Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

1
Ciągnąć dalej, czy nie?

Fragment 1
Świt już dawno wstał nad ciasnymi uliczkami dzielnicy uniwersyteckiej, gdy po schodach Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych wbiegł zdyszany student w rozwianym płaszczu. Nie zdejmując wierzchniego okrycia, wpadł w lewą odnogę korytarza i ruszył w kierunku sali, oznaczonej numerem dwadzieścia. Na szczęście wykładowcy jeszcze nie było. Młody człowiek odetchnął z ulgą, siadając na wolnym miejscu tuż pod ścianą. Chwilę później ciężkie odrzwia sali wykładowej uchyliły się. Wszyscy studenci spojrzeli po sobie: to nie mógł być profesor Burret, powszechnie znany z tego, że wkraczał zamaszyście trzaskając drzwiami
Do pomieszczenia cicho wszedł elegancko ubrany, szpakowaty brunet. Nikt z obecnych nie znał go nawet z widzenia.
– Dzień dobry – zaczął nieznajomy, stając na katedrze; głos miał dźwięczny i melodyjny. Kilka osób w tylnych rzędach odruchowo ułożyło się do drzemki. – Nazywam się Alfred Jamin. Z powodu chwilowej nieobecności profesora Burett będę miał zaszczyt poprowadzić dalsze lekcje z historii sztuki. Dla tych z panów, którzy będą chętni, zorganizuję warsztaty rysunku, na których zajmować się będziemy głównie ludzką anatomią, ale o tym później… Profesor Burett powiedział mi, że zajmowaliście się panowie malarstwem drugiej połowy ubiegłego wieku, prawda? Proszę mi zatem powiedzieć, kto należy do głównych reprezentantów symbolizmu… Może poproszę… – Spojrzenie ciemnych, otoczonych lekkimi zmarszczkami oczu przeleciało po sali niczym anioł śmierci; studenci spuścili głowy, udając skupienie na poszukiwaniu notatek. – O, pan w szarym płaszczu. – Biała niczym pergamin dłoń skinęła w kierunku niszy, gdzie ukrył się spóźniony student.
Młodzieniec skurczył się na niewygodnym krześle i jęknął: poprzedni, wyjątkowo nudny wykład przespał od początku do końca.
─ Symbolizmu? ─ mruknął cicho, mając nadzieję, że profesor nie dosłyszy i poprosi o powtórzenie. Każda chwila zwłoki mogła uratować go od kompromitacji ─ należało ciągnąć czas dopóty, dopóki dyskretnie przelatujące z rąk do rąk notatki nie wespną się na tyle wysoko, by przynieść zbawienie tonącemu w mrokach niewiedzy umysłowi. Niestety, wykładowca usłyszał za pierwszym razem.
─ Tak, symbolizmu. ─ Zmrużył oczy, uważnie śledząc każdy ruch w przednich rzędach. Pielgrzymka notatek ustała, po sali przebiegł szmer przestrachu. Nieszczęsny student wstał i wybełkotał:
─ Nie… Nie pamiętam. Źle się wczoraj czułem i…
Profesor uniósł gęste, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną brwi.
─ Ale był pan na wykładzie, czy nie?
─ Byłem…
─ Był pan na zajęciach, z których nic nie zapamiętał? ─ W dźwięcznym głosie wykładowcy zadrgało niedowierzanie, blada dłoń lekko uderzyła o pulpit w geście zniecierpliwienia.
Sala zamarła ─ ani jeden szmer nie zakłócał zapadłej po pytaniu ciszy.
– Nic. Zupełnie nic.
Profesor zmrużył oczy i wpatrzył się w nieszczęsnego studenta, jakby chcąc wzrokiem przeniknąć jego duszę.
– No dobrze – zawyrokował, wyjmując z kieszeni niewielki, czarny zeszyt i wieczne pióro z błyszczącą stalówką. – Siadaj pan. Nazwisko?
– De Voler.
– Gustave? – Wykładowca nie podniósł wzroku znad kajeciku.
– T.. Tak…
– Dziękuję. – Blada dłoń zanotowała coś w zeszyciku. – Tak się zastanawiam, co by było, gdybym panów wszystkich po kolei przepytał… Ale z braku czasu odłożę sobie tę przyjemność na później. Dziś zaczniemy omawiać impresjonistów, a konkretnie twórczość „ojca impresjonizmu”, Édouarda Maneta. Z pewnością widzieli panowie…
Student wbił bezmyślny wzrok w tańczący w powietrzu pył, wypowiadane przez profesora słowa nie docierały do zajętej nudzeniem się świadomości. Bezładne myśli przelatywały przez umysł, żadna z nich nie zakotwiczała się jednak na dłużej; podobne do obojętnie przystających na rogu ulicy przechodniów, zahaczały z lekka o szare komórki, po czym biegły dalej, nie pozostawiając żadnego śladu.
„A mogłem nie przyjść” – stuknęło w zmęczonej bezczynnością głowie. – „Tak, mogłem zdecydowanie zostać w łóżku… Po co mi wiedzieć, że jakiś tak Manet wymyślił impresjonizm? No po co?! I tak będę przecież malarzem, nie historykiem sztuki. Będę tworzył, a nie analizował cudze dzieła. Tak, będę tworzył, a nazwisko De Voler zabłyśnie… Zabłyśnie, będzie go pełno, pełno, a moje obrazy sprzedawał będę tylko wybranym klientom za bardzo wysokie ceny. Płacić mi będą na kolanach, dziękując, że ich wybrałem… Tak, na kolanach, płacząc ze szczęścia.”
– Panie De Voler, jakaż to piękna Wenus zaprząta pańską uwagę tak bardzo, że już trzeci raz muszę pana prosić o opuszczenie sali?! Wykład skończył się już okrągłe dziesięć minut temu. – Dźwięczny głos profesora Jamin przerwał marzenie o wielkiej sławie. Student uniósł powieki i rzucił wykładowcy przelotne spojrzenie, które, gdyby oczy miały możliwość wystrzeliwania kul, byłoby z pewnością przebiło biedaka na wylot.
Gustave niechętnie podniósł się z krzesła i podszedł do drzwi. Chciał wyjść, ale Jamin zagrodził mu drogę, stając na progu. Ciemne oczy patrzyły wprost na studenta, po bezkrwistych wargach błąkał się dziwaczny, straszny uśmiech.
– No i co, panie De Voler? Dziś też pan się źle czuje?
– Nie, czuję się dobrze – burknął młodzieniec.
– Tak? A wzrok ma pan zupełnie nieobecny… – mruknął profesor. – Coś panu powiem: niech pan przestanie marzyć o sławie, bo strasznie niewierna z niej kochanka, a jej objęcia doprowadzą pana prędzej do obłędu, niż rozkoszy. – Blade usta wykrzywił przerażająco gorzki grymas. Jamin odsunął się w bok i skinął dłonią. – Może pan iść, panie De Voler. I bardzo proszę coś zjeść, bo wygląda pan bardziej na trupa, niż artystę… Miłego popołudnia!
– Do widzenia – szepnął student, czym prędzej przekraczając próg. Nie oglądając się, wybiegł z budynku i ruszył w kierunku jednej z wąskich, wiecznie brudnych uliczek – tam, na samym końcu, mieścił się najtańszy w okolicy lokal.
Zamówiwszy kubek bulionu i kufel piwa, Gustave pogrążył się w tępej obserwacji widoku za oknem: niebo zasnuły ciężkie chmury, na śliski od brudu bruk poczęły spadać duże krople. Deszcz wzmagał się, przechodnie co rusz wbiegali do bram, szukając schronienia. Czarna, obryzgana błotem dorożka z łoskotem wjechała na ulicę, mało nie tratując przy tym skurczonej staruszki, która w ostatniej chwili odskoczyła, odruchowo wypuszczając z rąk kij. Okute żelazem koła zazgrzytały o wiekowe drewno, miażdżąc je na drobne kawałki. Złamana laska potoczyła się po brudnym bruku, dorożka zniknęła za rogiem. Starowinka spurpurowiała, zaczęła wygrażać, machać zaciśniętymi pięściami; wreszcie podeszła do kijka, traciła stopą i, widząc, że już nic nie da się naprawić, kopnęła i zniknęła w bramie, spluwając do rynsztoka.
Student przez moment patrzył na roztrzaskaną laskę – dziwne uczucie smutku ogarnęło go, swoim ciężarem spowalniając pędzące po przestworzach przyszłego triumfu myśli. Słowa profesora Jamin znów zadźwięczały w uszach, obraz ciemnych, pełnych rezygnacji oczu stanął w pamięci jak żywy.
„Ciekawe, co z tym nudziarzem Burett. Zawsze przychodził, a teraz nagle go nie ma… Może chory? Ale nie, gdzie ci taka ględa zachoruje: tylko śmierć będzie przeszkodą. I po co ja te wykłady wybrałem? Przecież historia sztuki nic mi nie da… I tak będę tworzył! Tworzył wielkie dzieła. Tak wielkie, że…”
Drzwi lokalu otworzyły się z trzaskiem, wyrywając Gustava z zamyślenia. Do pomieszczenia weszła barwnie ubrana kobieta – stąpała lekko, z wystudiowaną kokieterią kołysząc kształtnymi biodrami. Student przełknął ślinę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z powabnej postaci. Nieznajoma podeszła tym czasem do kontuaru, zamówiła kieliszek wermutu i, sącząc go powoli, rozglądała się po dusznej salce. Jej obojętny, właściwy beznamiętnym kusicielkom wzrok ześlizgiwał się po twarzach siedzących przy stolikach mężczyzn, z błyskiem pogardy wymijał skupioną pod ścianą tanią, odzianą w brudne koronki konkurencję, sunął po sprzętach, dłużej zatrzymując się na szerokich, uginających się pod ciężarem rozmaitych butelek półkach za plecami barmana. Spojrzenie rozpoczęło właśnie nowy półokrąg, lecz nie skończyło go, zakotwiczywszy się na postaci wychudłego studenta, który dosłownie pożerał właścicielkę bujnych kształtów pełnymi oskomy oczyma. Wydatne wargi ozdobił lekki uśmiech, trzymająca kieliszek dłoń zatoczyła zachęcający do podejścia łuk. Gustave wstał i posłusznie podszedł do nieznajomej.
– Podobam ci się? – spytała głębokim, rozpalającym zmysły głosem.
Student automatycznie przytaknął, nieświadom kpiących spojrzeń barmana.
– Ty mnie także. Ale nic nie ma na tym świecie za darmo… Biorę dwadzieścia franków za godzinę. Masz tyle?
Polerujący szkła za kontuarem mężczyzna parsknął śmiechem, ale wnet umilkł, zganiony ostrym spojrzeniem prostytutki.
Gustave, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od wydatnych warg, upojony bijącym od obfitych kształtów zapachem piżma i wody różanej, sięgnął do kieszeni. Dłoń trafiła w pustkę. Zrozpaczony, zaczął przeszukiwać ubranie w nadziei, że coś znajdzie – niestety, nie znalazł ani jednej monety. Szalona myśl przemknęła mu przez umysł.
– Nie mam nic. Ale mogę panią namalować… Studiuję na Bonapartego, w Wyższej Szkole…
Resztę wypowiedzi zagłuszył śmiech: barman rechotał na całe gardło, po chwili przyłączyli się doń pozostali goście i, co najbardziej zabolało studenta, śmiała się także piękna kurtyzana. Krwiożercza wesołość wykrzywiła jej piękne rysy, zniekształciła idealny profil, rozpaliła oczy okrutnym płomieniem kpiny. Gustave wybiegł z ciasnej salki na tonącą w strugach deszczu ulicę – nie dbał o przejmujący do kości chłód, nie obchodziło go to, że już po paru minutach lichy płaszcz przemókł do suchej nitki. Liczyła się jedynie ucieczka z zatrutego szyderstwem miejsca.
Student biegł przed siebie. Gnany nieposkromioną siłą upokorzenia, potrącał nielicznych przechodniów, omal nie wpadł pod koła pędzącej dorożki. Spłoszone konie szarpnęły w bok, woźnica ściągnął lejce i, klnąc siarczyście, rzucił Gustavowi pełne nienawiści spojrzenie. Młody człowiek wyszeptał słowa przeprosin, które zagłuszył turkot odjeżdżającego pojazdu.
Pędząc dalej w kierunku ulicy Bonapartego, student ujrzał na schodach Szkoły znajomą sylwetkę: profesor Jamin ćmił zatkniętego w długą lufkę papierosa. Słysząc odgłos ciężkich kroków, spojrzał w stronę, skąd dochodziły i uśmiechnął się. Gustave dostrzegł w tym grymasie szyderstwo, zupełnie jakby wykładowca wiedział, co go spotkało w obskurnym lokaliku na końcu ulicy. Bez słowa skłoniwszy głowę, pobiegł dalej, pomiędzy lśniące od ulewy szyby ciasno stojących zabudowań.
Kiedy zziębnięty i przemoczony do suchej nitki wpadł do obdrapanej bramy i znalazł się na podwórku kamienicy, w której wynajmował niewielką, położoną na strychu norę, tylko przez czysty snobizm zwanej mansardą, student poczuł znużenie i zapragnął czym prędzej przebrać się w suche ubranie. Wbiegł w pośpiechu na górę, pchnął drzwi raz, drugi… Były zamknięte. Przeszukał kieszenie w poszukiwaniu kluczy – nie znalazł.
„Widocznie zostały na stole” – pomyślał z goryczą, powoli schodząc na dół. Ociekające wodą buty utrudniały pospieszny chód. Wyszedł z bramy i ruszył własnymi śladami tą samą drogą, którą przed chwilą uciekał od upokorzenia. Teraz musiał ponownie na nią wstąpić, by odnaleźć to, czego potrzebował.
Fragment 2
Paryż, rok 1921
Ołówek niemal wypada z śliskich od krwi palców. Próbuję wyjąć z kieszeni chusteczkę, by chociaż trochę obetrzeć dłoń, ale nie mogę się ruszyć – na kolanach mam rozłożony szkicownik, który za żadne skarby nie może spaść w krzepnącą u moich nóg kałużę: będzie tym, na podstawie czego stworzę swój najlepszy obraz. Już widzę ogromne, prostokątne płótno, a na nim – kobieta o ślicznej twarzy, rudowłosa, szczupła i piękna niczym Wenus, a każdy detal jej ciała dopracowany tak doskonale, że nikt nie pozna, czy to zdjęcie, czy obraz.
Wszystko wokół pachnie krwią, jest duszno… Ale nie, nie z powodu metalicznego zapachu. To moja własna krew huczy w skroniach i niepokój ściska gardło tak mocno, że brak mi tchu. Czy się boję? Nie, liczy się tylko to, że mam coraz więcej wiedzy i coraz lepiej oddaję proporcje ludzkiego ciała. Mam coraz więcej wiedzy, coraz więcej…
Budzę się nagle i wiem, że znów nie będę mógł zasnąć do rana. Patrzę na zegarek: dochodzi trzecia. Spałem więc niecałą godzinę – zdecydowanie zbyt mało, biorąc pod uwagę fakt, że ostatniej doby wcale nie zmrużyłem oka. A jednak ten jeden, powracający sen tak bardzo mnie przeraża, że nie mogę odpocząć. Próbowałem już prawie wszystkiego: brałem leki nasenne, po których tylko zbiera mi się na wymioty, piłem napary ziołowe i unikałem silnych wzburzeń – to na nic, sen wciąż powraca, a ja boję się coraz bardziej. Wczoraj odwołałem wszystkie wykłady, mając nadzieję, że chociaż za dnia uda mi się chwilę zdrzemnąć: niestety, ledwo zamknąłem oczy, pod powiekami rozkwitły krwistoczerwone plamy. Dziś raczej na uczelnię nie pójdę ─ jakie szczęście, że ten nowicjusz Jamin mam dość sił, by wziąć zastępstwo!
Męczy mnie to i nie wiem już, co robić. Jakaś myśl, bolesna i uciążliwa niczym drzazga, kołacze się po głowie, ale nie mogę jej uchwycić, zmusić do werbalizacji. Urywki zdań krążą jak stado komarów, oblepiają umysł, nic jednak w nich konkretnego. Zapalam lampkę, szukam czegoś, sam nie wiem, czego dokładnie. Może zapałek? A może szklanki wody? Nie mam pojęcia; jestem zbyt zmęczony, by czegokolwiek chcieć. Gaszę światło, bezmyślnie patrzę w ciemność i boję się coraz bardziej. Zamykam oczy, choć wiem, że to nie da wytchnienia – strach stoi tuż nade mną, obezwładniający chłód ścieka wzdłuż kręgosłupa, przenika do kości i sprawia, że się duszę. Znowu sięgam do włącznika, żółtawe światło zalewa pokój.
Niemal udaje mi się złapać uciążliwą myśl, ale znów umyka, roztopiona w zmęczeniu. Może powinienem pójść do lekarza? Ale nie, nie pójdę: jeszcze tego brakowało, by na uczelni uznano mnie za wariata. Na razie musi wystarczyć symulowanie wysokiej gorączki, potem zobaczę, co robić. A gdybym tak spróbował po cichu wezwać doktora do domu?
Zrywam się, biegnę do biurka. Ręce mi drżą, ledwo otwieram szufladę. Wizytówka błyska pomiędzy pudełkami starych, dawno nieużywanych farb. A gdybym tak wziął sztalugi i zaczął malować? Nie, nie teraz. Teraz zadzwonię… Która godzina? Za kwadrans czwarta – nikt normalny o tej porze nie odbierze telefonu. Spróbuję później. Co robić? Co robić?!
Siadam przy oknie: szarzeje, ale do świtu jeszcze daleko, w końcu mamy połowę października. Gdyby tak zamknąć oczy i spróbować raz jeszcze zasnąć? To nic nie da. Zaczyna padać deszcz – najpierw powoli, potem coraz głośniej, aż wreszcie szum ulewy zagłusza huk krwi w skroniach. Nic jednak nie uspokoi drgającej we mnie duszy, nie ukoi nerwów.
Nic – jakież to straszne słowo! Jest w nim coś nieodwracalnego, strasznego; coś, co dręczy bardziej od wszystkich najgorszych pewności na świecie. Wolę już cierpieć męki z powodu mającego nadejść kataklizmu lub wprost paść ofiarą najokrutniejszych tortur, niż drżeć na myśl o nieokreśloności, jakie niosą ze sobą owe trzy bezduszne litery. Gdybym tylko mógł się od nich uwolnić i odpłynąć… Dokąd? A choćby w śmierć, wszystko mi jedno!
W śmierć? Czy ja właśnie pomyślałem o samobójstwie? Czy byłbym zdolny do targnięcia się na życie? Czy… Ależ czas skończyć z tą egzaltacją! Snują mi się po głowie różne myśli, więc czemuż akurat ta miałaby być szczególnie uprzywilejowaną i zajmować więcej uwagi, niż reszta? Przecież w śmierci nie ma nic przerażającego. A może i jest? Jeśli wierzyć temu, co we śnie podsuwa mi podświadomość, to zabicie człowieka… Boże najdroższy, o czym ja myślę?! O czym ja myślę?!
Zabicie jest czymś niewysłowienie pięknym i… Nie! Zabicie jest… Ach, przestań już, przestań, błagam! Czy to tak zaczyna się obłęd? Nie, to wina zmęczenia. Jakie szczęście, że mieszkam sam i nikt nie słyszy moich bredni… Obym tylko nie zaczął rozmawiać ze sobą jutro, podczas wizyty Claude’a i Camille – podejrzewam, że dzieciak nie ucieszy się z perspektywy posiadania stukniętego stryjaszka. Camie to urocze dziecko, trochę może zbyt hałaśliwe, ale czegóż wymagać od ośmiolatki – w tym wieku niewielu może poszczycić się zupełnym ułożeniem.
Swoją drogą, muszę w końcu spełnić obietnicę, którą dałem jej ponad rok temu: poprosiła, żebym ją namalował, a ja jakoś wciąż nie mam ani czasu, ani sił. Może dzisiaj zbiorę się w sobie? W końcu mam czas, gorzej z siłami, ale do szkicu nie potrzebuję szczególnego skupienia, wystarczą mi kontury, resztę dorysuję z pamięci.
Mam nadzieję, że Claude nie wpadnie na pomysł popołudniowego spaceru, bo tego formalnie nie zniosę. Wszystko przeżyję, byle nie wyjść na dwór: widok wyspanych twarzy przeraża mnie jeszcze bardziej od nawracającego snu.
Zegar przy oknie wskazuje za kwadrans siódmą ─ niewątpliwie za chwilę zjawi się tu ta jędza Arleta; znowu będzie zrzędzić, że siedzę przy zapalonej lampce, podczas gdy powinienem jeszcze spać. Bywają dni, kiedy nie mogę znieść jej pouczania! Już któryś raz postanawiam, że od pierwszego wypowiem tej heterze posługę, ale wciąż nie mogę się zebrać. Za każdym razem myślę, gdzie znalazłbym inną służącą, która z takim spokojem znosiłaby moje humory i dochodzę do wniosku, że jednak jestem na Arletę skazany ─ zrzędliwe to i brzydkie jak apokaliptyczna bestia, ale swoje, znane, a oprócz tego posiada jeszcze masę innych zalet. Ach, mrzyjcie z zazdrości ci, którzy nie znacie cudów, jakie działa sama obecność tej megiery! Wszelkie choroby ciała omijają człowieka z dala, skoro tylko ujrzą jej paskudne oblicze. O, już słyszę ciężkie kroki mego Cerbera! Trzeba czym prędzej zgasić lampkę…
Za późno ─ zauważyła. Ryczy od progu, że potłucze mi wszystkie żarówki, jeśli znów spostrzeże, że nie spałem. Złota kobieta, złota! Gdyby tylko miała trochę ładniejszy pysk…
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

3
W zasadzie nie jest źle, chociaż zdarzają się i niedostatki językowe, i sytuacyjne. Najpierw o tych pierwszych.
Czarna Emma pisze: będę miał zaszczyt poprowadzić dalsze lekcje z historii sztuki.
Skoro to szkoła wyższa, to jednak "wykłady" albo "zajęcia", jeśli nie bardzo wiadomo, jaki jest ich charakter.
Czarna Emma pisze: studenci spuścili głowy, udając skupienie na poszukiwaniu notatek.
Skupienie na poszukiwaniu notatek? Do tego udawali? Czyli właściwie - robili? Może po prostu zaczęli przeglądać notatki?
Czarna Emma pisze: Biała niczym pergamin dłoń
Pergamin nie jest biały. Jest kremowy w róznych odcieniach, ale na pewno nie biały. Wystarczyłoby: dłoń barwy pergaminu...
Czarna Emma pisze: słowa nie docierały do zajętej nudzeniem się świadomości.
Nawet byłabym skłonna uwierzyć, że "nudzenie się" jest jakimś zajęciem, lecz wszystko razem wypadło niezgrabnie. A nie wystarczyłoby "do znudzonej świadomości"?
Czarna Emma pisze: Bezładne myśli przelatywały przez umysł, żadna z nich nie zakotwiczała się jednak na dłużej; podobne do obojętnie przystających na rogu ulicy przechodniów, zahaczały z lekka o szare komórki, po czym biegły dalej, nie pozostawiając żadnego śladu.
Kompletnie zbędne. Myśli zahaczające z lekka o szare komórki to widok dość groteskowy.
Czarna Emma pisze: Blade usta wykrzywił przerażająco gorzki grymas.
Wcześniej latał po sali anioł śmierci, któremu dałam spokój. Ale taką emfazę zostaw może na potrzeby dziennika pisanego w pierwszej osobie. W zwykłej, trzecioosobowej narracji podobne sformułowania wypadają zdecydowanie zbyt przesadnie. Naprawdę nie wiem, dlaczego gorzki grymas miałby być przerażający.
Czarna Emma pisze: bezkrwistych wargach błąkał się dziwaczny, straszny uśmiech.
To samo. Sugerujesz, że profesor Jamin to postać z piekła rodem, ale to jest stylistyka z pogranicza kiczu.
Czarna Emma pisze: kamienicy, w której wynajmował niewielką, położoną na strychu norę, tylko przez czysty snobizm zwanej mansardą,
Na mansardach zawsze mieszczą się pokoje bardzo poślednie, nie mające nic wspólnego ze snobizmem. Pomijam fakt, że szwankuje konstrukcja zdania: nie wiadomo do czego miałoby się odnosić to "zwanej mansardą".

A teraz trochę o opisanych sytuacjach:
Czarna Emma pisze: – Dzień dobry – zaczął nieznajomy, stając na katedrze; głos miał dźwięczny i melodyjny. Kilka osób w tylnych rzędach odruchowo ułożyło się do drzemki.
Zdecydowanie nie. Wchodzi jakiś nowy wykładowca, nikt o nim niczego nie wie - a studenci zaczynają drzemać? Tak bardzo im wszystko jedno, kto to i czego będzie od nich wymagał? Przyszedł na chwilowe zastępstwo, czy może do końca kursu? Będzie też egzaminował?Nieoczekiwana zmiana wykładowcy rodzi mnóstwo pytań i drzemka jest wówczas zupełnie nieprawdopodobna.
Czarna Emma pisze: będę miał zaszczyt poprowadzić dalsze lekcje z historii sztuki. Dla tych z panów, którzy będą chętni, zorganizuję warsztaty rysunku, na których zajmować się będziemy głównie ludzką anatomią,
Na uczelniach artystycznych zajęcia biegną dwutorowo: historia sztuki to jedno, a ćwiczenia praktyczne to odrębny blok i absolutnie nie fakultatywny. Rysunki z anatomii to standard, najpierw ćwiczono na modelach gipsowych, potem na żywych. Opisywani przez Ciebie studenci powinni mieć takie zajęcia w wymiarze wielu godzin, jako stały punkt programu i to przez kilka lat.
Czarna Emma pisze: Student wbił bezmyślny wzrok w tańczący w powietrzu pył, wypowiadane przez profesora słowa nie docierały do zajętej nudzeniem się świadomości.
Przed chwilą jego brak wiedzy o symbolizmie został odnotowany w kajecie profesora. Naprawdę nie wywarło to na nim żadnego wrażenia? Nie rozzłościł się, że tak głupio ma przechlapane od samego początku? Wydarzenie nie było może specjalnie groźne, ale na pewno irytujące, nawet skacowany umysł powinien był się ożywić.
Czarna Emma pisze: – Panie De Voler, jakaż to piękna Wenus zaprząta pańską uwagę tak bardzo, że już trzeci raz muszę pana prosić o opuszczenie sali?! Wykład skończył się już okrągłe dziesięć minut temu. – Dźwięczny głos profesora Jamin przerwał marzenie o wielkiej sławie. Student uniósł powieki i rzucił wykładowcy przelotne spojrzenie, które, gdyby oczy miały możliwość wystrzeliwania kul, byłoby z pewnością przebiło biedaka na wylot.
Nie wierzę, że pogrążony w marzeniach o sławie chłopak nie dostrzegł, że wykład się skończył i koledzy wyszli. Tego się nie da nie zauważyć. Mógł zasnąć, ale wtedy profesor by to rozpoznał i rzucił jakąś inną uwagę, o wyczerpaniu sił życiowych chociażby.
Czarna Emma pisze: I po co ja te wykłady wybrałem? Przecież historia sztuki nic mi nie da…
Nie da, ale to również nie były zajęcia fakultatywne. Może się złościć co najwyżej, że nie wiadomo po co musi się tego uczyć.

To tak z grubsza. Poza tym, profesor Jamin nie powinien palić stojąc przed budynkiem, bo od tego były palarnie.

Masz łatwość pisania, chyba czasem aż za dużą. Przydałoby się trochę okiełznać tę słowną przesadę. Znajomość realiów epoki przyjdzie z czasem, ale podstawy są. Myślę, że warto, żebyś pisała dalej. Średniej długości opowiadanie, tak ze 40 000 znaków, w zarysowanych tutaj realiach, byłoby całkiem OK.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

4
Mrs Alistair, dzięki za przeczytanie. Cieszę się, że przypadło do gustu.
Rubia, oj, masz rację z tymi uwagami. Dziękuję Ci za nie ślicznie. Słowną przesadę muszę okiełznać, to fakt. Popracuję nad tym.
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

6
Rubia pisze: Masz łatwość pisania, chyba czasem aż za dużą.
Mogłabyś to przybliżyć?
Czy to źle, mieć łatwość pisania?

Added in 3 minutes 3 seconds:
BTW, mnie się bardzo podoba Twój styl, Emmo :)
Zresztą już Ci mówiłam.
Czy pisać powieść, czy opowiadanie?
Rozważ, co można zrobić z powieścią, a co z opowiadaniem, które nie nadaje się do żadnej gazety ;)

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

7
Augusta pisze: Rubia pisze:
Source of the post Masz łatwość pisania, chyba czasem aż za dużą.

Mogłabyś to przybliżyć?
Czy to źle, mieć łatwość pisania?
Mogę przybliżyć.
Czarna Emma pisze: Spojrzenie ciemnych, otoczonych lekkimi zmarszczkami oczu przeleciało po sali niczym anioł śmierci;
Czarna Emma pisze: Bezładne myśli przelatywały przez umysł, żadna z nich nie zakotwiczała się jednak na dłużej; podobne do obojętnie przystających na rogu ulicy przechodniów, zahaczały z lekka o szare komórki, po czym biegły dalej, nie pozostawiając żadnego śladu.
Czarna Emma pisze: Dźwięczny głos profesora Jamin przerwał marzenie o wielkiej sławie. Student uniósł powieki i rzucił wykładowcy przelotne spojrzenie, które, gdyby oczy miały możliwość wystrzeliwania kul, byłoby z pewnością przebiło biedaka na wylot.
Czarna Emma pisze: dziwne uczucie smutku ogarnęło go, swoim ciężarem spowalniając pędzące po przestworzach przyszłego triumfu myśli.
Czarna Emma pisze: Spojrzenie rozpoczęło właśnie nowy półokrąg, lecz nie skończyło go, zakotwiczywszy się na postaci wychudłego studenta, który dosłownie pożerał właścicielkę bujnych kształtów pełnymi oskomy oczyma. Wydatne wargi ozdobił lekki uśmiech, trzymająca kieliszek dłoń zatoczyła zachęcający do podejścia łuk.
Czarna Emma pisze: Krwiożercza wesołość wykrzywiła jej piękne rysy, zniekształciła idealny profil, rozpaliła oczy okrutnym płomieniem kpiny. Gustave wybiegł z ciasnej salki na tonącą w strugach deszczu ulicę – nie dbał o przejmujący do kości chłód,
Emma pisze swobodnie, z wyczuciem frazy, nie monotonnie i nie sprawiają jej kłopotu zdania wielokrotnie złożone :) To duży plus. Dobrze w tej części wypadły dialogi. Ale w tych zdaniach, które wyżej zacytowałam, jest wyraźny nadmiar. Przede wszystkim epitetów, lecz także i innych figur stylistycznych. Tu nie ma błędów gramatycznych, lecz przeładowanie, wynikające najprawdopodobniej z tego, że autorce słowa bardzo swobodnie układają się w zdania. Student zupełnie spokojnie mógłby rzucić profesorowi mordercze spojrzenie, zamiast tego "gdyby oczy miały możliwość wystrzeliwania kul..." Podobnie dama w knajpie mogłaby z zainteresowaniem spojrzeć na studenta, zamiast pozwalać spojrzeniu, żeby najpierw rozpoczęło nowy półokrąg, potem go nie dokończyło, gdyż zakotwiczyło się... Do tego mamy anioła śmierci, myśli pędzące po przestworzach, okrutny płomień kpiny, pożeranie pełnymi oskomy oczyma - zasób środków jakby żywcem wyjętych z XIX-wiecznej prozy, myślę, że bezwiednie przez autorkę przyswojonych w trakcie lektur i tutaj użytych zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem, lecz ze skutkiem dyskusyjnym.
Wszystkie cytowane tutaj zdania pochodzą z pierwszej części tekstu i należą do narracji odautorskiej. Części drugiej, pisanej w pierwszej osobie, nie tykałam, gdyż język jest wówczas elementem charakterystyki bohatera, ten zaś może być skłonny do przesady, emfazy, histerii i rozmaitych innych przypadłości, które wpływają na jego odbiór świata oraz słownictwo, jakim się posługuje.

A na temat, czy to źle mieć łatwość pisania, dyskutować nie zamierzam, gdyż w odbiorze decydująca jest jednak ostateczna jakość tekstu, która może być wypadkową czynników rozmaitych.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

8
Romek Pawlak, dziękuję za przeczytanie. Szlifuję i gonię, gonię. :)
Augusta, dzięki za miły komentarz.
Augusta pisze: Rozważ, co można zrobić z powieścią, a co z opowiadaniem, które nie nadaje się do żadnej gazety ;)
A jakie ktyerium owego "nadawania się"?

Rubia, uwagi bardzo słuszne, po raz drugi za nie dziękuję. Muszę sobie sprawić spiżowe wędzidło na te ozdobniki. ;)
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

10
Augusta pisze:
Czarna Emma pisze: A jakie ktyerium owego "nadawania się"?
Tematyka. Opowiadania fantastyczne mają swoje miejsce (gazety z takimi), a historyczne?
Chyba nie :(
Aaa, myślałam, że chodzi bardziej o poziom itd. Ale to fakt, nie spotkałam się z czasopismami, publikującymi opowiadania historyczne. A szkoda. :(
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

11
Przepraszam za brak polskich znakow... komorka.

@ gdy po schodach
/ moze sie myle, ale "kiedy" mogloby brzmiec lepiej

@ Nie zdejmując wierzchniego okrycia
/ poprawne, ale kto tak mowi? czemu nie po prostu "plaszcza"? Jedna z zasad Orwela dot. pisania to uzywanie najprostrzych pasujacych slow

@ – Nic. Zupełnie nic.
/ nie wiadomo kto to powiedzial

@ słowa nie docierały do zajętej nudzeniem się świadomości
/ ktory student sie nudził? ten przepytany? serce powinno mu walić + natłok mysli, a nie szczyt znudzenia zaraz po interakcji z wykladowca

@ wzrok ma pan zupełnie nieobecny
/ chyba "miał". trudno miec nieobecny wzrok wychodzac i w ogole w takiej sytuacji

@ zamówiła kieliszek wermutu
/ rano?! ladacznica!

@ prostytutki
/ ha, nie pomylilem sie :)

@ wypowiedzi zagłuszył śmiech: barman rechotał na całe gardło
/ super. tez sie zasmialem. niezla wstawka

@ Słysząc odgłos ciężkich kroków
/ bieg to nie ciezkie kroki

@ student poczuł znużenie
/ nowe zdanie mogloby byc

@ nowicjusz Jamin mam dość
/ ma? literowka

Ogolnie: wow. ogromna roznica w porownaniu do Adrii. Tempo, opisy, akcja - wszystko sie klei. Mini bledy tu i tam. Super postep. Nie moj klimat, a czytalem z zaciekawieniem. Imho poziom druku. ( ja sie nie znam za bardzo, wiec nie bierz tego do siebie).
poza tym styl wydaje sie ze masz opanowany, wiec zostaje wymyslanie fabuł i sprawianie, zeby tekst był ciekawy. tu i z tym tez wyszko ok.

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

13
Odpowiadając na pytanie postawione przed obydwoma fragmentami: tak, zdecydowanie ciągnąć dalej :)
Piszesz fajnie, bardzo obrazowo, widać, że nie jest to jakieś takie wysilone, wymęczone - wypada to wszystko dość naturalnie. Umiesz stworzyć fajne, pełnokrwiste postaci, mają one swoje cechy, charaktery, nie są tylko przesuwającymi się po tekście manekinami - i to też na plus. Drugi fragment bardzo, bardzo dobry - umiałaś bardzo fajnie, plastycznie przedstawić myśli i odczucia przerażonego samym sobą, udręczonego człowieka. Ostatni akapit, o Arlecie - bardzo, bardzo na tak :)
Z "plusów ujemnych" - zasadniczo zgadzam się z Rubią; od siebie przyczepię się tylko do "zdjęcia" we Fragmencie II (bardziej pasuje mi fotografia) i do metalicznego zapachu - nie leży mi on zupełnie :)
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Paryskie dni (fragmenty, obyczaj)

15
Jak ten twój DeVolaj, czy jak mu było, chciał zapłacić prostytutce, ale okazało się, że nie ma pieniędzy, to sądziłam, że powie:
- Będzie mnie miała pani do portfolio 8) :lol:
Ogólnie to dało się czytać, ale nie porwało mnie jakoś bardzo. Wszystkie źle zbudowane zdania zostały już znalezione przez moich przedmówców, więc nie będę się powtarzała. Myślę, że dla fanów XIX wiecznej francuskiej prozy jak znalazł.
Kto czyta książki - żyje podwójnie. Umberto Eco
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”