Powietrze było cudownie świeże. Nie przeszkadzał mi nawet ziąb, tak bardzo cieszyłam się ze zmiany otoczenia. Stephanie uwiesiła mi się na ramieniu i co chwila pytała, czy może zdjąć buty, na co za każdym razem odpowiadałam jej, że to świetny pomysł, jeśli ma w planach amputację palców. Pijani ludzie są tacy irytujący. Bardzo powoli posuwałyśmy się w stronę parkingu. Steph co jakiś czas przystawała, by zrzucić balast z żołądka, a ja miałam szczerą nadzieję, że do momentu dojścia do auta nie będzie już miała czym wymiotować.
Moja czarna Mazda 6, kochana Maggie, powitała mnie mrugnięciem, gdy wcisnęłam przycisk blokady na pilocie. Otworzyłam drzwi od strony pasażera i Steph zwaliła się na siedzenie z głośnym westchnięciem. Pomogłam jej wsadzić do środka nogi, zapięłam pas i nie minęło 30 sekund, jak zaczęła głośno chrapać. Przeszłam do tyłu, żeby wrzucić torbę do bagażnika. Właśnie wtedy usłyszałam ciche głosy, dobiegające gdzieś z ciasnej uliczki pomiędzy dwoma blokami naprzeciwko parkingu.
- I co teraz? – zapytał jakiś mężczyzna. Miał melodyjny głos, nieco rozbawiony, chociaż lekko mu drżał.
- A teraz zamknij oczy, kochanie i przygotuj się na najlepszy odjazd życia. – Drugi głos należał do kobiety. W dziwny sposób artykułowała wyrazy. Bardzo charakterystyczny.
Zatrzasnęłam bagażnik i pobiegłam w stronę zaułka. Wypadłam zza zakrętu i zobaczyłam czarnowłosą kobietę, bladą jak ściana, wpatrującą się onyksowymi oczami w białowłosego, bardzo wysokiego chłopaka, stojącego tyłem do mnie. Po chwili skierowała spojrzenie na mnie, a kiedy zobaczyła lufę srebrnej czterdziestki piątki wycelowaną w środek swojego czoła, syknęła groźnie, ukazując rząd szpiczastych zębów.
W tej samej sekundzie chłopak odwrócił się w moją stronę, lecz w jego oczach nie było strachu, którego się spodziewałam, lecz irytacja. Zaklął parszywie, szybkim ruchem wytrząsnął z rękawa zakrzywione ostrze długości przedramienia, a następnie w obrocie rozciął gardło kobiecie. Na niego trysnęła krew, a ona na zmianę wyła i syczała, wyciągając w jego stronę ręce. Rozległ się wystrzał, jej głowa odskoczyła do tyłu, oczy zapadły się w głąb czaszki i kobieta poleciała, z rozpostartymi ramionami, do tyłu. Zabezpieczyłam pistolet, schowałam go do kabury pod pachą i podbiegłam do chłopaka, ściągając po drodze szalik.
- Wycieraj się, szybko! – rozkazałam, rzucając szalik w jego stronę. On jednak patrzył się tylko nieufnie na kaburę ukrytą pod połą mojej kurtki. Jego włosy w połowie zmieniły barwę na czerwoną, a krew powoli spływała mu po twarzy i niżej, znikając pod czarną koszulką. – Wycieraj się, no już! Szczególnie twarz, szyję i ręce. Z włosami można teraz niewiele zrobić.
- Kim ty jesteś? – zapytał. Miał przyjemny głos – głęboki i dźwięczny. Wziął do ręki szalik, ale patrzył się to na niego, to na mnie, jakby nie do końca wiedział o co mi chodzi. Szaleństwo. Jeśli wiedział czym ona była, powinien też wiedzieć o truciźnie.
- Kimś, kto zaraz będzie musiał zakopać twoje zwłoki, jeśli nie pozbędziesz się krwi. Już nie musisz się wycierać, za późno – dodałam, widząc zasychającą już gdzieniegdzie posokę. Wcieranie tego w skórę tylko pogorszyłoby sprawę. - Chodź ze mną, musisz się natychmiast umyć.
Wstał i spróbował podać mi szalik, lecz odsunęłam się od niego najdalej jak się dało, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ciężko mi było sobie wyobrazić, aby ten wieczór mógł być jeszcze gorszy. Właśnie spędziłam kilka godzin w klubie, a teraz musiałam ratować tyłek jakiemuś niedouczonemu typkowi, który, jeśli okaże się słabym egzemplarzem, najprawdopodobniej umrze mi w aucie. Przynajmniej nie musiałam sprzątać ciała wampirzycy, które podczas naszej pogawędki zdążyło się rozpłynąć w powietrzu. Hura. Trzeba się cieszyć z małych rzeczy.
- Jak się czujesz? Twarz ci drętwieje? Język? – zapytałam, próbując oszacować ile czasu mu zostało. Pokręcił jednak głową, dając mi znać, że wszystko jest w porządku. Kątem oka widziałam, że przygląda mi się z zaciekawieniem.
- Kim ty jesteś? – powtórzył pytanie. Spojrzałam na niego. Miał gładką twarz, przywodzącą na myśl porcelanową lalkę, mimo, że cała reszta nie miała z lalką nic wspólnego. Kości policzkowe były wysokie, a szczęka mocno zarysowana, z delikatnym, rudawym zarostem. Miał pełne usta, z wyraźnie zaznaczonym łukiem kupidyna. Brązowe oczy ze złotymi kręgami, rozchodzącymi się spiralnie od źrenicy, były otoczone kurtyną długich, choć bardzo jasnych rzęs. Białe włosy co jakiś czas lśniły srebrnym refleksem. Musiał mieć przynajmniej dwa metry wzrostu, nie cechowała go jednak niezgrabność, jak to czasami się dzieje w przypadku tak wysokich osób. Nie był również tyczkowaty. Jego ciało zdawało się być mocne i naprawdę dobrze wytrenowane.
Byłam niemal pewna, że to właśnie on wpadł na mnie przed klubem.
- Chloe – odpowiedziałam, wyciągając kluczyki z kieszeni.
- Dante – przedstawił się, a jego usta rozciągnęły się w krzywym uśmiechu, który obejmował właściwie tylko jedną stronę twarzy. Potem spoważniał, mlasnął dwa razy i przemielił coś w ustach. – Język mi zdrętwiał.
Zaklęłam szpetnie i popędziłam go gestem. Widać było, że niekoniecznie ma ochotę ze mną gdziekolwiek iść. Miał nieufne spojrzenie. Najwyraźniej jednak wolał zaryzykować przejażdżkę ze mną, niż postawić na pewną śmierć, ponieważ w końcu ruszył moim śladem.
- Nie dotykaj niczego, a zwłaszcza mnie lub mojej przyjaciółki – warknęłam, otwierając mu tylne drzwi. Obeszłam samochód i umościłam się na fotelu kierowcy, wsadziłam kluczyk do stacyjki i przekręciłam, w duchu prosząc Maggie, aby przynajmniej dzisiaj nie stroiła pogodowych fochów Na szczęście odpaliła od razu. Spojrzałam na Dantego we wstecznym lusterku. Jego głowa opadła na zagłówek, a oczy były zamknięte. Klatka piersiowa wciąż poruszała się miarowo. Jednak pogorszenie stanu mogło nadejść w każdym momencie. Już teraz wyglądał gorzej, niż jeszcze chwilę temu. - I nie waż mi się tutaj umrzeć, bo cię zabiję.
Jeden kącik ust powędrował do góry, stanowiąc reakcję na mój komentarz. Wrzuciłam pierwszy bieg i powoli wyjechałam z parkingu. Ratowanie życia, ratowaniem życia, ale na mandat nie było mnie stać. Mogłoby być też ciężko wyjaśnić obecność zakrwawionego gościa na tylnym siedzeniu.
- Kim ty jesteś? – zapytał mnie po raz trzeci, sennym głosem. Popatrzyłam na Stephanie, chociaż jej przeciągłe chrapnięcia były wystarczającym dowodem na to, że śpi.
- Łowcą.
Nasze spojrzenia spotkały się we wstecznym lusterku. Przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć, jednak zamiast tego delikatnie pokręcił głową. Powieki mu opadły. Po chwili z jego rozchylonych ust wydobył się przeciągły, świszczący oddech.
Tik, tak, Chloe, tik, tak.
***Droga na myjnię bezdotykową zajęła mi około dziesięciu minut. Nerwy miałam napięte jak postronki. Czułam, że pigment w moich włosach umiera w krzykiem i byłam przekonana, że gdy następnym razem zerknę w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy nie wiozę zwłok, to ujrzę w nim odbicie siwowłosej Chloe.
Na szczęście mój niespodziewany pasażer nie planował na razie umierać, choć jego oddech stał się płytki do tego stopnia, że byłam zmuszona przystawać, aby upewnić się, że oddycha. Zsunął się trochę z siedzenia, zawisając na pasach. Musiał stracić przytomność.
Włączyłam kierunkowskaz i skręciłam na myjnię. Jak można się spodziewać o tej porze, wszystkie stanowiska były wolne, a jedyną żywą duszą w pobliżu był pryszczaty chłopak schowany w budce ochroniarza. Wjechałam do najbardziej oddalonego boksu. Przekręciłam kluczyk i auto zamilkło. Szkoda, że nie dało się tego samego zrobić ze Stephanie. Jej chrapanie wwierciło mi się w mózg.
- Hej, obudź się! – wyszeptałam i wykręciłam się, zerkając do tyłu. – Lepiej, żebyś żył.
Chłopak się nie poruszył. Co więcej, kiedy tak obserwowałam jego klatkę piersiową, wydawało mi się, że ona też się nie porusza. Ten kretyn jeszcze przed chwilą oddychał!
Przeklinając pod nosem wypadłam z auta, pobiegłam do automatu, wrzuciłam do otworu garść drobniaków wydobytych z kieszeni i popędziłam z powrotem. Chwyciłam po drodze myjkę. Jej wąż ciągnął się za mną, przywodząc na myśl żywe stworzenie. Otworzyłam tylne drzwi i odsuwając się na odpowiednią odległość, wystrzeliłam w kierunku Dantego strumień lodowatej wody. Zanim mogłam podjąć jakiekolwiek działania, musiałam się pozbyć trucizny.
Poza tym może jednak nie przestał oddychać. Może miał tak płytki oddech i po prostu zasnął bardzo głębokim snem i woda go ocuci? Pewnie Chloe, bo przecież toksyna nie powinna go zabić w ciągu kilkunastu minut. Nie czarujmy się – powinnam być zdziwiona, że zaczęła siać spustoszenie w jego organizmie dopiero teraz. Chyba jednak nie był słabym egzemplarzem.
Prawie się roześmiałam, kiedy przypomniałam sobie, że pół godziny temu fantazjowałam o spędzeniu niedzieli na praniu tapicerki po żołądkowych ekscesach Steph. Uważaj czego sobie życzysz, jak to mawiają.
Z Maggie różową kaskadą wypływała przekrwiona woda, zalewając mi buty i spodnie. Dante osunął się pod wpływem ciśnienia i byłby upadł na sąsiednie siedzenie, gdyby nie przytrzymały go pasy. Moja teoria o mocnym śnie właśnie została obalona.
Nie, żebym jakoś specjalnie liczyła, ale wydawało mi się, że przestał oddychać prawie dwie minuty temu. Nie byłam wprawdzie ekspertem od tych spraw, ale wydawało mi się, że jeszcze trochę i nawet Klony będą sprawniejsze intelektualnie od niego.
Ciśnienie w myjce zaczęło się zmniejszać, co oznaczało koniec czasu. Odrzuciłam bezużyteczny przedmiot w bok i odpięłam jego pasy, które zwinęły się z cichym świstem. Tak jak się spodziewałam, Dante opadł na lewy bok, prawie uderzając głową o drzwi. Chwyciłam go za śliską od wody rękę i zaczęłam ciągnąć na zewnątrz. Nie bez problemów podciągnęłam go najpierw do pozycji siedzącej, zapierając się kolanem o przesiąknięte siedzenie. Broda opadła mu na klatkę piersiową (przynajmniej nie był jeszcze sztywny), mokre włosy oblepiły twarz. Gdzieniegdzie jeszcze widziałam rozmazane plamy krwi, ale podejrzewałam, że rozwodniłam je na tyle, by nie stanowiły żadnego zagrożenia.
- No dawaj, chłopie, pomóż mi trochę – wysapałam. W końcu, wytężając wszystkie siły, udało mi się go wydostać. Oboje upadliśmy na przemoczony asfalt – ja na tyłek, ponownie tego wieczoru zdzierając sobie skórę na dłoniach, którymi usiłowałam zamortyzować upadek, Dante natomiast twarzą do ziemi. Jego nogi po części wciąż znajdowały się w aucie, więc łapiąc go pod pachy, podciągnęłam go o kilka centymetrów, aż jego wojskowe buty plasnęły ciężko, rozpryskując wodę dookoła. Przekręciłam go na plecy. Usta zaczęły mu sinieć, a po sprawdzeniu okazało się, że tętno jest ledwo wyczuwalne.
Przyłożyłam dłonie na linii mostka i zaczęłam uciskać w rytm piosenki „Stayin’ Alive” Bee Geesów. Trzydzieści uciśnięć. Odchyliłam mu głowę do tyłu, objęłam jego usta swoimi i wypuściłam powietrze z płuc. Kątem oka zauważyłam, jak klatka piersiowa unosi się, a po chwili wraca do poprzedniego poziomu. Powtórzyłam zabieg, a następnie wróciłam do uciskania. Po trzecim cyklu, zanim zdążyłam przyłożyć do niego usta, poczułam na policzku delikatny powiew oddechu.
Opadłam na plecy w kałużę, łapiąc spazmatycznie powietrze. Oczy zasłoniłam drżącą ręką, czując jak z kącika oka wymyka się jakaś zdradziecka łza. W moich uszach pojawił się szum, zagłuszający wszystko dookoła. Wnętrzności coś boleśnie ścisnęło, a gardło przestało pełnić swoją funkcję – zupełnie jakby zapadło się w sobie, blokując dostęp tlenu do organizmu. Zdecydowanie nadchodził atak paniki. Moje ciało zaczęło przypominać dygocącą galaretę, a okolica żołądka rozpaliła się płomieniem, palącym wnętrzności. Umrę tutaj. Umrę i nikt mi nie pomoże. Sztuczne oddychanie też mi nie pomoże. Nic nie pomoże. Karetka nie zdąży przyjechać, a zresztą kto miał ją wezwać? Raz za razem, szybkimi seriami łapałam powietrze, patrząc w niebo szeroko rozwartymi oczami. Obraz od zewnątrz zaczął się delikatnie rozmywać. Obraz…
Chwyciłam się tego słowa. Obraz. Kiedy umierasz, przed oczami przelatuje ci całe życie. Nie, żebym jakoś specjalnie w to wierzyła, ale w tym momencie uczepiłam się tej myśli. Ja nic nie widziałam, więc nie umierałam. Panikowałam i umiałam sobie z tym poradzić. Uczyłam się sobie z tym radzić. Nakryłam oczy ręką i policzyłam do trzech.
Tak jak uczył mnie psycholog, zaczęłam brać głębokie i powolne wdechy, chociaż mój spanikowany umysł dawał mi sygnały, że dostaje zdecydowanie za mało dobroczynnych pierwiastków z otoczenia i powinnam znowu zacząć hiperwentylować, bo on potrzebuje ich teraz, zaraz, natychmiast. Oddychałam, licząc w myślach każdy z wydechów. Liczenie zawsze pomagało.
Ponownie byłam w stanie rejestrować dźwięki z otoczenia.
- Wszystko w porządku? – usłyszałam schrypnięty szept. Zabrałam rękę z twarzy i uniosłam lekko głowę. Dante patrzył na mnie zamglonymi oczami, które w tym momencie wydawały się być koloru skrystalizowanego miodu. Podniósł się powoli do pozycji siedzącej, wykrzywiając twarz i jęcząc. Nie wiem, czy powinien tak szybko dojść do siebie, ale szczerze mówiąc, mało mnie to na tę chwilę obchodziło. Ręce przycisnął do klatki piersiowej, rozcierając ją delikatnie. – Co się stało? Potrąciłaś mnie? Boli, jakbyś to zrobiła.
- Faktycznie mogłam. Szkoda, że nie pomyślałam o tym wcześniej. – Mój głos był cichy i drżący. Miałam problemy ze skupieniem myśli, jednak umysł funkcjonował na tyle, by wiedzieć, że musimy się zwijać. Kwestią czasu było, aż chłopak z dyżurki przyjdzie się zainteresować komu tyle zajmuje mycie auta. – Dasz radę wstać?
Najpierw uklęknął, następnie dźwignął się na jedną nogę, a później, podtrzymując się drzwi Maggie, podniósł ciało do pionu. Kosztowało go to mnóstwo wysiłku. Pokryta drobinkami piasku i asfaltu twarz stała się jeszcze bledsza, niż wcześniej, a jego usta zbielały, zaciśnięte w wąską linię.
[…]
Popatrzyłam na Dantego. Widać było, że zbiera siły. Dygotał na całym ciele. Wcale się nie dziwiłam. Listopadowe powietrze w połączeniu z lodowatą wodą robiło swoje. Sama też zaczęłam odczuwać skutki tego duetu. Końce palców mi zdrętwiały, a z ust wypływały kłęby szaro-białej pary.
Nie miałam pojęcia co zrobić z tym gościem. Wiedział o istnieniu potworów i łowców, a tym drugim najprawdopodobniej sam był. Otarł się o śmierć – z własnej głupoty, co prawda, ale pomińmy to. Było w nim coś dziwnego, co jednocześnie kazało mi mu pomóc i posłać w diabły.
- Mam w domu ubrania po ojcu – powiedziałam. Wskazałam ręką na jego przemoczone ciuchy. – Powinieneś się przebrać.
Prawdę mówiąc do momentu, gdy te słowa nie wypłynęły z ust, nie byłam pewna, czy zamierzam je powiedzieć. Nie wiem właściwie czemu to zrobiłam. Zed skopie mi tyłek, kiedy się dowie, że postąpiłam tak irracjonalnie.
Prawdę mówiąc do momentu, gdy te słowa nie wypłynęły z ust, nie byłam pewna, czy zamierzam je powiedzieć. Nie wiem właściwie czemu to zrobiłam. Zed skopie mi tyłek, kiedy się dowie, że postąpiłam tak irracjonalnie.
Jednak Dante pokręcił tylko głową. Oderwał się od samochodu, zatrzasnął drzwiczki i zrobił kilka niepewnych kroków w moją stronę.
- Dzięki, ale nie. Nie mogę odpowiedzieć na żadne pytanie, które masz. Tutaj się rozejdziemy.
Przez chwilę po prostu na siebie patrzyliśmy. Wzruszyłam ramionami, obeszłam samochód i otworzyłam drzwi od strony kierowcy. Chłopak miał sporo racji. Na pewno zasypałabym go pytaniami. Skąd się tu wziął? Po co przyjechał? I czemu do diabła nie wiedział o truciźnie. A przede wszystkim po cholerę się w to wszystko wpakował? Ale skoro nie chciał, pozostało mi tylko się pożegnać i schować w aucie. A chciałam to zrobić jak najszybciej, ponieważ czułam jak przemoknięte nogi zaczynają tracić czucie. Popatrzyłam na niego jeszcze raz. Szukał czegoś po kieszeniach. Pewnie sprawdzał, czy go nie okradłam. Zapewne też bym tak zrobiła, gdybym straciła przytomność, a później obudziła się nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim i na dodatek cała obolała. Z jego ust unosiła się para.
- Może przynajmniej gdzieś cię podwiozę? Zamarzniesz.
Zerknął na mnie z ukosa, jakby zaskoczony, że wciąż tam byłam. Jeszcze raz pokręcił głową i uśmiechnął się półgębkiem, a w umorusanym policzku pojawił się dołeczek. Ponownie wzruszyłam ramionami i wsiadłam do środka, wzdychając z ulgi. Na szczęście chwilę wcześniej Steph włączyła ogrzewanie, bo już zaczynałam szczękać zębami. Dante uniósł dłoń w geście pożegnania. Kiwnęłam mu głową.
* * *Jak się mogłam domyślić, Zed nie był zachwycony, kiedy po odstawieniu Stephanie do domu, jeszcze siedząc w samochodzie, zadzwoniłam do niego i opisałam zaistniałą sytuację. Inną sprawą jest, że on mało kiedy brzmiał na zadowolonego, a jeszcze rzadziej na takiego wyglądał, więc mogłabym powiedzieć, że wcale się nie przejął, gdyby nie to, że kazał mi się stawić na niedzielną zmianę w pubie.
Z reguły nie pracowałam w niedzielę, aby w poniedziałek bez problemu wstać do szkoły. I nie żeby to był mój pomysł, bo gdyby to ode mnie zależało, już dawno bym rzuciła naukę. Jednak na samym początku naszej współpracy Zed postawił mi jasny warunek – pomaga mi, dopóki się uczę. „Nie będziesz łowcą do końca życia” – mawiał. I miałby w tym sporo racji, gdyby nie fakt, że ten zawód często właśnie koniec oznaczał. Śmiertelność wśród mnie podobnych była wysoka. Raczej nie musiałam przejmować się tym, czy jedzenie w domu spokojnej starości będzie smaczne, widok z okna urokliwy i czy pozwolą mi trzymać ulubione zwierzątko. Prędzej powinnam się zastanawiać, czy dożyję do następnego sprawdzianu z matematyki, który miałam mieć w przyszłym tygodniu.
Prawdą jest, że Zed rzadko zlecał mi poważne zadania, tłumacząc się moim brakiem doświadczenia, a i tak zdarzało się, że przez kilka następnych tygodni po danej misji, po szkole krążyły plotki o moich siniakach, zadrapaniach, czy kończynach w gipsie. Wciąż jednak mogłam uważać się za szczęściarę. Niestety zdarzali się więksi pechowcy. Ich twarze, uwiecznione na fotografiach, zdobiły korkową tablicę na zapleczu pubu. Każdego z nich miałam wyrytego w pamięci, nawet jeśli nigdy nie poznałam żadnego osobiście. Codziennie przed snem powtarzałam ich nazwiska, a obudzona w środku nocy byłam w stanie podać je wszystkie w porządku alfabetycznym, odwrotnej kolejności lub na wyrywki. Stale przypominali mi o tym, że kiedyś limit szczęścia może się wyczerpać.
Po wydarzeniach tego wieczoru czułam się otępiała, jakby mój mózg był zawieszony w kisielu. Unosił się i opadał, przeskakując z jednej myśli na drugą. Przez to wszystko przegapiłam moment powrotu do domu. Było zupełnie tak, jakbym się teleportowała – w jednym momencie stałam na podjeździe należącym do rodziny Steph, a sekundę później wjeżdżałam na parking pod moim blokiem. Zapewne złamałam z milion przepisów drogowych. Z parkingu przeniosłam się do mieszkania, nie rejestrując żadnej innej czynności, za co zebrałabym srogie cięgi od Zeda, który nieustannie powtarzał: "Stała czujność!" - niemal słyszałam jak wykrzykuje mi to do ucha.
Zignorowałam Kota witającego mnie oskarżycielskimi miauknięciami i opadłam w ubraniu na kanapę, gdzieś po drodze zrzucając kurtkę razem z kaburą i czapkę. Zasnęłam chyba jeszcze przed tym, zanim moja głowa zdążyła wylądować na poduszce.
* * *Zalśniły szpiczaste zęby. Różowy język oblizał je lubieżnie. Czerwona kropla zebrała się na jego czubku, by skapnąć w atramentowe jezioro, które już po chwili rozbłysło szkarłatnymi, pulsującymi kręgami. Woda wzburzyła się na środku i po chwili wypłynęły stamtąd śnieżnobiałe skrzydła, złożone z milionów małych piórek. Jedno z nich musnęło powierzchnię szkarłatu. Czerwień skaziła brzeg skrzydła. Nasiąkało nią powoli, niczym papierek lakmusowy. W momencie, gdy jego połowa zmieniła barwę, w górę buchnęły płomienie, rozganiając ciemność. Śnieżna biel została zastąpiona głęboką czernią, gdy ogień zgasł równie szybko, co się pojawił. Skrzydła poruszyły się leniwie, a kilka piór odpadło i odtańczyło w powietrzu skomplikowany układ. W miejscach, w których dotknęły wody zaczęły wyrastać solidne, drewniane krzyże, ociekające krwią. Patrzyły z nich zamazane oblicza skazańców, zastygłe w cierpieniu. W każdej z tych twarzy błyszczały złoto-brązowe oczy okolone jasnymi rzęsami.
***Obudziła mnie nagła zmiana atmosfery. I to wcale nie na lepsze. Coś było nie tak. Usiadłam gwałtownie. Spomiędzy poduch kanapy wyciągnęłam krótki pistolecik wielkości dłoni, mierząc w bliżej nieokreślonym kierunku. Kątem oka zauważyłam jakiś ruch po lewej, ale był to tylko rudy ogon Kota, znikający za drzwiami sypialni. Miałam więc pewność, że nie to pomieszczenie było źródłem mojego niepokoju. Ten tchórz nigdy nie rzuciłby się w stronę niebezpieczeństwa.
Podniosłam się z kanapy, która zaprotestowała z cichym jękiem, w panującej ciszy brzmiącym jak wystrzał z armaty. Obracałam się dookoła na lekko ugiętych nogach z wyciągniętą przed siebie bronią, szukając czegokolwiek odbiegającego od normy.
Zielone cyfry na dekoderze wskazywały czwartą nad ranem. Spałam niecałe dwie godziny, a jednak przez cały wieczór nie byłam tak przytomna jak teraz. Adrenalina szumiała w głowie, wyczulając słuch. Oddychałam ciężko, ale powoli i głęboko, starając się rozluźnić zaciśnięte wnętrzności. Atak paniki był ostatnim, czego w tej chwili potrzebowałam. Już miałam opuścić pistolet, kiedy szuranie dobiegające z klatki schodowej zjeżyło mi włoski na rękach.
Na palcach podeszłam do drzwi i przytknęłam do nich ucho. Poszczególne szurnięcia były nieregularne, jakby ktoś poruszał się na zewnątrz i przystawał co jakiś czas, ciągnąc coś ciężkiego. W każdym razie nie był to dźwięk, jaki można usłyszeć na osiedlu strzeżonym o czwartej nad ranem. Nie sądziłam, aby stara pani Berdtrand zdecydowała się na przeprowadzkę o tej porze.
Odsunęłam osłonę wizjera, jednak ciemność na zewnątrz sprawiła, że cokolwiek kręciło się pod drzwiami, pozostawało dla mnie niewidzialne. Mogłam je po prostu otworzyć i wyjrzeć, ale ten plan miał w sobie pierwiastek myśli samobójczej. Zdecydowanie bezpieczniejszą opcją było pozostanie w środku, o ile nie czaił się tam wilkołak lub któryś z wyższych pomiotów.
Coś dotknęło mojej nogi.
W ułamku sekundy serce najpierw zacisnęło się boleśnie, a następnie rozpoczęło szaleńczy bieg w rytmie staccato. Równolegle zareagowała również cała reszta mojego ciała - podskoczyłam, przylgnęłam plecami do drzwi i wycelowałam broń w podłogę. Gdyby palec spoczywał bezpośrednio na spuście, z pewnością bym go wcisnęła. Z ziemi spoglądały na mnie zmrużone, jaskrawozielone oczyska Kota.
Powinnam go zastrzelić, przysięgam. Zrobiłabym to, gdybym nie bała się, że istota z klatki schodowej, czymkolwiek była, uzna to za ewentualny sygnał do ataku. Nieświadomy moich myśli futrzak zamruczał, ocierając się pyszczkiem o czubek butów. Przewrócił cielsko na grzbiet, patrząc z oczekiwaniem. Wystarczyło tylko lekko przesunąć palec i ta mała łajza już nigdy więcej nie mogłaby uprzykrzyć mi życia. Przegoniłam go nogą, ciskając błyskawice z oczu w kierunku rudej plamy, która pomknęła do kuchni.
Zapanowała cisza. Zerknęłam w wizjer. Tym razem delikatne światło żarówki dokładnie oświetlało zniekształcony przez okular korytarz. Ani śladu szurających bytów z piekła. Tych nieszurających też. Przestała mnie również otaczać gęsta atmosfera zagrożenia.
Osunęłam się po drzwiach na podłogę, siadając w kucki z przeciągłym westchnięciem. Oparłam czoło o kolana. Serce nadal waliło mi jak oszalałe. Bolało. Nie wiem co odczuwa osoba przechodząca zawał, ale podejrzewałam, że może to być coś w tym guście. Roztarłam piekącą klatkę piersiową otwartą dłonią, zbyt zmęczona, by odczuwać zwyczajowe w takich momentach ataki paniki. Mimo, że jeszcze przed chwilą czułam, jakby wtłoczono mi w żyły litr kofeiny, teraz miałam wrażenie, że powieki ważą kilka ton i stanowiło niemożliwy do osiągnięcia wysiłek, by utrzymać je otwarte.
Zed. Musiałam do niego zadzwonić. Wolałabym stanąć oko w oko z tym, co czaiło się wcześniej pod moimi drzwiami, zamiast wysłuchiwać jego wykładu o zaniedbywaniu obowiązków, gdybym tak po prostu położyła się teraz do łóżka. Zmusiłam się do podniesienia z ziemi i powlekłam do kurtki zwiniętej niedbale na podłodze. Z kieszeni wyciągnęłam telefon i wybrałam numer do pubu.
* * *
Czterdzieści minut później, pochylając się w knajpie nad kubkiem parującej kawy i tak wysłuchiwałam wykładu o zaniedbywaniu obowiązków.