

Byliśmy zajęci wszystkim, z wyjątkiem tego, czym powinniśmy być zajęci. Tak było od zawsze na „metodach badań społecznych”, przedmiocie niesamowicie ciekawym oraz użytecznym w naszym przyszłym zawodzie, lecz prowadzonym w sposób nudny do granic możliwości. Nuda ta zabijała całą ciekawość. Większość studentów oczy przylepione miała do ekranów telefonów. Ci, którzy zabrali ze sobą laptopy, czynili analogicznie. Ja postanowiłem nie marnować czasu i zająć się lekturą drugiego dziennika Pilcha.
Nasze ignorowanie wykładowcy było jawne. Doktor habilitowany T.S. chyba zdążył się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, więc stan ten stał się normą. Wydaje mi się nawet, że bierność słuchaczy była mu na rękę. Kiedyś pewna studentka, Julia, włączyła się na chwilę i postanowiła zadać mu pytanie. Zupełnie wybiło go to z rytmu. Zrobił minę niczym tancerz, który napotkał dwusekundową przerwę w podkładzie, co w drobny mak rozpieprzyło mu całą, precyzyjnie skonstruowaną, choreografię. Ciągłość monologu szlag trafił, a harmonię chuj strzelił. Poirytował się wyraźnie, odrzucił coś na odczepnego, doprawiając wypowiedź jakąś – nie pamiętam już jaką – uszczypliwością. Julia zamknęła usta i już nigdy więcej nie otworzyła ich na jego z wykładzie (a przynajmniej nigdy w stosunku do jego treści).
Żenująco głośnio przerzuciłem kolejną stronę lektury. Krawędzie jaskrawoniebieskiej okładki, wystające zza granic stron, raziły swym odcieniem. Ciemną, lecz brzydką obwolutę zostawiłem w domu, ze względu na nienaturalne zdjęcie autora, które ją… cóż – na pewno nie zdobiło. Zastanawiałem się, czy ten oczojebny niebieski uderza w oczy prowadzącego tak intensywnie jak w moje. A jeśli tak, to co ten sobie o mnie może myśleć?
Student czytający książkę na wykładzie musi być smutnym widokiem. Porzuca on jedno intelektualne zajęcie, na rzecz drugiego. Bezlik telefonów w dłoniach nie jest w żadnym stopniu konkurencją dla kazań wykładowcy, jednak ta jedna książka – ta jedna książka i owszem!
Zastanawiałem się, i zacząłem nawet czuć się winny z powodu potencjalnej przykrości, którą mogłem mu sprawiać. Wstydziłem się za siebie. Oderwałem wzrok od kartek, popatrzyłem na prowadzącego, a nawet posłuchałem go przez chwilę.
Znacznie oddalił się od meritum – opowiadał o swoich kolegach po fachu, którzy są (lub byli) światowej klasy socjologami. Rzucał nazwiskami, a mi wstyd było, że większości z nich nawet nie kojarzę. Co ze mnie za adept nauk społecznych, skoro ich nie znam! A on żonglował nimi z gracją, pełen szacunku i podziwu, jakby rozprawiał o Weberze, Comte czy Durkheimie.
Wstydu było we mnie już dwa razy więcej.
Wtedy spojrzałem na ekran komputera wyżej wspomnianej Julii. Dostrzegłem na nim ubiegłą prezentację z bieżącego przedmiotu (po każdym wykładzie, doktor wysyłał nam obszerny pokaz slajdów, którymi posługiwał się podczas zajęć). Równolegle otwarty miała edytor tekstowy, w którym punkt po punkcie opisywała poszczególne zagadnienia, zaznaczając co jakiś czas ważniejsze z nich na różowo.
Czyli jednak może być gorzej. Co pomyślałby sobie T.S., gdyby miał świadomość tego co robi dziewczyna?
Studentka woli przerabiać surową prezentację z mojego poprzedniego wykładu, zamiast posłuchać omawiania obecnej! Dlaczego do jasnej cholery, chce sama szukać poszczególnych definicji i zagadnień w internecie, zamiast posłuchać moich wyjaśnień! Przecież ma je wyłożone jak na tacy! Nic tylko sięgać, częstować się ile wlezie!
Ale doktor nie widział tego – i chyba całe szczęście. Gadał dalej. Tematem wywodów był profesor Jacek Szmatka. Wyraźnie podekscytował się, co jak zwykle objawiało się następującym ciągiem posunięć: wystrzał wąsatego uśmiechu, zaraz potem nagłe poderwanie się z krzesła, podejście do tablicy, a później trochę bliżej do studentów. W tym momencie wszyscy podnosili na niego wzrok, udając że cały czas słuchali, tylko po prostu do tej pory gapili się gdzieś w zeszyty, bo tak łatwiej jest się skupić. Uwierzyć w to byłoby zbyt naiwnym nawet jak na osiwiałego naukowca socjologa-matematyka. Nie mija pięć minut, gdy doktor znów siedzi na krześle, a studenci znów patrzą w dół.
Jednak wracam do lektury.
Wykład ciągnie się jak krew z nosa. Patrzę na zegarek: kończymy za godzinę, więc już pewnie nie doczekam się przerwy na papierosa. Rzucam spojrzenie w stronę T.S. – omawia on program do przetwarzania danych. W pewnej chwili mówi: „dobrze jest znać jakiś, chociaż jeden, język programowania. To bardzo przydaje się w życiu”. Poruszyło to we mnie jakąś strunę. Przypomniałem sobie słowa mojej nauczycielki w gimnazjum (powtarzane później przez tę z liceum): „dobrze jest znać jakiś, chociaż jeden, język obcy. To bardzo przydaje się w życiu”.
Czyżby szło to w tym właśnie kierunku? Czy w przyszłości uczyć się będziemy w szkołach nie tyle języków obcych, co języków programowania? Nie zdziwi mnie to, biorąc pod uwagę obecny poziom zinformatyzowania społeczeństwa (masz Ci babo współczesną myśl socjologiczną!). Jeszcze dziesięć lat temu łaziłem po sąsiadach, by instalować im Windowsa – dwa dni temu, sześćdziesięciosześcioletnia lokatorka z naprzeciwka, zapytała mnie pod osiedlowym sklepem, czy nie zajrzę na jej chomika, bo ma na nim dużo ciekawych filmów dokumentalnych o historii psychologii, a ponoć się nią – psychologią oczywiście – interesuje. Świat idzie do przodu i chyba nie powinienem się już temu dziwić – a ja uparcie, nadal się temu dziwię. Jednak obiecuję: jeśli w planie zajęć moich dzieci, obok języka angielskiego czy niemieckiego (niemieckiego, mam nadzieję, że nie), znajdę język C++, nie zdziwię się ani trochę! Nie uniosę brwi w zdumieniu, nawet jeśli moje pociechy, ruszą na te zajęcia w futurystycznie kiczowatych mechach! Moje wnuki zapewne takie mechy będą programować już w szkole podstawowej.
Wstyd mi było już potrójnie, bo żadnego jeżyka programowania nie znałem.
Myślę sobie – i do siebie: dupek jesteś i skończony idiota. Posłuchaj tego człowieka, on ma wiedzę, której najpewniej sam nie posiądziesz przez całe swoje życie. Zrób sobie i jemu tę przysługę. No, wykaż się jakąś inicjatywą, do cholery jasnej!
Uniosłem wzrok. Doktor siedział na krześle i wykładał o zmiennych interwałowych. Patrzyłem prosto na niego – nie jakoś wyzywająco czy zaczepnie, patrzyłem na niego, jak zafascynowany student, który właśnie słucha o rzeczach arcyciekawych, wartych dozgonnego utrwalenia. Kiwałem głową, wstrzeliwując się idealnie w rytm fraz. Spojrzenie T.S. padło na mnie. Odnalazł jedną, jedyną, skierowaną w jego stronę parę oczu. Przez chwilę mówił tylko do mnie, ale w miarę jak rozwijał wątek, odpływał gdzieś w swym transopodobnym monologu. Ja nie odpuszczałem – a nawet dawałem z siebie więcej.
Uniosłem wzrok. Doktor siedział na krześle i wykładał o zmiennych interwałowych. Patrzyłem prosto na niego – nie jakoś wyzywająco czy zaczepnie, patrzyłem na niego, jak zafascynowany student, który właśnie słucha o rzeczach arcyciekawych, wartych dozgonnego utrwalenia. Kiwałem głową, wstrzeliwując się idealnie w rytm fraz. Spojrzenie T.S. padło na mnie. Odnalazł jedną, jedyną, skierowaną w jego stronę parę oczu. Przez chwilę mówił tylko do mnie, ale w miarę jak rozwijał wątek, odpływał gdzieś w swym transopodobnym monologu. Ja nie odpuszczałem – a nawet dawałem z siebie więcej.
Ale to wszystko na nic. Wykładowca wpadł już w wir swoich słów, gapił się gdzieś przed siebie, niby na wszystkich (więc i na mnie), a jednak na nikogo. Niby wzrok miał ruchliwy, rozbiegany, a jednak zawieszony. I niby coś nam przekazywał, a tak naprawdę nie przekazywał nam niczego. Porażka zupełna.
Wstyd mi było – wstyd za niego.
Moja fascynacja wypaliła się zaraz. Głowa pochyliła się ku książce. Wróciłem do Pilcha.