WWWPrzy Wodnym Rynku zagwizdała świstawka, oznajmiając rozpoczęcie kolejnego fabrycznego dnia, niezmiennie od dziesiątek lat. Antka poruszyła się niespokojnie, sen nie chciał wypuścić jej ze swych objęć; dziewczyna z trudem rozchyliła powieki, wiedziała, że nie musi jeszcze wstawać, tego dnia szła do tkalni dopiero na popołudniową zmianę.
WWWNa dworze zaczynało już szarzeć. Okno osłonięte nicianą firanką odznaczało się jasnym, jakbym chłodnym prostokątem na tle ciemnej jeszcze ściany, we wciąż mrocznym wnętrzu rysowały się niewyraźnie kontury stołu otoczonego krzesłami, singerowskiej maszyny do szycia stojącej obok obszernej szafy, kaflowego pieca i drugiego, starannie zasłanego łóżka. Antce serce się ścisnęło na ten widok, nie umiała jeszcze przywyknąć do nieobecności matki i powoli nabierała przeświadczenia, że jest to stan, którego nie da się nijak zaakceptować.
WWWDziewczyna wiedziała, że tak musi być, że nie ma innego wyjścia – ale bez Felicji ich mieszkanie wydawało jej się tak puste i smutne... Najgorsze były takie właśnie momenty, te wczesne ranki, czarne jeszcze i ponure, chwile na pograniczu nocy i dnia, kiedy Antka budziła się mimo woli i nie mogła już zasnąć, samotna i zmarkotniała leżała w łóżku w tym dziwnie obcym nagle pokoju...
WWWDobrze, że był Seweryn. Już od samego początku, kiedy tylko przychodził na Księży Młyn, albo kiedy to Antka odwiedzała go i jego matkę na Wodnym Rynku, cała ta sytuacja z miejsca stawała się łatwiejsza do zniesienia. Seweryn potrafił dać Antce spokój, wierzyła w jego zapewnienia, że wszystko się jakoś poukłada i będzie jeszcze tak, jak było dawniej. Dziewczyna cieszyła się, że chodzili do fabryki na tę samą zmianę, wystarczyła świadomość tego, że – mimo, iż nie pomagał jej przecież w pracy – nie jest tam sama, że chociaż nie ma już przy niej matki, to jednak w tkalni nadal jest ktoś życzliwy i bliski. Antka doskonale wiedziała, że bez Seweryna nie dałaby sobie rady, teraz to on bronił ją przed złem łódzkiego świata i przed obezwładniającym poczuciem samotności – i tylko czasami zastanawiała się, jak wyglądałoby jej obecne życie, gdyby nie spotkała go tamtej strasznej, zimowej nocy...
***
WWWSiwy doktor powoli zdjął stetoskop i schował go do brzuchatej torby, stojącej w nogach łóżka. -Pani Felicjo – odezwał się po nieskończenie długiej chwili. - Pani Felicjo, tutaj nawet nie ma co badać, gołym okiem widać... - urwał znowu i przez chwilę tarł bezradnie zaczerwienione oczy, Antce wydawało się, że trwa to całą wieczność. - Gruźlica.
WWWDziewczyna kurczowo zacisnęła palce na wezgłowiu łóżka; przez moment wydawało jej się, że zemdleje, choroba matki wtargnęła w ich spokojne, uporządkowane życie z siłą huraganu. Do samego końca, do wypowiedzenia diagnozy łudziła się jeszcze, że to nic poważnego – zwykłe przeziębienie, przemęczenie, obojętnie zresztą co – ale wystarczą jakieś proszki, może zastrzyki, matka posiedzi w domu tydzień, no góra dwa, i znów będą razem chodzić do pracy do scheinertowskiej tkalni. I wystarczyło tylko jedno słowo wypowiedziane przez lekarza, żeby w życiu Antki zniszczyć wszystko to, co dotąd zdawało się być niezniszczalne.
-Panie doktorze – Felicja nie chciała zrezygnować ze złudzeń, zupełnie, jakby jej protest mógł zmienić istniejący stan rzeczy. - Panie doktorze, czy to na pewno... - urwała, zanosząc się kaszlem, na przyłożonej do ust chusteczce wykwitła krwawa plama.
WWWDoktor patrzył na Felicję ze współczuciem, długie lata praktyki lekarskiej nie potrafiły uczynić go obojętnym – a przecież dość już naoglądał się po robotniczych domach podobnych scen, dość już wydał takich i innych, nawet jeszcze gorszych, wyroków...
-I pani jeszcze chce pytać, czy na pewno? - Lekarz powoli i starannie zapinał torbę, unikał spojrzenia Antki, zupełnie, jakby to on był winien choroby jej matki. - Toż mówiłem, że gołym okiem... Ale proszę się nie bać, to jeszcze da się wyleczyć; pójdzie pani do szpitala...
WWWAntka po raz kolejny tego wieczora poczuła, jak spada w jakąś zimną, czarną czeluść, z której nie da się wydostać. Przez osiemnaście lat swojego życia nie rozstawały się z matką na dłużej niż kilka godzin, nawet w fabryce pracowały na tej samej zmianie – i miałaby nagle zostać sama, jeszcze teraz, z tym obezwładniającym lękiem o jej zdrowie i życie?...
-Do żadnego szpitala nie pójdę. - Ton Felicji był lodowaty jak lutowy wiatr, wiejący za oknem.
-Co też pani mówi, pani Felicjo!
WWWZimna stanowczość w głosie matki była czymś, czego Antka do tej pory nie znała.
-Nie pójdę.
-Niechże pani się zastanowi, co pani mówi! - Doktor, wzburzony, zawrócił od drzwi i ponownie usiadł na krześle przy łóżku chorej. Czuł, że ma już serdecznie dość tych powtarzających się niemal w każdym z robotniczych mieszkań historii, bezsensownego, tępego uporu swoich pacjentów i wzbraniania się przed pobytem w szpitalu. - Co pani mówi! A zresztą, pani wola, jak nie, to niech się pani nie leczy i córkę osieroci!...
WWWŚnieg skrzypiał pod butami, kiedy doktor stawiał duże, zamaszyste kroki. Antka, próbując za nim nadążyć, mimowolnie pomyślała, że ani ta dziarskość, ani żarzący się w mroku papieros zupełnie nie pasują do tego człowieka. Szli w milczeniu pomiędzy rzędami ceglanych famuł; wszystko, co było do powiedzenia w sprawie Felicji, zostało powiedziane jeszcze w mieszkaniu, może i trochę za ostro – dość, że odniosło to skutek i kobieta zgodziła się na leczenie.
-Panno Antonino. - Doktor zatrzymał się tuż przed bramą na Przędzalnianej, jakby się wahając. - Panno Antonino, proszę dopilnować, żeby matka położyła się do szpitala, pani wie, że z gruźlicą nie ma żartów.
-Wiem.
-I jeszcze... - Mężczyzna urwał, wyrzucił niedopałek na ziemię i przydusił go stopą; dziewczyna znów, tak jak wtedy w domu, przy stawianiu diagnozy, miała wrażenie, że trwa to całe wieki. - Proszę zadbać o siebie, niech idzie pani zrobić zdjęcie rentgenowskie płuc; nie będę oszukiwać, pani mogła się zarazić...
WWWŁzy zamazywały Antce świat, kiedy biegła niemal pustą o tej porze ulicą Fabryczną. Nie wiedziała, ani jak się tam znalazła, ani jaki był cel tej gonitwy – chciała po prostu uciec, jak najdalej od tego koszmaru, który niespodziewanie się na nią zwalił, od tego, co mogło czaić się i w jej płucach, od choroby matki, coraz wyraźniejszego widma biedy i głodu...
-Panienko, ostrożnie!
WWWOkrzyk i nagłe zderzenie nieco otrzeźwiły Antkę.
-Proszę mnie puścić! - Szarpnęła się, mężczyzna nadal trzymał ją za ramiona.
-Cicho, cicho... Pani mnie nie poznaje? Pracujemy na tej samej zmianie u Scheinerta, jestem Seweryn Zawistowski...
-Antonina Pawlakówna. - Przedstawiła się odruchowo i przytomniej już spojrzała na mężczyznę; w mdłym świetle ulicznych latarni istotnie rozpoznała nowego mechanika z tkalni, który – jak mówili w fabryce – przed kilkunastoma dniami przeniósł się na Kilińskiego z „Treviso” na Kątnej.
WWWSeweryn z uwagą przyglądał się dziewczynie, nawet w ulicznym mroku doskonale widać było, że dopiero co płakała, ciągle jeszcze nie mogła się uspokoić. Dziwne to było i zupełnie nie pasowało mu do jej obrazu, który stworzył sobie ciągu tych paru niezbyt częstych momentów, w których miał okazję widzieć ją w zakładzie.
-Odprowadzę panią, dobrze? Gdzie pani mieszka, gdzieś tutaj, przy Księżym Młynie?
WWWAntka dalej pochlipywała, bezradnym gestem rozmazując sobie łzy po twarzy, zupełnie jak skrzywdzone czymś i bezsilne dziecko. I to też wydawało się Sewerynowi niepodobne do zawsze uśmiechniętej dziewczyny, jaką znał z fabryki. Przemknęło mu przez głowę, że kogoś, kto zachowuje się tak na ulicy, przy całkowicie obcym w gruncie rzeczy człowieku, musiała dotknąć prawdziwa tragedia.
-Powie mi pani, co się stało?... - Zaryzykował, podając dziewczynie chusteczkę.
WWWTen gest, życzliwość w głosie Seweryna, wreszcie nawet chusteczka wykończona mereżką – to wszystko spowodowało, że w Antce jakby coś pękło; wybuchła spazmatycznym płaczem i, zanosząc się rozpaczliwie, próbowała wytłumaczyć cokolwiek.
-Mama ma gruźlicę, ja też mogę... Przecież tak się nie da, ona musi do szpitala... Jak my będziemy żyć, te dziesięć procent zasiłku, ile ja... W fabryce ja tylko zamiatam... Przecież my... Z głodu, za jedną moją wypłatę...
WWWSeweryn już wiedział; patrzył na Antkę, ciągle bezradną, ciągle przerażoną, nie mogącą znaleźć żadnego wyjścia w tej sytuacji – i nagle wróciło do niego tamto wspomnienie, które zdawało się być już tak odległe, tak nieważne – a przecież wcale takim nie było i nigdy takim stać się nie mogło; wiedział już, jak powinien postąpić.
-Proszę nie płakać, panno Antonino. - Wytarł Antce twarz chusteczką, zupełnie jakby robił to małemu dziecku. - Nie zostawię tak pani, pomogę, znajdziemy jakieś wyjście...
***
WWWBzy tego roku zakwitły wyjątkowo wcześnie i Antka żałowała, że nie może przynieść matce do szpitala jej ulubionych kwiatów, za podarunek musiało wystarczyć ciasto upieczone pod czujnym okiem pani Zawistowskiej. Dziewczyna nie widziała Felicji od początku lutego, kiedy to przyjęto ją na oddział dla chorych płucnych w szpitalu przy Drewnowskiej, lekarz wyraził zgodę na odwiedziny dopiero teraz.WWWSpłakały się obie, matka i córka, kiedy wreszcie, po tylu tygodniach rozłąki, zobaczyły się w szpitalnej świetlicy, i długo nie mogły się uspokoić. Antka ciągle jeszcze siedziała wtulona w matkę, zupełnie jak małe dziecko; nie przypuszczała nawet, że aż tak bardzo za nią tęskniła, za jej głosem, zapachem, dziwnie delikatnym dotykiem twardej, sękatej dłoni, wędrującej łagodnie po jej włosach ... Dziewczyna czuła się niemal zupełnie tak, jak w domu na Księżym Młynie, wracały do niej odległe już wspomnienia, w których Felicja kołysała ją do snu czy pocieszała po kłótni z koleżankami, rozumiejąc jak nikt inny te dziecinne, śmieszne z perspektywy czasu smutki...
WWWAntka uśmiechnęła się mimowolnie, jakoś rozbawiło ją to, że ciągle milczały, a przecież tyle było spraw do omówienia, tyle słów, dla których nie starczyło miejsca w cotygodniowych listach!... Bo jak można było napisać o wszystkim, co wydarzyło się przez te nieskończenie długie tygodnie, o tym, jak straszne były noce w pustym mieszkaniu, jak ciężka w pierwszych dniach wydawała się obsługa krosien, czy wreszcie – o Sewerynie i tych dziwnych, nieznanych wcześniej uczuciach, dla nazwania których tak trudno było z początku znaleźć właściwe wyrazy...
-Jaki on jest, ten Seweryn? - Felicja jakby czytała córce w myślach.
-Seweryn... - Antka zamyśliła się, przez chwilę przyglądając się firance poruszającej się w otwartym na oścież oknie. - Seweryn... - powtórzyła bezradnie; tak bardzo chciała opowiedzieć matce o Zawistowskim i nie potrafiła, wszystko, co tylko przychodziło jej do głowy, nagle wydawało się zbyt nijakie, płytkie i niewystarczające.
-Nie ma nawet takich słów na świecie, co, Antośka? - Felicja uśmiechnęła się, w szarych oczach zamigotały jej figlarne ogniki; to, co wylewało się na temat Seweryna z każdego listu córki, teraz stało się już całkiem jasne i oczywiste.
-Bo widzi mama... On jest taki... szlachetny. – Antka znalazła w końcu właściwe określenie. - Szlachetny... i mój – dokończyła już ciszej, czuła, jak na policzki wypełza jej zdradliwy rumieniec.
WWWFelicja lekko pstryknęła córkę w nos.
-Rudym panienkom w czerwonym nie do twarzy.
-Z Seweryna jest naprawdę dobry człowiek, wie mama? - Dziewczyna puściła uwagę matki mimo uszu. - Tyle, ile on mi pomógł, nawet lepszą pracę załatwił...
-Moja malutka Antośka się zakochała... - Felicja oparła brodę na stulonej dłoni i uważnie popatrzyła na Antkę; dopiero teraz, kiedy nie widziały się przez tak długi czas, dotarło do niej tak naprawdę, że jej córka nie jest już dzieckiem, nie wiadomo kiedy wyrosła na śliczną, młodą kobietę. - Ale będziesz rozsądna, córeńko?...
WWWSeweryn czekał na Antkę pod szpitalem, obiecał jej już parę dni wcześniej lody w cukierni w parku Sienkiewicza. Pojechali z Nowomiejskiej dziesiątką z biało-niebieską tablicą z numerem linii i, razem z większością pasażerów tak jak i oni zwabionych majowym słońcem i zielenią, wysiedli z tramwaju przy Głównej.
WWWTo był dobry dzień, Seweryn musiał to przyznać. Jeszcze nigdy, odkąd znał się z Antką, nie widział jej tak szczęśliwej i beztroskiej. Owszem, były i dobre chwile, szczególnie, kiedy dowiedziała się, że jednak nie ma gruźlicy, albo kiedy dostawała listy ze szpitala, ale nawet i wtedy w jej oczach czaił się ledwo uchwytny cień smutku, zdawało się, że tęsknota za matką wciąż i wciąż otacza dziewczynę niby trudna do rozwiania mgła. A dziś – dziś Antka była jak nie ta sama i Seweryn dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo musiało być jej źle przez te długie tygodnie bez Felicji, z którą wcześniej rozstawały się co najwyżej na czas fabrycznej zmiany - a i to było dawno, jeszcze kiedy dziewczyna chodziła do szkoły.
WWWAle teraz to wszystko zadawało się być gdzieś poza nimi – i po prostu szli sobie razem ulicą Sienkiewicza, złotą od majowego słońca, rozćwierkaną przez niezliczone stada wróbli szalejących na chodniku, niedzielnie odświętną i uroczystą.
-Opowiedz mi coś, jak ci tu było. - Antka zatrzymała się raptownie przed budynkiem męskiego gimnazjum, ukochanym przez Seweryna żółtym neorenesansowym gmachem z arkadowymi oknami na ostatnim piętrze.
-Najlepiej. - Zawistowski uśmiechnął się, na opisanie tych lat nie nadawało się żadne inne słowo.
WWWAntka, oparta o żelazne pręty ogrodzenia, kołysała się lekko na obcasach czarnych pantofli.
-A więcej?
-Na wołowej skórze by nie spisał. - Seweryn zsunął kraciastą cyklistówkę w tył głowy i spojrzał w ciemne okna szkolnej auli, z szaleńczą prędkością przelatywały mu przed oczami kolejne wspomnienia. - Czego myśmy tam z chłopakami nie wyprawiali, a najwięcej z Julkiem Tuwimem, posąg Scheiblera pewnie do tej pory przez nas nie ma nosa...
WWWCukiernia w parku Sienkiewicza jak zawsze w niedzielne popołudnia pełna była ludzi. Przez otwarte na oścież, półokrągłe okna sączył się zapach parkowych bzów; cienie, rzucane przez poruszane lekkim wiatrem gałęzie drzew, niezliczoną ilością migotliwych cętek tańczyły na jasnej posadzce, co i rusz przebiegały po ścianach i śnieżnobiałych obrusach. Przez salę nieustannie przetaczał się tłum, eleganccy panowie i podobne do różnobarwnych motyli kobiety, rozbrzmiewał gwar rozmów, w którym raz za razem dawało się usłyszeć wybuch czyjegoś śmiechu – ale Sewerynowi i Antce, ukrytym w zacisznym kącie pod potężną areką, wydawało się, że z całej Łodzi zostało tylko ich dwoje.
WWWSeweryn nawet na moment nie spuszczał z Antki wzroku. Nie mógł napatrzeć się na tą - obramowaną rudymi falami włosów, wymykających się spod okrągłego, ciemnozielonego kapelusza - bladą, szczupłą twarz o ogromnych, szarych oczach ocienionych długimi rzęsami, na delikatny nos i różowe, ładnie wykrojone usta. Przyglądał się Antce z niesłabnącym zachwytem, opowiadając dawne, gimnazjalne historie, których dziewczyna słuchała z zapartym tchem, ciekawa wszystkiego, co dotyczyło go w jakikolwiek sposób. Dobrze im było, kiedy jedli te najtańsze lody w zatłoczonej cukierni, mieli siebie nawzajem i tylko to jedno się liczyło, właśnie to było dla nich najważniejsze.
WWWSeweryn na chwilę urwał, widząc, jak Antka leniwie przeciąga się na krześle; odrzuciwszy w tył głowę, mrużyła oczy, prężąc się niczym zbudzony ze snu kot, wąskie cienie rzucane przez liście areki przelatywały jej po policzkach.
-Zmęczona jesteś, Antosieńko?... - Seweryn delikatnie ujął jej dłoń i z czułością pocałował koniuszki palców.
-A nie, tylko tak jakoś... - Antka, zamyślona, przyglądała się biedronce, z mozołem wędrującej w górę szklanego pucharka. - Dobrze, że jutro do fabryki na południe, a nie na czwartą, przynajmniej niedzielą można się nacieszyć...
-A wiesz, że Kotowski mówił, że jest z ciebie coraz bardziej zadowolony?
-Gadasz o mnie z majstrem? - Antka uśmiechnęła się, przekrzywiając na bok głowę i śmiesznie marszcząc nos.
-Zdarzyło się. Chwalił cię; do następnej tygodniówki powinnaś mieć premię, coraz lepiej pracujesz przy krosnach. – Zawistowski nie krył zadowolenia, był dumny z Antki, z tego, że tak dobrze radziła sobie w tej – o ileż trudniejszej od zamiatania – pracy.
-Nie mam wyjścia. - roześmiane oczy Antki jakby przygasły. - Ale czasami naprawdę mam tej fabryki dosyć, jak sobie pomyślę, że też mogłam iść do gimnazjum, a nie po szkole powszechnej wylądować w tkalni – gdyby tylko ona jeszcze żyła...
-Kto? - Seweryn nie zrozumiał.
-Kto? - odruchowo powtórzyła Antka, wyrwana z nagłych wspomnień. - No przecież, że „Babcia” Scheinertowa...
***
WWWFelicji, kiedy szła na Wodny Rynek, robiło się ciężko; brzuch z dnia na dzień stawał się coraz to większy. Nie miała już siły. Była głodna i niewyspana, od kilku dni pomieszkiwała kątem u koleżanki ze swojej dawnej fabryki i coraz mocniej dawało jej się to we znaki. Ale i tak była wdzięczna Jadwidze za pomoc, za podzielenie się swoją własną biedą, kątem w wynajmowanej izbie i kawałkiem czarnego, robotniczego chleba. Gdyby nie Jadwiga, Felicja nie wiedziała, co przyszłoby jej począć – świeżo owdowiała, w ciąży, pozbawiona pracy, bez nawet kopiejki w kieszeni... Ale przecież musiała coś zrobić, ile jeszcze mogła korzystać z dobroci ludzi, którzy sami mieli niewiele więcej od niej?...WWWNa Annę Scheinertową najłatwiej można było natknąć się wczesnym popołudniem, kiedy wychodziła do Kweli na spacer z najmłodszym z wnucząt – i Felicja już o tym wiedziała. Tak sobie wymyśliła podczas tych prawie bezsennych nocy spędzonych na sienniku wciśniętym między piec a skrzynię, tylko taki plan przyszedł jej do głowy: przyjść tutaj, na Wodny Rynek, i błagać Scheinertową o ratunek. W Łodzi mówili o niej, że pomaga każdemu, kto ją o to poprosi, a już szczególnie robotnicy w scheinertowskich zakładach pod okiem swojej „Babci”, jak ją nazywali, mają tak dobrze, jak u żadnego innego fabrykanta. Felicja nie zastanawiała się nawet, ile w tych opowieściach jest prawdy, po prostu wierzyła w nie wiarą ciężko doświadczonego przez życie człowieka, szukającego choćby najmniejszej szansy na poprawę swojego losu. Wiedziała, że gorzej już nie będzie, że nie ma już zupełnie nic do stracenia i ta świadomość dodawała jej odwagi, kiedy, czekając na Scheinertową, od dobrych dwóch kwadransów tkwiła na Wodnym Rynku.
WWWAnna już z daleka widziała tę drobną, kobiecą postać w żałobie, stojącą nieruchomo przy pałacowej bramie. Rzadko, bo rzadko, ale jednak ludzie przychodzili, głównie robotnicy z fabryki jej syna, prosząc o mieszkanie, pieniądze, jakiekolwiek wsparcie – i, dokładnie tak, jak się spodziewała, było też za tym razem.
-Wielmożna pani Scheinertowa!... - Felicja oderwała się od ogrodzenia, chcąc rzucić się do nóg staruszce i prowadzonemu przez nią chłopczykowi w marynarskim ubranku, ale znieruchomiała nagle, zamarła z ręką na wypukłym brzuchu.
-Kopie? - Anna nie mogła powstrzymać się od tego pytania, ciąża Felicji dziwnie poruszyła najczulsze struny w jej duszy.
-Kopie. - Blada, umęczona twarz Felicji na moment rozjaśniła się w uśmiechu, ale zaraz zgasła, ściągnięta niewyobrażalnym cierpieniem i bólem. - Wielmożna pani Scheinertowa, niechże mnie pani wysłucha, niechże mnie pani nie odpędza, w pani jedna moja nadzieja!... Byłam w fabryce za weberkę, jak tylko zaczęło być brzuch widać, to mnie wyrzucili, a teraz dwa tygodnie będzie, jak męża maszyna zabiła... Nic nie mam, nie mam gdzie iść, a jeszcze dziecko, to już siódmy miesiąc... Przecież my z głodu pomrzemy, bo nic, nawet kopiejki zadośćuczynienia na oczy nie widziałam...
WWWScheinertowa słuchała z uwagą, nie mogła nadziwić się spokojowi Felicji, bo przecież jak na to, co ją spotkało, ta kobieta była niewyobrażalnie wprost opanowana, rozpłakała się dopiero, kiedy wspomniała o ciąży.
-Dlaczego nie dostałaś odszkodowania, dziecko?... W którym pracowałaś oddziale, w „Centrali” czy w nowej tkalni? A może w „Treviso”?...
WWWFelicja pomyślała mimowolnie, że wszystko przepadło, teraz, kiedy Scheinertowa usłyszy prawdę, nie będzie chciała jej pomóc.
-Ja byłam na Widzewie, w fabryce u Szai Goldsztajna...
-A przychodzisz do mnie po pomoc?
-Bo dla Goldsztajna robotnik mniej warty, niż stare szmaty, a pani... Błagam, niechże wielmożna pani pomoże mnie i mojemu dziecku, ja co do kopiejki, co do okrucha odpracuję, niechże nam pani nie da zginąć!...
WWWScheinertowa zrozumiała, że nie może inaczej postąpić, w przeciwnym razie do końca życia prześladowałoby ją wspomnienie tej wymizerowanej, bladej twarzy o zapadniętych szarych oczach, i tej zniszczonej dłoni, z niezwykłą czułością gładzącej okrągły brzuch, kołyszącej nienarodzone jeszcze dziecko.
-Posłuchaj mnie: dostaniesz mieszkanie, dostaniesz wszystko, czego będzie wam potrzeba; urodzisz, odchowasz, to przyjdziesz do tkalni i odpracujesz. Będzie się potrącać po kawałku z wypłaty, a jak spłacisz, sama zdecydujesz, co dalej – ale zostać w fabryce zawsze będziesz mogła. I nie płacz już, nie płacz; poradzisz sobie...
***
WWWElżbieta Zawistowska nie znała Antki może aż tak dobrze, jak Seweryn - ale wystarczająco, żeby zauważyć, że coś jest nie do końca w porządku. To, że dziewczyna przyszła pod nieobecność Seweryna i niemal z marszu zabrała się do mycia okien, nie było dziwne, takie wizyty były czymś zwyczajnym, tak samo jak pomoc w trudnych dla Elżbiety pracach domowych. Niepokojące było dopiero nienaturalne wręcz ożywienie przy powitaniu, które jednak szybko ustąpiło miejsca dziwnej obojętności i zamyśleniu. Z Antką zupełnie nie dało się rozmawiać; cicha i nieobecna, o wiele bardziej pochłonięta była tym, co dzieje się w niej samej, niż otaczającym ją światem.-Czytasz teraz coś ciekawego? - Zawistowska spróbowała wreszcie niezawodnego jak dotąd na poprawienie nastroju tematu; o książkach, wypożyczanych przez obie w ogromnych ilościach z scheinertowskiej przyfabrycznej biblioteki, mogły rozmawiać z Antką godzinami.
-A, znowu Reymonta... - rzuciła Antka krótko i jakby nieuważnie; przejechała po szybie mokrą szmatą, raz i drugi, ale naraz zamarła ze ścierką w ręku, nie zwracając najmniejszej uwagi na ściekające jej po łokciu i kapiące na podłogę mydliny, zamyślona, gryzła w sobie dręczący ją problem.
-Antosia, co jest? - Elżbieta nie dała się dłużej oszukiwać. - Zostaw już tę szmatę, siadaj tu koło mnie i mów, o co chodzi.
-Kiedy smugi zostaną... - Antka, wyrwana z głębokiej zadumy, z lekka nieprzytomnie spojrzała na Zawistowską.
WWWDrobna dłoń o powykręcanych artretyzmem palcach zatrzepotała w lekceważącym geście, na mgnienie oka dotknęła wpiętej w kołnierzyk kamei.
-Najwyżej poproszę Helę Wiśniewską z parteru, to poprawi. Przynieś jeszcze ciasteczka z kuchni, są w tytce na kredensie...
WWWPrzez dobrą chwilę siedziały w milczeniu, jedząc słodycze i popijając herbatą, ciszę mącił jedynie dobiegający przez uchylone okno monotonny gwar z targowiska na Wodnym Rynku.
-Mama jedzie do sanatorium do Otwocka... - Antka sięgnęła po kolejne ciastko, zupełnie jakby ich smak mógł w jakikolwiek sposób osłodzić gorycz dalszych tygodni bez Felicji.
-Seweryn wie?
-A co ma nie wiedzieć... - Uśmiechnęła się blado. - Pani Elżbieto, ja wiem, że tak trzeba, ale sama pani rozumie... Przecież ja jej tam nawet nie odwiedzę, znowu tylko listy i znowu nie wiadomo ile czasu... Ja Seweryna przecież bardzo... - Antka zarumieniła się lekko, zakłopotana potarła nos grzbietem dłoni. - I panią też, ale matka to jest zawsze matka...
-Poplątało się wam to życie, co poradzisz.
-Nic... Ale jakby „Babcia” Scheinertowa żyła... - Antka powtórzyła jeszcze raz to, co przed kilkoma dniami usłyszał od niej Seweryn i, wstydząc się łez napływających jej do oczu, uciekła do kuchni.
WWWAntce szybko udało się uspokoić, ale nie wróciła do pokoju, ciągle siedziała na starannie posłanej kozetce Seweryna. Raz i drugi przejechała dłonią po pościeli, chłodna tkanina przyjemnie marszczyła się pod palcami, poduszka – kiedy dziewczyna, nie mogąc się powstrzymać, wtuliła w nią twarz – pachniała „Przemysławką”, zapachem, który od kilku miesięcy kojarzył jej się z poczuciem bezpieczeństwa.
WWWKuchenne drzwi uchyliły się lekko, w wąskiej szparze błysnęło czarne jak węgiel oko Elżbiety.
-Płaczesz jeszcze? - Zawistowska usiadła obok Antki i mocno ją do siebie przytuliła, przez chwilę kołysała ją w objęciach jak skrzywdzoną czymś małą dziewczynkę. Lubiła tego dzieciaka – bo przecież co to było przy Sewerynie, to jej osiemnaście lat – którego jej syn przyprowadził do domu tamtego paskudnego, zimowego dnia i w którym zakochał się nie wiadomo kiedy. Dobrze trafił i Elżbietę to cieszyło, Antka bardzo szybko okazała się być rozsądną i uczynną dziewczyną, a zagubienie i tęsknota za nieobecną matką tylko jeszcze bardziej świadczyły na jej korzyść.
-O, widzę, że już lepiej. - Elżbieta odgarnęła dziewczynie pasmo włosów z twarzy. - No, Antośka, bierzemy się za obiad, na smutki nie ma jak prażochy z kapuśniakiem!
WWWJakoś wyjątkowo źle wychodziło się Antce do fabryki z domu Zawistowskich, właśnie tego dnia bardzo potrzebowała towarzystwa innych ludzi. W drodze na Kilińskiego jeszcze był z nią Seweryn – ale już w tkalni każde musiało iść do swojej pracy i dziewczyna znów została sama ze swoimi myślami. Zresztą, nawet gdyby Zawistowski mógł stać razem z nią przy krosnach, to i tak nie na wiele by to się zdało.
WWWFabryka aż trzęsła się od potwornego huku pracujących w niej maszyn, ustawionych w zdawałoby się nieskończonych rzędach, niknących w czeluściach hali. Bawełniany pył oblepiał wszystko wokół, osadzał się na skórze, włosach, drgał w powietrzu podobny do duszącej mgły, wypełniającej nozdrza przy każdym oddechu i przenikającej aż do płuc. Nieustanny łomot, zaduch i nieznośna, ciężka wilgoć unosząca się w tkalni męczyły tkaczki, wyniszczały je dzień po dniu, tydzień po tygodniu; nie było chyba kobiety, która po latach spędzonych w fabrycznych halach nie podupadłaby na zdrowiu.
WWWAntka innego życia nie znała – najpierw, jako dziecko, tylko obserwowała włókienniczą rzeczywistość, przed czterema laty sama stała się jej częścią – i, choć miała świadomość tego, jak bardzo trudny i nieprzyjazny jest to świat, to jednak nie potrafiła nienawidzić tej fabryki. Od pierwszego dnia, od momentu, w którym po raz pierwszy przeszła za zwieńczoną ażurową kratą ceglaną bramę przy Kilińskiego, dziewczyna była dumna z tego, że jest scheinertowską robotnicą - bo w Łodzi zatrudnienie w zakładzie u Karola Scheinerta to było naprawdę coś, porównywalne z wygranym losem na loterii. Żaden z innych fabrykantów – żaden Goldsztajn, Allart, Poznański, nawet Geyer – nie dbał o swoich ludzi tak, jak dbał Scheinert – i chyba żaden tak jak on nie wymagał.
WWWAntka dwoiła się i troiła, biegając pomiędzy przydzielonymi jej krosnami, od hałasu, duchoty i nieustannie wzmożonej uwagi mąciło się jej już w głowie. Seweryna nie widziała od początku zmiany, przepadł gdzieś pewnie na drugim końcu hali, albo może i na innym piętrze, walcząc z kolejnymi maszynami odmawiającymi posłuszeństwa, wymieniając niekończące się ilości śrub, osi, łożysk i kół zębatych... Takie dni trafiały się rzadko, z reguły Seweryn jednak co jakiś czas przemykał w zasięgu wzroku Antki i posyłali sobie umówione wcześniej znaki, te gesty nieczytelne dla reszty fabrycznej załogi – a dla nich, zakochanych, mówiące więcej niż miliony słów. Tak sobie ustalili już dawno, prawie na samym początku; żadne z nich nie chciało publicznej demonstracji uczuć – ale i tak bardzo szybko rozniosło się, że „chodzą ze sobą”, jak przyjęte było w fabryce określać taki stan rzeczy. Tkalnia trochę poplotkowała, posnuły się różne domysły i teorie – ale długo to nie trwało; scheinertowskie krosna nie pozwalały na zajmowanie się innymi niż one sprawami...
WWWDo przerwy było jeszcze daleko, ale Antka zaczynała już opadać z sił; poprzedniej nocy długo nie mogła zasnąć, prawie do brzasku walczyła z kłębiącymi się w głowie myślami, i zmęczenie coraz bardziej dawało jej się we znaki. Tępy ból pulsował jej w skroniach, w oczach ćmiło się już od nieustannego migania nicielnic, bideł, nici osnowy, od podobnych do błyskawic, przelatujących w tę i z powrotem czółenek... Źle się pracowało, coś chyba było nie w porządku z jednym z krosien. Wątek rwał się na nim raz po raz, bidło dziwnie przystawało, wypadając z prawidłowego rytmu – aż w końcu w maszynie coś się zacięło i zatrzymała się najwyraźniej na dobre.
WWWAntka rozejrzała się po hali w poszukiwaniu Seweryna, ale bezskutecznie, chyba rzeczywiście piętro niżej miała miejsce jakaś poważniejsza awaria i nie zanosiło się na to, żeby szybko wrócił. Dziewczyna, wystraszona przestojem w pracy, niewiele myśląc wsunęła rękę w mechanizm krosna, jakoś bokiem, między płochą a nicielnicami – i naraz szarpnął ją ostry, przeraźliwy ból, przeszywający całe ciało, niezabezpieczona maszyna nie wiedzieć jak odblokowała się i ruszyła...
WWWNogi same ugięły się pod Antką, bezwładnie osunęła się na podłogę; widziała, że biegnie do niej majster, Kotowski – i naraz przed oczami zatańczyły jej czerwone i żółte plamy, zupełnie takie same, jak te rzucane przez witrażowe szyby fabrycznej elektrowni, do której zakradli się parę dni temu z Sewerynem...
-Co tu się stało? - Kotowski dopadł do leżącej dziewczyny, jeden rzut oka mu wystarczył, żeby zrozumieć, co się wydarzyło. - Niech no tam która leci po Seweryna!...
WWWNieskończenie długa wydawała się Zawistowskiemu droga, którą musiał pokonać z parteru na pierwsze piętro – i tak samo zdawało mu się, że całe wieki minęły, nim w końcu zobaczył Antkę. Odetchnął z ulgą; żyła, to było najważniejsze. Półprzytomna, przyciskała skrwawioną dłoń do piersi, czerwona plama na bluzce rosła z sekundy na sekundę, krew ze zgruchotanych palców kapała na posadzkę.
-Antka, spójrz na mnie... - Seweryn dotknął policzka dziewczyny; rozchyliła powieki, w jej pełnych cierpienia oczach migotało dzikie przerażenie. - No już, nie bój, wszystko będzie dobrze, jestem przy tobie...
WWWNa halę zdążył już dotrzeć fabryczny lekarz, wezwany przez majstra.
-Proszę stąd odejść! - polecił Sewerynowi, ale Antka nie pozwoliła na to, zdrową ręką z nieoczekiwaną siłą złapała Zawistowskiego za połę roboczej kurtki.
-Seweryn... - niemal bezgłośnie poruszyła zbielałymi ustami, Seweryn musiał pochylić się nad nią, żeby cokolwiek usłyszeć. - Seweryn... Ty wiesz, że ja ciebie...
-Wiem, Antośka. Wiem. Ja ciebie jeszcze bardziej...
WWWPrzez te dni, w którym Antka leżała w scheinertowskim szpitalu na Milionowej, Sewerynowi wydawało się, że słońce nie zaświeciło ani przez chwilę i dopiero wtedy zrozumiał tak naprawdę, co czuła dziewczyna, kiedy zachorowała Felicja. Nie widział Antki przez cały ten czas ani razu, dzień w dzień błagał portiera o wpuszczenie go do szpitala poza porą odwiedzin, choćby na chwilę – ale bez skutku, musiał zadowalać się jedynie krótkimi kartkami przekazywanymi na portiernię przez życzliwe pielęgniarki. Domyślał się, że dziewczyna nie pisała w nich wszystkiego, nie chcą dokładać mu jeszcze zmartwienia. Wystarczyły mu informacje o udanej operacji i złożeniu połamanych palców, o tym, że gorączka szybko ustąpiła, rany goiły się całkiem nieźle – i w końcu o tym najważniejszym: o dniu wypisu do domu.
WWWSeweryn widział, że nie jest dobrze, już kiedy zobaczył Antkę przed bramą szpitala; wymizerowana, osłabiona, z lewą ręką na temblaku, bledsza chyba od tego gipsu, który unieruchamiał jej palce – i przede wszystkim przeraźliwie smutna, jeszcze bardziej niż wtedy, zimą, na początku choroby Felicji...
-Nie możesz tu siedzieć sama, Antośka. - Seweryn zdjął deskę do krojenia z wbitego w kredens gwoździa, przez chwilę grzebał w szufladach w poszukiwaniu noża, nie do końca jeszcze czuł się pewnie w kuchni w mieszkaniu Antki. - Zrobię angielki z mlekiem, zjesz?
-Zjem. - Dziewczyna obserwowała, jak Seweryn kroi bułkę w grubą, nierówną kostkę, nalewa mleko do obtłuczonego, emaliowanego rondelka malowanego w maki, jej prezentu dla Felicji za pierwszą fabryczną wypłatę. - Nie przypal tylko...
-Nie przypalę. - Zawistowski zabrał się za rozpalanie w westfalce, przez chwilę nie mógł znaleźć zapałek, nie było ich w haftowanej płóciennej kieszonce wiszącej nad wodniarką. - Posłuchaj mnie: pracować póki co i tak nie możesz, przez ten gips w ogóle mało co możesz robić, moja mama nie da rady ci pomóc, wiesz przecież; najlepiej będzie, jak wywiozę cię na wieś...
WWWAntka siedziała przy stole ze spuszczoną głową, kreśląc paznokciem zawiłe wzory na wypłowiałej ceracie w biało-czerwoną kratkę, zza uchylonego okna słychać było orkiestrę, grającą na podwórku piosenkę o Mańce z Rynku Geyera.
-Nigdzie nie pojadę - powiedziała cicho i zdumiała się na dźwięk swojego głosu, słychać było w nim dokładnie ten sam upór, z którym Felicja odmawiała swego czasu pójścia do szpitala; dziewczyna po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, jak bardzo jest podobna do swojej matki.
-Antka, czy ja kiedykolwiek chciałem dla ciebie źle?
-Zostaję w domu.
WWWW zatrzaśniętym przez Seweryna oknie aż zadzwoniły szyby, przez chwilę krążył nerwowo po kuchni, podłoga skrzypiała pod ciężkimi, całkiem jakby nie jego krokami; widać było, że jest zły.
-Jak ty to sobie wyobrażasz? - Zawistowski usiadł przy stole naprzeciwko Antki; blask świecącego zza jej pleców słońca otaczał ją złocistą mgłą, włosy połyskiwały niczym gładko wypolerowane, miedziane fale. Ten widok jakoś rozbroił Seweryna, w dziewczynie było coś, dziwnie nawet jak na nią, bezbronnego i kruchego. - Posłuchaj mnie: będzie ci bardzo trudno z gipsem, nawet kartofli sama nie obierzesz, włosów sobie nie umyjesz, nawet z głupimi guzikami będzie problem, umęczysz się w imię nie wiadomo czego... Jak masz siedzieć całymi dniami i czytać, z fabrykami pod nosem, między tymi kominami, w tym dymie, to już lepiej, jak posiedzisz z tą książką w sadzie na wsi... - Seweryn wyciągnął rękę i z czułością pogładził dziewczynę po leżącej na stole zdrowej dłoni. - To co, pojedziesz?...
WWWAntka gryzła usta, jakby wciąż się wahając, ale było już jasne, że udało się ją przekonać.
-Pod jednym warunkiem - odezwała się w końcu. - Pod jednym warunkiem: że będziesz do mnie przyjeżdżał, kiedy tylko będziesz mógł...
WWWPracownia ślusarsko - mechaniczna Wincentego Szaniewskiego była jeszcze otwarta, kiedy Seweryn późnym popołudniem zjawił się na ulicy Pańskiej. Podobne do cienistego wąwozu, długie i wąskie podwórze wciśnięte pomiędzy dwie czteropiętrowe kamienice, ciasno zastawiały motocykle najróżniejszych marek, rozliczne fordy, lancie, citroeny, mercedesy, packardy i fiaty, o ścianę warsztatu opartych było kilka rowerów, a w kącie placu piętrzyły się stosy opon i felg. Z wnętrza budynku dobiegało, na zmianę, walenie młotkiem i trzeszczenie elektrycznej spawarki - niechybna oznaka tego, że to sam właściciel zajmuje się stojącym właśnie na otwartym kanale wiśniowym ralfem-stetyszem.
WWWSeweryn, niewiele myśląc, załomotał pięścią w maskę samochodu.
-Kogo tam... - Spod auta wychylił się Szaniewski, na jego okrągłej, wąsatej twarzy malowało się rozdrażnienie. - O, Seweryn! - ucieszył się na widok Zawistowskiego. - Czekaj, czekaj, już wyłażę... Wybacz, że dłoni nie podaję, ale sam widzisz... – Wincenty bezradnym gestem wyciągnął przed siebie obie ręce, po łokcie czarne od smaru. - Gdzieś ty się przepadł, chłopie? Ta twoja panna pewnie, co?...
-Jak ty zawsze wiesz, gdzie uderzyć. - Seweryn roześmiał się i poklepał Szaniewskiego po plecach. - No, ale taka prawda, co ja ci będę oczy mydlił...
WWWWincenty z rozmachem usiadł na skrzynce po proszku do prania, aż zatrzeszczała, i nogą podsunął Sewerynowi drugą, wypełnioną kłębem szmat i pakuł.
-Wywal te gałgany i rzuć na falbanek, wszystko jedno gdzie, sam widzisz, co ja tu mam... - Wincenty machnął lekceważąco ręką, w warsztacie panował niewyobrażalny wprost bałagan i Seweryn swego czasu nie mógł się nadziwić, jak – przy takiej niedbałości – Szaniewskiemu udawało się być jednym z najlepszych mechaników w Łodzi. - I jeszcze mi dzisiaj tego ralfa przyprowadzili do szwejsowania, pilnie na jutro... - Wincenty zreflektował się, że nie daje Zawistowskiemu dojść do słowa. - No, a u ciebie co dobrego, kiedy nas w końcu odwiedzicie, ty i twoja panna, bo Regina żyć mi już nie daje...
-Dobrego, powiadasz... - Seweryn westchnął i usiadł w końcu na skrzynce. - Siajowego prędzej; Antka miała wypadek w tkalni, połamane palce, szczęście, że u lewej ręki... Jej matka jest w sanatorium w Otwocku, a ona... Dobra, co ja ci tu tak będę dookoła kombinować, jest sprawa: mogę Antkę przywieźć do was na wieś, póki jej gipsu nie zdejmą?... Za utrzymanie zwrócimy, ile policzyłbyś za letnika...
-I ty się jeszcze pytasz? - w głosie Wincentego słychać było czyste oburzenie. - Przywoź ją choćby dzisiaj i nie waż się nawet grosza nam proponować, dobrze wiesz, że za tamto do końca życia ci się nie wypłacę...
***
WWWRower może i nie był niezbędny w życiu Seweryna, ale jednak się przydawał i w zasadzie tylko ze względu na dojazdy do „Treviso” na Kątnej Zawistowski zdecydował się naprawić zerwany łańcuch. Warsztat na Pańskiej siedemdziesiąt osiem polecił mu Karolczak z fabryki; miało być tanio i solidnie i jedynie ta obietnica łagodziła trudy przewożenia roweru z Wodnego Rynku dwoma tramwajami, a potem jeszcze szukania bramy z niewielką tabliczką „Pracownia ślusarsko – mechaniczna W. Szaniewski. Specjalność: Automobile, Motocykli, Rowery, Szwejsowanie Cylindrów”.WWWJuż na podwórzu Seweryna uderzył w nozdrza swąd spalenizny. Kiedy, wiedziony odruchem, przez niskie, okratowane okno zajrzał do wnętrza warsztatu, nie dostrzegł ognia, palić musiało się gdzieś w głębi, ale całe pomieszczenie wypełniał czarny, gęsty dym. Zawistowski pojął, że nie ma ani sekundy do stracenia, jeśli w warsztacie stał właśnie jakiś samochód, pożar mógł dosięgnąć go w każdej chwili, a wtedy... Jakby na potwierdzenie tych myśli, pod dachem błysnął pierwszy, wątły jeszcze płomień, za moment drugi; Seweryn odepchnął od siebie bezużyteczny w tej chwili rower i rzucił się w kierunku ulicy, jak najszybciej musiał znaleźć aparat telefoniczny i wezwać straż.
WWWU wylotu podwórza pojawił się kilkunastoletni chłopak w roboczym drelichu; na widok płonącego budynku kosz wypełniony zakupami wyleciał mu z rąk, bułki rozsypały się pod stopami.
-Tam jest... Ratunku, ludzie, tam jest człowiek! - zawył przerażony i osunął się na ziemię. - Panie Wincenty!...
WWWOgień buchał z coraz większą siłą.
-Leć do telefonu, słyszysz? - Seweryn szarpnął chłopaka za ramię i poderwał na nogi. - Leć, tym najlepiej pomożesz!
WWWNiewiele myśląc, Zawistowski rzucił się do drzwi warsztatu, gryzący dym natychmiast uderzył go w twarz, na ułamek chwili oślepił i pozbawił oddechu - ale cofnąć się nie było można, zanim dojechałaby straż, choćby i ta najbliższa, z Przejazdu, mogło już być za późno. Seweryn przytknął do ust chusteczkę i wpadł do wnętrza budynku, na wpół po omacku parł do przodu, drogę w głąb pomieszczenia naraz odcięły mu płomienie, podsycone nagłym dopływem powietrza z otwartych drzwi; Szaniewskiego nigdzie nie było.
WWWPłonący dach zaczynał skrzypieć ostrzegawczo i Seweryn miał już zrezygnować z poszukiwań, wycofać się na podwórze i tam zaczekać na przyjazd strażaków, kiedy nagle spłynęło na niego olśnienie: kanał! Szczęściem, nie stał na nim żaden samochód i Zawistowski ostrożnie zsunął się na dół; tak jak się spodziewał, na dnie znalazł nieruchomy, ludzki kształt.
-Panie Szaniewski!
WWWMężczyzna nie zareagował; tymczasem ogień z każdą chwilą nieubłaganie rozprzestrzeniał się we wnętrzu budynku. Dało się słyszeć brzęk pękającej z gorąca szyby, dach trzeszczał coraz to bardziej i jasnym się stało, że trzeba uciekać, nim warsztat się zawali. Seweryn z niemałym trudem wyciągnął Szaniewskiego z kanału i, niemalże pełznąc, wywlókł go na zewnątrz budynku; na podwórze właśnie zajechała straż, chłopak w drelichu stał obok porzuconego roweru i, przerażony, płakał jak dziecko.
WWWZawistowski nie miał siły wstać. Kręciło mu się w głowie, kiedy jeden ze strażaków pomagał mu się podnieść i przejść parę kroków dalej, na stojącą przy bramie ławkę.
-A z nim... Co będzie?... - zainteresował się w końcu, obserwując, jak cucą Szaniewskiego i w końcu, po długich usiłowaniach, pomagają mu usiąść.
-A co ma być. - Strażak wzruszył ramionami. - Zaraz dziękować przyjdzie, boś pan mu życie uratował...
***
WWWPakowanie walizki i podróż do Lućmierza działy się jakby bez świadomego udziału Antki. Dziewczyna miała wrażenie, że obserwuje to wszystko gdzieś z boku, zupełnie, jakby nie jej to dotyczyło, pozwalała prowadzić się Sewerynowi jak zagubione w tłumie dziecko. Apatyczna i zrezygnowana, siedziała w tramwajowym wagonie ciągniętym przez śmieszny, ciemnozielony parowozik, i bezmyślnie obserwowała przesuwające się za oknem płowiejące już łany zbóż, drzewa, pasące się na łąkach krowy... Naraz przypomniał jej się jeden jedyny wyjazd z Felicją na letnisko, jeszcze za Lutomierskiem, zapach poziomek nanizanych na źdźbło trawy, pieniste, ciepłe mleko prosto z udoju, wieczorne żabie koncerty w stawie za domem – i serce ścisnęła jej nagła, bolesna tęsknota za matką.WWWSeweryn bacznie przyglądał się Antce; widział, że ciągle nie jest dobrze, pomimo początkowej zgody dziewczyny na wyjazd do Lućmierza pojawił się w niej dziwny, bierny opór. Niby nie protestowała, posłusznie przesiadała się wraz z Sewerynem z jednego do drugiego tramwaju, coś tam nawet odpowiadała, kiedy próbował ją zagadywać – ale i tak widział, że najchętniej zostałaby w domu na Księżym Młynie.
-Nie chcesz tam jechać – Zawistowski ni to stwierdził, ni to zapytał.
WWWAntka, ze spuszczoną głową, skubała nitkę wystającą z temblaka.
-Boję się, Seweryn. - Wydusiła w końcu. - Zwyczajnie się boję...
WWWSzaniewscy mieszkali trochę na uboczu, z dala od przystanku zgierskiej kolejki i obcemu człowiekowi nietrudno było przeoczyć drogę wjazdową, podobną do długiego tunelu wydrążonego w bzach i jaśminach. Za sztachetowym płotem rozciągało się porośnięte trawą, obszerne podwórko ze studnią pośrodku, ocienione dopiero co przekwitłymi, ogromnymi lipami. Nieco w głębi, na granicy ze starym sadem, stał obszerny, drewniany dom; pomalowany na kolor ochry, przykryty spadzistym dachem z dwuokienną facjatką, na jednej ze szczytowych ścian obrośnięty aż do poddasza dzikim winem, otoczony różowymi i czerwonymi malwami, wyższymi nawet od Seweryna – przypominał trochę tamten dom z letniska i Antka poczuła się nieco raźniej.
-Jak u Podkowińskiego. - Uśmiechnęła się wreszcie.
WWWMały, żółty piesek drzemiący na progu poderwał się raptownie, obwieszczając nadejście gości głośnym szczekaniem.
-Budyń, będziesz ty cicho! - W drzwiach wejściowych pojawiła się wysoka kobieta w białym, płóciennym fartuchu i drewnianą chochlą w ręku.
-Dzień dobry, pani Regino! - Seweryn, śmiejąc się, uchylił cyklistówkę w powitalnym geście. - Jesteśmy; mam nadzieję, że Wincenty uprzedził...
-Uprzedził, uprzedził. - Regina zbiegła ze schodków, przywitała się z Zawistowskim i serdecznie uściskała Antkę, oszołomioną taką wylewnością ze strony osoby, która właśnie widziała ją po raz pierwszy w życiu. - Antosia, jak tam palce?
-Już lepiej, proszę pani.
WWWSpojrzenia Seweryna i Reginy skrzyżowały się na moment, Zawistowski potrząsnął lekko głową w przeczącym geście, poruszył bezgłośnie ustami, z ruchu warg dało się odczytać słowa „jest źle”.
-Nie martw się, Antosia, pomieszkasz tutaj z nami, zobaczysz, jak czas prędko przeleci, nawet się nie obejrzysz, a już ci gips zdejmą... Budyń! - Szaniewska krzyknęła na psa. - Poszedł, całe pończochy jej podrzesz! Nie bój się go, głupie to czasem, nieusłuchane, ale krzywdy nie zrobi... Seweryn – zwróciła się do Zawistowskiego – a ty na długo zostajesz?
WWWSeweryn drapał właśnie zachwyconego Budynia po pękatym brzuszku.
-Wracam dzisiaj, tą kolejką cztery po trzeciej; dostałem tylko ten jeden dzień urlopu.
-Szkoda, to miniecie się z Wincentym. - Regina westchnęła. - No, ale co ja was tak na podwórzu trzymam; chodźcie do domu, zaraz będzie zupa wiśniowa!...
WWWByło już dobrze po dziesiątej rano, kiedy Antka, wyspana jak dawno już nie, zeszła wreszcie na dół z przydzielonego jej pokoju, niskiego, nieco mrocznego, wciąż pachnącego drewnem i pokostem, z oknem do połowy przesłoniętym dzikim winem. Dziewczyna wciąż nie czuła się pewnie u Szaniewskich, onieśmielał ją zarówno ogromny w porównaniu z mieszkaniem na Księżym Młynie dom, jak i jego gospodarze. Nie przywykła do aż takiego zainteresowania ze strony innych osób, a pomimo zapewnień Reginy i Wincentego, że jest tu mile widziana, że cieszą się z jej obecności - i tak miała wrażenie, że tylko przeszkadza, że jest intruzem w tym uporządkowanym i pogodnym lućmierskim świecie...
-Dzień dobry. – Antka zastukała delikatnie w uchylone kuchenne drzwi.
-O, Antosia. - Regina przerwała mieszanie w garnku stojącym na kaflowym piecu. - Dzieciaku kochany, po co ty pukasz... Uczesać cię?
-Poproszę. - Antka podała Reginie przyniesioną z sobą szczotkę i usiadła przy stole. - Z ubraniem jakoś dałam radę, ale warkoczy jedną ręką – ni w ząb...
-Śliczne masz te włosy, wiesz? - Szaniewska, zachwycona, powoli rozczesywała łagodne, miedziane skręty, opadające Antce na ramiona i plecy. - Dobrze, że nie obcięłaś, paskudne są teraz te garsony...
WWWDziewczyna milczała, ciekawie rozglądając się dookoła, kuchnia podobała jej się równie mocno, co pokój. Tak samo niska i cienista, z pękami suszących się ziół na ścianach, zastawiona była orzechowymi meblami, kontrastującymi z wyszorowaną do białości podłogą. Obok kaflowego pieca wisiała olbrzymia, mosiężna patelnia do smażenia powideł, na blacie kredensu stała szklana muchołapka pełna świeżej serwatki, a przez otwarte na oścież okna zaglądały kwiaty; pachniało świeżym chlebem, mlekiem i dopiero co skoszoną, wygrzaną letnim słońcem trawą.
-Ładnie tutaj. - Antka uśmiechnęła się wreszcie, kiedy Regina stawiała przed nią talerz pełen jajecznicy ze szczypiorkiem.
-Jak zjesz, to pomożesz mi kłaść ogórki, najwyższa pora, bo zaraz poprzerastają.
-Ale jak, z tym gipsem... - Dziewczyna zaprotestowała. - Przecież ja się do niczego nie nadaję...
-Antośka. - Regina usiadła po drugiej stronie stołu, opierając brodę na zwiniętej dłoni. - Posłuchaj mnie: sama, z jedną zdrową ręką może i się nie nadajesz, ale jesteśmy we dwie i ręce mamy trzy. Czosnek powrzucasz, chrzan, kopru nakładziesz; w tym gips ci nie przeszkadza, a zobacz, ile mi już pomożesz. Ja wiem, że to jest nieszczęście, że jest ci ciężko – ale nie można tak uciekać od życia, zamykać jak ślimak w skorupie, od tego się człowiekowi robi jeszcze gorzej...
WWWAntka powoli jadła jajecznicę, przyglądając owalnej, rumianej twarzy Reginy, jej mądrym, ciemnym oczom i upiętym w koronę popielatym włosom; dziewczynie przemknęło przez myśl, że w Szaniewskiej jest coś bardzo podobnego do Felicji.
-Antosia, byłam w nocy na górze, słyszałam, jak płakałaś.
WWWAntka zamarła, jej tajemnica właśnie przestała być tajemnicą. Do tej pory nawet Seweryn o tym nie wiedział, a przecież od dnia wypadku działo się to noc w noc.
-Smutku nie trzeba się wstydzić. - Regina przygarnęła dziewczynę do siebie, pogładziła po włosach. - Zawsze możesz przyjść do mnie, kiedy ci źle; łzy szybciej schną przy drugim człowieku...
WWWKolejne dni płynęły jednostajnym, nieco sennym tempem, tak bardzo do siebie podobne, że gdyby nie wizyty Seweryna i listy od matki, Antka nie byłaby chyba w stanie odróżnić ich od siebie. A jednak ta monotonia i spokój jej się podobały, było w nich coś swojskiego i znajomego, coś z tych nieodległych przecież czasów, w których rytm życia wyznaczał dźwięk fabrycznej świstawki i następujące po sobie fabryczne zmiany. Antce dobrze było w Lućmierzu; bardzo szybko przekonała się, że sympatia i życzliwość płynące ze strony Szaniewskich są całkowicie naturalne i szczere, nie ma w nich nic z wymuszonej i podyktowanej jedynie dobrym wychowaniem uprzejmości. A jednak dziewczyna mimo wszystko tęskniła za Łodzią i scheinertowską fabryką, liczyła dni do zdjęcia gipsu i chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że lewa ręka pewnie już nigdy w pełni nie odzyska sprawności – to wciąż miała nadzieję, że uda jej się wrócić do pracy przy krosnach. Nawet wypadek nijak nie wpłynął na jej przywiązanie do scheinertowskich zakładów, nie potrafiła wyobrazić sobie innego życia niż to fabryczne, innego domu niż mieszkanie w famule na Księżym Młynie; Lućmierz to jednak nie był do końca jej świat...
WWWSeweryn, jak zazwyczaj po porannej zmianie, wyjechał z Łodzi tramwajem odchodzącym z Bałuckiego Rynku o trzynastej – a potem, wysiadłszy w Zgierzu, dalej ruszył rowerem; parowa kolejka do Ozorkowa kursowała zdecydowanie za rzadko, ale przywykł już do tej pokonywanej co drugi dzień trasy.
WWWKiedy dotarł wreszcie do domu Szaniewskich, na podwórzu zastał jedynie Reginę, siedzącą przy ustawionym pod lipą stole; Budyń, drzemiący pod taboretem, na dźwięk otwieranej furtki uniósł głowę i szczeknął krótko, bardziej powitalnie niż ostrzegawczo, Zawistowski nie był już dla niego ani trochę obcy.
-Nie mam siły, pani Regino. - Seweryn oparł rower o sztachety płotu i wytarł chustką pot z czoła. - Zdaje mi się, jakbym z pół dnia jechał od tej krańcówki, wykończy mnie ta gorąc...
WWWRegina obierała ogórki, spod jej palców co i rusz spadały do koszyka wąskie, zielone wstążki; plamy słońca, przesiane przez lipowe liście, tańczyły na żółtej ceracie, przemykały po jasnych włosach Szaniewskiej, migotliwie oświetlały drewniany młynek do pieprzu i leżące na talerzyku ćwiartki jajek, pęczek kopru, podłużne listki szczawiu, odbijały się od wypełnionej zsiadłym mlekiem bolesławieckiej wazy, malowanej kobaltem w cebulowy wzór.
-W mieście to już chyba całkiem nie da się wytrzymać, co? - Regina uśmiechnęła się. - Myślałam, że przywieziesz panią Elżbietę, jej też przydałoby się letnisko...
-A gdzie tam przywiozę, mama od śmierci ojca tyle się rusza z mieszkania, co na dół na targ i do kościoła. Nawet do Lwowa do ciotki Orłowiczowej nie chce jechać, a przecież we wszystkich listach zaprasza, Franio z Wandzią się o nas dopytują... Budynio, chodź, paskudzie mały...
WWWPiesek wytoczył się spod taboretu i oparł krzywymi łapkami o kolana Seweryna, kiedy ten drapał go za uszami.
-A Antka gdzie? List mam dla niej, spotkałem listonosza koło przystanku, to mi dał, książki przywiozłem...
-Za domem, w ogródku. - Regina wrzuciła do wazy pokrojone ogórki. - Słyszysz?...
Scheinertowskie, grohmanowskie,
Psy robocze alartowskie...*
WWWSeweryn nie wierzył własnym uszom; Antka od dnia wypadku nie zaśpiewała ani razu i coraz bardziej martwił go taki stan rzeczy, był to nieomylny znak tego, że ciągle jeszcze nie jest w porządku.Psy robocze alartowskie...*
-Idzie ku dobremu. - Regina uśmiechnęła się, dostrzegłszy w oczach Seweryna niewypowiedzianą radość i ulgę. - Od paru dni już nawet nie płakała...
WWWTymczasem Antka pojawiła się przed domem, zdrową ręką przyciskając do piersi wypełnioną agrestem i porzeczkami majolikową misę, nierówno pociągniętą lśniącym w słońcu, ciemnozielonym szkliwem.
-Antośka, zobacz, co mam dla ciebie! - Zawistowski pomachał trzymaną w wyciągniętej ręce kopertą; dziewczyna, sporo niższa od niego, nawet stając na palcach i podskakując, przez dobrą chwilę nie mogła dosięgnąć upragnionej przesyłki. - No, masz już, masz... - Seweryn podał Antce list i, przygarnąwszy ją do siebie, pocałował w czoło. Przez moment obserwował, jak dziewczyna rozrywa palcami kopertę, niezgrabnie pomagając sobie zagipsowaną dłonią, szybko przebiega wzrokiem zapisany drobnym pismem arkusz - i na jej ustach pojawia się uśmiech, jakiego nie widział już od bardzo dawna.
-Słuchajcie, mama w końcu wraca!...
WWWSeweryn nie był w mieszkaniu Antki od chwili wyjazdu dziewczyny do Lućmierza i teraz, kiedy siedział naprzeciwko Felicji, którą widział drugi raz w życiu, czuł się dziwnie obco i jakby nieswojo. Gdzieś daleko, nad Chojnami, a może nad Rudą Pabianicką, rozległ się głuchy pomruk grzmotu i - chociaż nad dachami Księżego Młyna wciąż błyskało słońce – lunął gwałtowny deszcz grube krople z chrzęstem siekły okna, cienie spływającej po szybach wody drgały na ścianach, zdając się ożywiać tygrysa z wiszącej nad łóżkiem, zaskakującej w robotniczym mieszkaniu, reprodukcji Rousseau wyciętej z jakiegoś tygodnika przez zachwyconą nią Antkę.
-Smaczna ta chałka, prawda? Fajga Lutmanówna, wie pan która, przyniosła od dziadka z piekarni. - Felicja zamieszała herbatę, łyżeczka zadzwoniła o szklankę w metalowym koszyczku. - Dobrze, że pan przyszedł, strasznie źle w takim pustym mieszkaniu...
-Bo ja właśnie w tej sprawie, pani Pawlakowa; obiecałem Antce, że przywiozę panią do Lućmierza. I tak póki co nie wolno pani wrócić do pracy, Antka tęskni, właściwie to nie ma pani wyboru. - Seweryn uśmiechnął się. - Ja nawet specjalnie mercedesa od Wincentego pożyczyłem, żebyśmy nie tłukli się tramwajami taki kawał.
-No, to już zdecydowaliście za mnie. - Felicja powoli oblizała łyżeczkę, wyjętą właśnie ze szklanki. - Ale widzisz, Seweryn... Mogę tak na ciebie mówić?... Widzisz, Seweryn, prawda jest taka, że do tkalni to ja nie pójdę już nigdy, moje płuca tego nie wytrzymają. I wiesz, że mi tej fabryki żal? Przecież to prawie pół życia... - Urwała na chwilę i, jedząc chałkę, z dziwnym rozrzewnieniem przywoływała w pamięci kolejne lata spędzone w scheinertowskich zakładach. - I Antka też ją kocha, chociaż powinna nienawidzić, a jeszcze po tym ostatnio... Seweryn, powiedz mi, ale tak szczerze: jak będzie z jej palcami, co?...
WWWDeszcz przestał padać równie niespodziewanie, jak zaczął; pokój zalał złoty, ciepły blask – i tylko nastroszony, mokry wróbel - szara, pierzasta kulka otrzepująca się z wody na okiennym parapecie – przypominał o niedawnej ulewie.
-Może być różnie, ale ręka całkiem sprawna, jak przed wypadkiem, to już nie będzie nigdy.
-I tobie to nie przeszkadza? - Felicja patrzyła na Seweryna zmrużonymi oczami; Zawistowski uświadomił sobie nagle, jak bardzo Antka jest do niej podobna.
-Nie przeszkadzałoby mi nawet to, jakby jej te palce musieli odjąć. Przecież kocha się za coś całkiem innego...
WWWLućmierskie dni Antki chyliły się już ku końcowi. Była to ostatnia z niedziel, spędzanych u Szaniewskich, wkrótce i Antka, i Felicja miały wrócić na Księży Młyn – ale dziewczyna, pomimo tęsknoty za Łodzią, wciąż jeszcze nie myślała o nadchodzącym wyjeździe. Lubiła te letnie dni, słoneczne i spokojne, te obiady jedzone przy stole pod lipami, Budynia trącającego ją raz po raz zimnym nosem w nadziei na zrzucenie mu jakiegoś smakołyku, te długie, ciągnące się nieraz do zmierzchu rozmowy, dalekie spacery po lesie, smak jeżyn i papierówek... Odżyła przez cały ten czas, w niczym nie przypominała już tamtej płaczącej nocami dziewczyny sprzed kilku tygodni, znów była dawną, roześmianą i rozśpiewaną Antką z scheinertowskiej fabryki.
WWWSeweryn gryzł jabłko, aż chrupało, i słuchał wysokiego, mocnego głosu Antki, niosącego się chyba po całym obejściu Szaniewskich; nie pamiętał, żeby kiedykolwiek śpiewała ona tę piosenkę, jak nic musiała się jej nauczyć od Reginy.
Z tamtej strony jeziora
Stoi lipka zielona...**
WWWAntka szła przez sad, zupełnie jakby tańczyła, pierzaste źdźbła wiechliny chlastały ją po gołych łydkach, wianek z rumianków i chabrów przy każdym kroku zsuwał się coraz niżej na czoło. Za nią, poszczekując, pędził Budyń, ledwo widoczny w wysokiej, gęstej trawie.Stoi lipka zielona...**
-Czuję się zupełnie jak Anka Kurowska, wiesz? - oznajmiła Antka, siadając obok Seweryna na kraciastym kocu; pies natychmiast wpakował się jej na kolana.
-A ja na Borowieckiego to chyba tak sobie pasuję, co? - Zawistowski roześmiał się, tarmosząc Budynia za oklapnięte uszy.
-Na Maksa prędzej, albo na Horna. - Antka zdjęła z włosów wianek i założyła go Sewerynowi, przeleciało jej przez myśl, że oczy ma zupełnie takie, jak te chabry. - Patrz, jak to zleciało, nawet się człowiek nie obejrzał... Pojutrze ściągną mi gips i wracam do fabryki, maszyny czekają...
-Nie pójdziesz już więcej do tkalni, będziesz się dalej uczyć.
-Niby jak, Seweryn? Za co? - Dziewczyna prychnęła. - Kto nas utrzyma, gdzie będziemy z mamą żyć, przecież będziemy musiały oddać mieszkanie, jak żadna z nas nie wróci do Scheinerta.
WWWSeweryn objął Antkę i przyciągnął do siebie, drugą ręką odgarniając z jej twarzy pasmo rudych włosów.
-Ale chciałabyś iść do gimnazjum, przecież zawsze chciałaś, nie mów, że nie. - Bardziej stwierdził, niż zapytał; dziewczyna pokiwała tylko głową, to było najzupełniej oczywiste dla nich obojga. - Porozmawiam z Matyldą, ona na pewno pomoże...
***
WWWBól nawet jeszcze teraz, w dwa tygodnie po pogrzebie, był ciągle nie do zniesienia i Seweryn dziwił się sam sobie, jak jest w stanie to wszystko wytrzymać. A wytrzymywać musiał, nie miał innego wyjścia; matka przeżywała żałobę jeszcze gorzej niż on, zdarzały się dni, które spędzała w łóżku, płacząc całymi godzinami, i to na barkach Seweryna spoczywał teraz ciężar domowych obowiązków. Zresztą, temu jakoś można było sprostać, ostatecznie przez półtora roku spędzonego w Warszawie i tak radził sobie głównie sam – ale o wiele gorsze było to, że w momencie śmierci ojca cały dotychczasowy, bezpieczny świat, wszystkie plany i dążenia rozsypały się w pył. Seweryn doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to już jest koniec, że życie udaremniło mu realizację jego zamierzeń; teraz przede wszystkim musiał zacząć zarabiać na utrzymanie swoje i matki, to była sprawa o wiele ważniejsza niż inne. Już dawno słyszał, że parę lat wcześniej ktoś od Scheinertów - zdaje się, że Anna albo jej córka Matylda - pomógł wdowie wyrzuconej z zakładów Szai Goldsztajna – i kiedy pisał list, adresując go do „Wielmożnej Pani Matyldy Winterowej”, miał nadzieję, że jemu też nie odmówi...WWWSewerynowi, kiedy siedział w salonie Winterów, przypomniały się lata gimnazjalne i wcale nie tak rzadkie wezwania, przeważnie razem z Julkiem, do gabinetu dyrektora Rożdiestwieńskiego. Niemal tak samo czuł się teraz, pod uważnym, nieco surowym spojrzeniem jasnobłękitnych oczu Matyldy, które zdawało się przenikać go na wylot.
-A zatem chce mnie pan prosić o pomoc. - Winterowa powoli uderzała palcami w blat stołu, czarna koronka przy mankiecie drgała przy każdym ruchu. - Dlaczego? - zapytała, jakby nie pamiętając, co też znajdowało się w liście – a przecież musiała znać jego treść, skoro wezwała Zawistowskiego do siebie.
-Zostałem sam z chorą matką, ojciec dopiero co zmarł na atak serca; jeszcze chwila, a nie będziemy mieli za co żyć i gdzie mieszkać... - Seweryn splótł dłonie, mocno, aż do bólu pobielałych palców, nie uszło to uwadze Matyldy. - Uczyłem się w Instytucie Politechnicznym w Warszawie, półtora roku...
-Panie Zawistowski. – Matylda przerwała mu, ale jakoś bez zniecierpliwienia, jej głos ciągle był spokojny i łagodny. - Panie Zawistowski, ja to wszystko wiem, o śmierci pańskiego ojca, o przerwaniu przez pana studiów, o kłopotach finansowych pana i pańskiej matki... Chcę tylko wiedzieć, dlaczego zwrócił się pan z tym właśnie do mnie.
WWWŻądanie to było całkiem nieoczekiwane. Seweryn, chociaż jeszcze w domu układał sobie w głowie najróżniejsze możliwe przebiegi rozmowy z Winterową, chociaż przygotowywał odpowiedzi na najbardziej nawet trudne i skomplikowane pytania – to tego akurat nie przewidział; przez chwilę milczał, szukając w głowie właściwych słów.
-Słyszałem, że rodzina łaskawej pani kiedyś pomogła komuś w jeszcze gorszym położeniu, niż moje. - Seweryn zaczął w końcu mówić, jak najprościej, nie siląc się na wyszukane zdania i wyrazy; dotarło do niego, że dla Matyldy najważniejsza jest szczerość. - A jeszcze, w Łodzi mówią, że rodzina Scheinertów szanuje pracę jak mało kto - a ja nie chcę od łaskawej pani pieniędzy za nic; proszę tylko o miejsce w fabryce, a wtedy już sam na wszystko zapracuję...
WWWMatylda słuchała uważnie, obracając pierścionek z akwamarynem wokół serdecznego palca lewej dłoni.
-Nie wolałby pan dalej się uczyć? - spytała wreszcie, cień uśmiechu błąkał się na jej wąskich ustach. - W Łodzi powinni też wiedzieć, że Scheinertowie na równi z pracą szanują edukację.
-Może i wolałbym... - Sewerynowi drgnął głos, żal mu było politechniki, ale wiedział, że inaczej nie może postąpić. - Ale jest jeszcze matka, mam obowiązek się nią zająć, sama nie da sobie rady, a wiem, że do Warszawy ze mną nie wyjedzie.
-A więc dobrze. - Winterowa uśmiechnęła się wreszcie. - Zgłosi się pan w poniedziałek do Neumanna w „Treviso”, w sprawach zatrudnienia i najmu mieszkania przy Wodnym Rynku.
***
WWWDawno już zapadł wczesny, zimowy zmierzch, kiedy Antka, rozpromieniona i szczęśliwa, wyszła w końcu z budynku szkoły. W miękkim świetle ulicznej latarni Seweryn widział, jak błyszczą jej oczy, prawie tak samo, jak skrzące się na jej włosach i futrzanym kołnierzu płaszcza płatki śniegu. -Zobacz. - W jej głosie pobrzmiewała duma, kiedy podawała mu wyciągniętą z torebki cenzurę semestralną. - Z matematyki, geografii i sprawowania bardzo dobrze, z reszty dobrze, tylko ten francuski...
-A tam, z francuskim. - Seweryn machnął lekceważąco ręką. - Pięknie, Antośka; a ty chciałaś wracać do krosien... I ja też mam coś dla ciebie, w nagrodę. - Podał dziewczynie rozciętą kopertę.
-Od Julka? - Antka zdziwiła się, wyjmując złożony we czworo arkusz listowego papieru i z pewnym trudem go rozkładając; trzy palce lewej ręki, źle zrośnięte po złamaniu, miała niemal całkowicie sztywne.
-Od Julka. - Seweryn przytaknął. - O, tu czytaj, na dole...
-”A to jest dla Twojej Antki, pokaż jej to, proszę:
Przyszedł w pył bawełniany,
Na halę do swej robotnicy
Fabrykant – i jej przypomniał
O danej mu obietnicy.
Mówił jej o tym, kiedy
Śpiewała razem z fabryką.
I stała, oczarowana
Czółenek dziwną muzyką.
Zapomniała o nim.
Tańczyć nie chce już z nikim.
Rudowłosa tkaczka -
Płomień z łódzkiej fabryki.***”
* Odrobinę zmodyfikowana piosenka z łódzkiego folkloru „Zawsze klawo jest w zapusty”, oryginalnie „Scheiblerowskie, grohmanowskie itd.Na halę do swej robotnicy
Fabrykant – i jej przypomniał
O danej mu obietnicy.
Mówił jej o tym, kiedy
Śpiewała razem z fabryką.
I stała, oczarowana
Czółenek dziwną muzyką.
Zapomniała o nim.
Tańczyć nie chce już z nikim.
Rudowłosa tkaczka -
Płomień z łódzkiej fabryki.***”
** Piosenka ludowa „Lipka”
*** Tfurczość własna, Tuwim pewnie by się pod tym nie chciał nawet podpisać :wink: