Nienawidzisz tego człowieka całym sercem. Patrzenie w jego zapitą mordę powoduje u ciebie mdłości. Przekrwione oczy pozbawione blasku rzucają ci spojrzenie tak pełne wzgardy, że niemal czujesz palącą moc, sięgającą parzydełkami głęboko do środka.
Wykrzywiasz kąciki ust z obrzydzeniem, kiedy jego serdelkowate palce zanurzają się w kasztanowych włosach pozlepianych z brudu. Z napuchniętego nosa poznaczonego siatką popękanych naczynek powoli spływa przezroczysta wydzielina, którą wyciera rękawem dziurawego, wymiętego swetra. Paskudztwo.
A ten wygląd to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiesz doskonale co czai się pod fałdami poszarzałej skóry – kwas, zżerający jego i wszystkich dookoła. Dusza śmierdzi równie mocno jak oddech, wydobywający się ze świstem spomiędzy wybrakowanego kompletu poczerniałych zębów.
Wielokrotnie zastanawiałeś się jaki jest sens istnienia tak żałosnej istoty bez celów i ambicji. Kiedyś zapytałeś o to księdza, który odpowiedział, że Bóg ma plan dla każdego. Gdybyś ty był Bogiem, to jedynym planem byłoby położenie tego nędznika trupem tu i teraz. Raziłbyś piorunem i z rozkoszą patrzył jak staje w płomieniach, a spopielała skóra po jakimś czasie zwija się i opada u jego stóp, jak jesienne liście. Słuchałbyś ochrypłych wrzasków, które zamarłyby wraz z ostatnim oddechem. Szczerze życzysz mu śmierci.
Widziałeś jak niszczył życie wielu ludziom. Tobie również. Był niczym Midas, z tym, że zamiast w złoto, wszystko czego dotknął, zamieniał w gówno. Król Zasraniec Pierwszy, Władca Rynsztoka, zrodzony z Kloaki.
Przełykasz gniew, który rozchodzi się gorącem wzdłuż przełyku, aż trafia do żołądka, gdzie rozpala płomień nie do powstrzymania. Kładziesz drżące palce na obwisłej szyi, a on gapi się na ciebie trochę ze znudzeniem, a trochę z oczekiwaniem, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „No, dalej, może tym razem ci się uda, cipo”. Chcesz go zabić, naprawdę. Kilka razy nawet próbowałeś, ale drań zawsze się wylizywał. Wbijasz palce trochę mocniej, czując pod opuszkami przyspieszone tętno. Widzisz, jak do oczu napływają łzy. Nie rusza cię to, a jednak puszczasz gwałtownie. Oboje zataczacie się do tyłu.
Gnój nie zasługuje na spokój, jaki przynosi śmierć. Znając życie Bóg by mu wybaczył i kutas opalałby się w boskiej chwale przez wieczność. Co to, to nie. Będzie żył. Żył w cierpieniu i gównie, które ukręcił wokół siebie. Będzie pokutował za wszystko, czego się dopuścił.
Ktoś puka natarczywie do drzwi toalety, w której się zamknęliście.
- Miras, wyłaź. To pieprzona noclegownia, a nie, kurwa, Sheraton. Jak zużyjesz całą ciepłą wodę to chłopaki ci natłuką.
Kiwasz głową, wpatrując się w tego zasrańca, który pogrzebał wszystkie twoje marzenia. I on kiwa. Wie, że na dzisiaj skończyliście. Wie też, że jutro odbędziecie podobne posiedzenie. I pojutrze. I do końca waszego życia.
- Do jutra, chuju – żegnasz się, spluwając w znienawidzoną twarz. Ślina spływa mu po nosie, potem po brodzie i szyi. Oboje pokazujecie środkowy palec i odwracacie do siebie plecami.
Otwierasz drzwi. Stoi przed nimi Zbychu z nastroszonymi brwiami. Zagląda do pomieszczenia.
- Z kim ty tam gadałeś, świrusie?
Patrzysz przez ramię. Twoje odbicie w olbrzymim lustrze odwzajemnia pogardliwe spojrzenie.
- Z nikim.