— Dlatego muszę go odnaleźć. — powiedział Żniwiarz, ruszając do wyjścia. — Dziękuję za wodę.
— Proszę. Nie będę prosił cię o to, abyś po sobie pozmywał. — powiedział żartem starzec, starając się wymacać szklankę na ladzie.
Żniwiarz, gdy chciał złapać za klamkę drzwi zobaczył, że jego dłoń jest we krwi. Zrozumiał, że musiał ubrudzić dłoń nasączoną krwią szmatą. Ale nie tym się przejął, a tym, że tą dłonią chwycił przed momentem za szklankę.
Odwrócił wzrok, ale było już za późno.
Starzec ściskał w trzęsącej się dłoni szklankę. Z zaciśniętymi zębami dyszał ciężko jak wściekły pies, któremu ślina toczyła się z ust.
Cholera…
— Mówiłem ci, kurwa, abyś po sobie posprzątał! — Powiedział głosem, przez który przebijał się drugi głos czegoś demonicznego. Szklanka pękła w jego uścisku, raniąc jego rękę, którą w pięści uderzył o ladę. Pod skórą ślepca zaczęły pękać żyły, znacząc jego ciało sinobordową siecią. Nie krzyczał, ale wył i charczał, tracąc po kolei swoje zęby, na miejsce których wyrastały kły. Wyginało go, gdy jego stawy zaczynały się przemieszczać, robiąc miejsce rozrastającym się kościom. Rósł w oczach, a wtedy jego skóra pękała, odkrywając mięśnie z ciemnosinych włókien, które ociekały czerwoną krwią. W szaleńczym bólu bił łapami po swojej twarzy. Zdawało się, że próbuje zerwać z niej skórę, kalecząc samego siebie szponami, którymi zmasakrował własny nos. Starzec w ten makabryczny sposób starał się utrzymać w miejscu swoje oczy, które w końcu opuściły oczodoły, upadając na podłogę, aby zrobić miejsce dla oczu bestii; żółtych, jak oczy wilka.
Bałeś się własnego rozkładu i chciałeś odzyskać wzrok? Czy tym się właśnie stałeś?
— Widzę cię. — Powiedział starzec, ale nie brzmiał już jak człowiek.
Bestia ślepca miała prawie trzy metry wzrostu. Nienaturalnie długim ramieniem wzięła zamach i uderzyła łapą o szponiastych, długich palcach w ladę, którą rozwaliła jednym uderzeniem.
— Jestem ciekaw kto to teraz posprząta? — Zapytał Żniwiarz.
Potwór chciał odpowiedzieć, ale jego kolejne słowa były już na tyle niezrozumiałe, że nie można było tego nazwać ludzką mową. Zrobił krok, uderzając głową o bal pod sufitem. Zawył wściekły, łamiąc drewno potężnym uderzeniem.
Cudownie…
Bestia ślepca opadła na cztery łapy i ruszyła pędem w stronę Żniwiarza. Skoczyła i przebiła nim witrynę, lądując na skrzyżowaniu pomiędzy kamienicami. Przywaliła go swym całym ciężarem, górując nad nim w blasku księżyca. Gęsta ślina, pieniąc się pomiędzy kłami, kapała z paszczy na twarz Żniwiarza, który zapierając się na jej obojczykach unikał ugryzienia. Potwór uniósł prawą kończynę w górę, aby jej szponami zadać morderczy cios. Żniwiarz wykorzystał ten moment i spod ciężaru siedzącego na nim okropieństwa, wyrwał sztylet, tkwiący za swoim paskiem. Ostrze zajęło się krwią, a on wbił je pomiędzy żebra bestii, dokładnie w miejscu, gdzie pęknięta skóra odkrywała jątrzące się mięśnie.
Bestia ślepca zerwała się i cofnęła się dobre parę metrów do tyłu. Sztylet wciąż tkwił w jej cielsku, kiedy zawyła z bólu ku niebu.
Żniwiarz podniósł się powoli na nogi z brukowanej drogi. Patrzył na sapiące uosobienie furii, którego powstania był powodem i dostrzegał jedno z wyjść z tej sytuacji. W kieszeni miał szmatę nasączoną przeklętą krwią, ale postanowił, że wyssanie z niej tego osocza będzie ostatecznością. Na samą myśl o tym czynie, chciało mu się rzygać, dlatego chciał tego uniknąć i cierpliwie czekał na atak potwora, który w napadzie szału popełniał błędy. Żniwiarz liczył na błąd.
Zdeformowana bestia nie mogła dosięgnąć długimi ramionami sztyletu tkwiącego w ciele. Ból i niemoc w tym koszmarnym tańcu doprowadzały potwora do szaleństwa, aż w końcu stwór spojrzał ponownie na Żniwiarza.
Ruszaj. Czekam na ciebie.
Potwór zerwał się do biegu na czterech kończynach. Żniwiarz stał cierpliwie i patrzył na nadciągające monstrum, które skoczyło w jego kierunku. Schylił się, prawie kładąc pod bestią, unikając pojmania w szponiaste łapy i chwycił za rękojeść sztyletu, który wyrwał z ciała potwora. Bestia ślepca wylądowała na ulicy i w poślizgu nawróciła, aby zaatakować ponownie. Nie skoczyła tym razem, ale w biegu rozwarła ramiona, aby spróbować chwytu ponownie, a wtedy Żniwiarz przeturlał się obok, wstając za plecami potwora. Ugodził sztyletem kręgosłup bestii pomiędzy kręgami w okolicy lędźwi, odbierając jej władzę w nogach. Potwór upadł na ulicę, ale wciąż zaciekle próbował uderzać sprawnymi kończynami. Dzięki nim wciąż mógł się też jeszcze poruszać w kierunku Żniwiarza. Ten skutecznie unikał kolejnych ciosów, ale był zmuszonym aby się cofać. Jej zamachy zwinnie przeskakiwał, a ciosów z góry unikał jednym krokiem to na lewo, to na prawo. Jeden z tych ciosów zahaczył u dołu materiał jego szustokoru, pociągając tak, że Żniwiarz upadł na kolano. Kolejnego zamachu bestii nie mógł przeskoczyć, bo nie było na to czasu. Przeturlał się do tyłu w ostatnim momencie, i wstał.
„Było blisko”, pomyślał poprawiając zamaszystym ruchem ręki swój płaszcz.
Bestia musiała teraz wykorzystać oba ramiona, aby podejść bliżej. Żniwiarz wykorzystał ten moment. Podbiegł do bestii, następując na jej głowę, z której się wybił w górę, a gdy opadał, cały swój ciężar przekazał na sztylet, którym przebił się przez plecy bestii, aż do jej serca.
Bestia musiała teraz wykorzystać oba ramiona, aby podejść bliżej. Żniwiarz wykorzystał ten moment. Podbiegł do bestii, następując na jej głowę, z której się wybił w górę, a gdy opadał, cały swój ciężar przekazał na sztylet, którym przebił się przez plecy bestii, aż do jej serca.
— Wybacz mi — powiedział przekręcając ostrze, na którym poczuł chrzęst kości, o które się ocierał się metal.
Bestia ślepca jeszcze przez chwilę machała ramionami, próbując zrzucić z siebie Żniwiarza, ale on uchylał się przed uderzeniami, które były coraz słabsze i nie mogły go nijak dosięgnąć. W końcu bestia wydała ostatnie tchnienie.
Żniwiarz mimo, że bestia umierała jeszcze parokrotnie docisnął ostrze tkwiące w zwłokach potwora, aby być pewnym, że przebił serce na wylot.
W końcu nastała cisza.
Wyciągnął ostrze. Usiadł obok zwłok bestii o oślizgłej skórze, starając się uspokoić swój oddech. Choć sam nie był przerażony, odczuwał zmęczenie. Największe odkąd się pojawił w tym miejscu. Zabijanie odmieńców to przy tym było jak ustrzelenie kaczki z kilku centymetrów. Pomyślał, że choć nie było to trudne, było to najtrudniejsze wyzwanie, któremu podołał i uszedł z życiem. Nie spodobało mu się jedynie to, że mu się to spodobało. Poczuł jakby wewnątrz mały głosik mówił: „chcę więcej” i powtórzył to jeszcze kilkakrotnie, a Żniwiarz nie mógł go w żaden sposób uciszyć.
Nagle światła świec zamkniętych w szklanych kloszach latarń zaczęły migotać. Żniwiarz wstał, rozglądając się dookoła, a wtedy latarnie zgasły i ciemność ogarnęła okolice. Jedynie srebrny blask księżyca w wiecznej pełni dawał światło temu miejscu. Żniwiarz usłyszał niepokojące zawodzenie, które rozchodziło się pomiędzy kamienicami.
Czy to… subretty?
Choć wcześniej nie był tego świadkiem, bo nie musiał zatrzymywać się w miejscu, aby złapać oddech, wiedział, co właśnie się dzieje. Dlatego odszedł kilka kroków od ciała, stając pod jednym z budynków, aby obserwować.
Zza zakrętu wyłoniły się zjawy, które unosiły się tuż nad ziemią. Ich siwe włosy rozwiewały się powoli w każdym kierunku, przez co wyglądały jakby znajdowały się pod wodą. Materiał ich długich białych sukni ciągnął się za nimi po ulicy. Wychudzone tak, że znać było każdą kość ich półprzeźroczystej, gnijącej istoty. Ich oczodoły były puste, ale wiedziały dokładnie, po co tutaj przybyły. Zawsze w liczbie trzech, przy tej samej melodii ich zawodzenia.
Opadły delikatnie nad zwłokami, kładąc swoje kościste dłonie na ciele, na którym w momencie zaczęły rysować się żarzące się pęknięcia. Można było wyczuć w zimnym powietrzu swąd spalonych włosów, gdy zwłoki zaczął od środka trawić ogień.
Wtedy Subretty w jednej chwili wrzasnęły, spalając się we własnych płomieniach jak papier błyskowy, rozświetlając na moment całą ulicę białym światłem.
Żniwiarz opuścił ramię, gdy już nie musiał chronić wzroku przed blaskiem. Ciało ślepca było już jedynie stertą szarego popiołu, który z ulicy zmyje deszcz, albo rozwieje wiatr.
Płomienie w latarniach zapłonęły ponownie.
Choć zdawało się, że został sam na tym skrzyżowaniu, wciąż czuł czyjąś obecność.
Widziałeś to? Wiem, że tak. Wciąż czuję, że tu jesteś i obserwujesz. Ale dlaczego się ukrywasz? Czy boisz się, że spotkanie ze mną skończy się dla ciebie, tak samo jak dla niego?
— To był mój błąd, którego więcej nie powtórzę. — powiedział Żniwiarz, ściskając przez materiał swojego szustokoru zakrwawioną szmatę, schowaną w kieszeni.
Spojrzał jeszcze raz po okolicy, a następnie ruszył w kierunku kościoła, myśląc, że tam odnajdzie kolejny ślad Śmierci, za którą podążał.
Added in 2 hours 8 minutes 9 seconds:Wybaczcie Ci, który chcą napisać, że to część większej całości. Zapomniałem napisać w temacie, że to fragment (a dokładnie to pierwszy rozdział)
