Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

1
Załączam jeden rozdziałek z mojej książki. Długo myślałem nad tym, który by Wam pokazać i nie strzelić żadnym spoilerem, tylko nieco zainteresować. Pisałem w przywitaniu o tym, że dzieci przeszkadzają mi w tworzeniu i właśnie do tego nawiązuje ten kawałek.
Kilka wulgaryzmów jest, nie wiem jak mam to oznaczyć?

Czytajcie zatem i oceniajcie...



Dom pełen ciszy, spokoju i wdzięku pozytywnie nastraja mnie do malowania. Wiem, że w tej ciszy gotowa jestem stworzyć coś, czego nie powstydziłby się student czwartego roku na ASP. Więc zaczynam. Wyciągam pędzle, otwieram pudło z farbami, które stoi koło zestawu do dekupażu, którym ostatnio też się trochę zajmuję. Rozstawiam płótno na sztaludze i natchnienie zaczyna działać. Samoistnie sięgam po odpowiednie farby, a kolory mieszam, barwiąc obraz od ramy w pełne blasku tło. Nieboskłon otaczam głębokimi chmurami, pozytywnie staram oddać się letniemu krajobrazowi na zewnątrz. Na chwilę przerwałam, popadając w głęboką zadumę, obserwując za oknem gnających gdzieś, wiecznie spieszących się i nie umiejących zatrzymać się, choćby na chwilę, ludzi na warszawskich ulicach.
Jakaś pani za oknem tak się spieszyła, że aż zgubiła klapka. Ktoś pędzi do tramwaju, jakby to był ostatni tramwaj na świecie. Ludzie, gdzie tak gnacie? Zastanawia mnie, po co oni tak biegną, przecież i tak nigdzie dalej, jak inni nie dobiegną. Co najwyżej pod samochód zaraz wpadną jak tamten facet z walizką. No, prawie by wleciał, biegnie na czerwonym i nawet nie patrzy, i jeszcze gada przez telefon.
Nie ma sensu tam zaglądać, obrazy zza okna zepsują mi tylko skupienie. Chciałam namalować jakieś ładne pole ze złocistymi kłosami, ale jak tak dalej będzie, to namaluje też pole, ale mokotowskie, a dokładniej stacje metra i biegające babcie po ruchomych schodach. Ostatnio widziałam, jak jakaś starsza pani zasuwała lewą stroną tak szybko, że uskrobała obcas babce przed sobą. Jak nie rąbnęły obie, aż krew się polała. Niektórzy to gnają, jakby zaraz mieli umrzeć, a wydaję mi się, że właśnie od tego gnania mogą nie dożyć jutra.
Wystarczy tego dumania, wracam do pracy.
Płuczę pędzle, szukam jakiegoś odpowiedniego koloru do kwiatów na łące, która znajduje się tuż po prawej stronie obrazu, w okolicy dolnego narożnika. Miały być chabry granatowe lub turkusowe. Tyle, że turkusowy zbyt prosto zleje się z błękitnym niebem. Nie, to nie pasuje do łąki, a może bordowe maki? Do wielkich lekko brudnawych chmur w kolorze écru. Będzie biało-czerwono, tak polsko. A więc odpowiednio mieszam czerwień z czarnym, żeby otrzymać odpowiedni ton barwy.
Jebut! Zwaliłam kubek z wodą, na szczęście nie zalałam obrazu. Lecę po szmatkę i pędzę, niczym te babcie po ruchomych schodach, bo na stoliku leży laptop, a woda powolutku wędruje w jego kierunku. Zdążyłam szybko zawrócić i zetrzeć wędrującą plamę, ochraniając mojego kochanego notebooka. To prezent od mojego tatusia. Tata rzadko nas odwiedza, chodź na święta Bożego Narodzenia udało mu się do nas dojechać. Lecz nie został zbyt długo, musiał znów pędzić do pracy, tym razem jechał do Niemiec. Zawsze, jak nas zostawia, to babcia mówi, że jest draniem. Strasznie mnie to denerwuje, choć czasem zastanawiam się, czy babcia Lodzia nie ma przypadkiem racji.
Znów wracam do farbowania. Skup się Kasiu, skup się. Ładnie ci to wychodzi, dasz radę. Po krótkiej samo motywacji zabieram się za swoje dzieło życia. Nigdy nie udało mi się tak znakomicie dobrać kolorów i idealnie dopasować proporcji, czuję że to będzie coś wspaniałego. Nie mylę się. Wygląda to coraz lepiej, z każdym muśnięciem pędzla wyzwalam z obrazu coraz to większe emocje. Czas na postać. Szukam w głowie i staram się wyobrazić, kogo mogłabym w tym pięknym polu postawić. Czy przypadkiem nie zepsuje tej sztuki jakimś zafajdanym człekiem? Może to tak zostawić, sama natura? Czuję, że czegoś tu brak. A niech mnie, zaryzykuję. I zaczynam tworzyć. Początkowo wydawało mi się, że rysuje chłopca, małego dzieciaka. Ale nie. Leży tam w szczerym polu, wszak ktoś młody, ale nie jest to dziecko. Z jednej strony opiera się ręką, siedzi z nogami rozkraczonymi dumnie. Jego druga dłoń jest blisko ust, w których trzyma zębami długi kłos. Chciałabym opisać jego dokładny ubiór, ale brak go. Leży sobie spokojnie, odsłaniając swój lewy profil. Mężczyzna w półsiedzący, kolanami zasłania swe przyrodzenie, zaś dumnie eksponuje swą klatkę piersiową. Jego jasny uśmiech i przenikliwy, acz przyjazny wzrok, potrafią sprawiać ciarki na plecach. Czy nie spieprzyłam tego obrazu? Młody człowiek za bardzo odwraca uwagę od pola, które jest bardzo wyraziste i jasne w pełnym słońcu. Widać, że w obrazie panuje skwar, lecz przystojniakowi w ogóle to nie przeszkadza. Dodałam mu ciemne, kręcone włosy i poprawiłam stopy, bo wyglądały jak u małej dziewczynki. Na kim ja się wzorowałam, malując ten portret? Na pewno nie na Dawidzie. Przecież on jest za gruby. Chyba stworzyłam kopię posągu Zeusa w Olimpii. Chociaż nie wiem, dlaczego mam dziwne wrażenie bliskości z postacią przedstawioną w samym centrum mojej ramy. Choć bardzo staram się sięgnąć pamięcią jak najgłębiej, za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, kim jest ten chłopak.
Nie wiem, na kim się wzorowałam, może na jakimś modelu przypadkowo zauważonym w czasopiśmie. Mimo wszystko mam ochotę go schrupać. Takie ciacho mi wyszło, że nie wiem.
Chyba skończyłam, albo dam sobie spokój, na razie niech przeschnie. Na sucho kolory trochę stracą na blasku i wtedy się zobaczy, czy nie trzeba będzie czegoś jeszcze przerobić. Biorę telefon, pstrykam zdjęcie i na Picassa. Potem na fejsika i na snapchata. Patrzę, że mam powiadomienie na messengerze. Ela pisze, że nie może się do mnie dodzwonić jak zwykle. Telefon mi padł. Podobno zaraz mają przyjechać z Andrzejem i dzidziusiem. To ciekawe. Odkąd mają tego dzieciaka, to trochę się między nami pozmieniało. Początkowo się bardzo cieszyłam, myślałam że będzie jak dawniej, tylko ciekawiej. Myślałam, że nauczę małego jakichś śmiesznych zwrotów, że będę jego ukochaną ciocią. Że pierwszy wyraz, który powie, to będzie „Legia Pany”. Bardzo się myliłam. Po tym, jak Andrzejek wyzdrowiał, po operacji wyprowadził się do Eli. Zaczęliśmy się o wiele rzadziej spotykać, a i gadać nie było o czym. Bo oni teraz tylko o dzieciach i o kupkach gadają. Zresztą Ela za bardzo pić alkoholu nie mogła, bo w ciąży, a mój brat też nie może, bo leki przyjmuje jakieś na krew. Ech, jakie to życie jest czasami zaskakujące.Nie ma co przeżywać i zawracać sobie głowę. Trzeba iść naprzód i nie myśleć o tym, co było, bo to i tak nie ma sensu. To co było i tak nie wróci. Nawet, jak bardzo byś chciała, to nie możesz cofnąć czasu. Nadmierne rozpamiętywanie jest gorsze od faszyzmu.
No nic, czekam na nich, zresztą mimo wszystko stęskniłam się za nimi. Kiedy to ja ich ostatnio widziałam? Pół roku temu, może dawniej.
Czekam. I są.
Weszli, ale nie ludzie. To nie są ludzie, to są zombie. Pierwsze skojarzenie to „Thriller” Michaela Jacksona i te zombiaki wszędzie goniące tę dziewczynę. Tak właśnie wyglądają. Miny mają, jakby mieli się zaraz powiesić, a oczy podkrążone, jakby wrócili po tygodniu z Woodstocka.
– Cześć brat, co tam? O, i jest Ela, jak dawno się nie widzieliśmy, co u was, dobrze wyglądacie – Zapytałam oznajmująco i skłamałam jednocześnie, bo nie wyglądali dobrze. Wyglądali źle, a nawet gorzej niż źle, bo tragicznie.
Weszli bez słowa, tylko trochę się uśmiechnęli, ale ledwo, tak bardziej na siłę. Wnieśli malucha w bujaku i posadzili słodkie śpiące maleństwo na podłodze. Sami usiedli na kanapie i dopiero po krótkim zmrużeniu oczu włączyli się nieco aktywniej do życia.
– Kawy siostra dawaj – pierwszy odezwał się Andrzej.
– Przecież nie możesz kochany, leki bierzesz. Chcesz umrzeć i zostawić mnie z tym bachorem samą? – Dopowiedziała swoje Elka.
– Może i masz rację. Idę spać.
Odwrócił się na bok i próbuje przysnąć mój braciszek. Ela patrzy na niego złym wzrokiem.
– Co jest? Gdzie żeście wczoraj byli? – Zapytałam zdezorientowana.
– W domu. A gdzie niby mielibyśmy być?
– No nie wiem, na jakiejś imprezie czy coś, tacy zmęczeni jesteście.
– Hahahaha – wybuchnął śmiechem Andrzej.
– My nigdzie nie wychodzimy od roku już. Ostatni raz byliśmy... nie pamiętam nawet gdzie, ale i tak zaraz moja mama zadzwoniła, żebyśmy wrócili po Fabiana, bo ona musi iść do pracy.
– W biedronce byliśmy, kochanie – spokojnie powiedział Andrzej, wciąż leżąc z zamkniętymi oczami na sofie.
– Ano tak, w ciszy i spokoju kupiłam nawet wino, pomyślałam że może wypijemy, jak wrócimy. Do dziś stoi w szafce, chyba się popsuło, bo otworzyliśmy je nawet, ale zaraz się mały obudził i znów było darcie ryja przez pół nocy.
– Co wy mówicie, to istny anioł, taki spokojny śpi sobie. O, i jaki słodki ma smoczek z Kubusiem Puchatkiem.
– Tak mówisz, to może z nim zostaniesz na godzinę, a my przejdziemy się z Andrzejem do galerii?
– Spoko – szybko odpowiedziałam, nie wiedząc jeszcze, jak wielki błąd popełniam.
Mina Eli poprawiła się błyskawicznie. Nawet Andrzej
wstał z kanapy.
Dostałam szybkie instrukcje i obietnice, że za godzinę będą. Jak coś, są pod telefonem. Ela tłumaczyła mi na szybko, co i jak. Gdzie butelka, jak będzie płakał to bujać, gdzie się odpina bujak, tetra do przetarcia, a bodziak na zmianę w czwartej kieszeni w czarnej torbie i pieluchy jakby co, są w tylnej kieszeni, ale on kupy robi rano, więc raczej dziś już robić nie będzie, bo już robił, ewentualnie siku, ale to prosta sprawa.
Już chciałam się z tego wymiksować, ale było już za późno. Momentalnie, niczym dzikie pantery wyskoczyli, opuszczając prędko dom, a nawet całą kamienicę. Już ich nie ma. Nie zdążyli nawet wypić herbaty. Dziękowali mi w locie, wysyłając palcami buziaki.
Nastała cisza. Dzidzia leżała spokojnie w bujaczku, pomrukując delikatnie.
Przesadzają chyba. Przecież ten słodziak nie może być aż taki zły. Pewnie panikują, Ela zawsze była trochę nadgorliwa. Nie może być aż tak źle. Usiadłam przy laptopie, zerknęłam na mój cudny obraz i przejrzałam trochę Youtube’a. Blogerki nic nie wrzucają. Może Szalone Diabły III coś nowego wrzucili. Uwielbiam ich, są tacy zdrowo pojebani. Przeglądam dalej: Cyber Marian, może Gonciaż albo zDupy. Abstrachuje też nic, a Czarne Owce to rzadko coś wrzucają. Nie ma nic do oglądania ciekawego, więc popatrzę na dzidzie. Fabianek? Jak można było nazwać tak dziecko. Co im do głowy przyszło? Szkoda, że nie Emanuel. Nie podoba mi się to imię. Ciocia będzie mówiła na ciebie Józek. Może być?
Jakby w odpowiedzi, niemowlak przeciągnął się i otworzył swoje wielkie niebieskie oczka.
– O, wstałem – powiedziałam najdelikatniejszym sopranem, jaki można sobie wyobrazić.
Maluch spojrzał na mnie i zrobił dziwny grymas. Następnie przeciągnął się, wysuwając rączki do przodu i zaczęło się. Rozejrzał się szybko po pokoju i jak nie wrzasnął. Nie, to nie był wrzask, lecz przenikliwy pisk. Natychmiast podbiegłam żeby zobaczyć, czy coś mu się nie stało. Na chwilę zamarł i mi się przyjrzał, a potem znów płacze. Znaczy się ryczy i wrzeszczy w niebogłosy. Spanikowałam. Zaczęłam go nerwowo odpinać, a on wierzgał jak opętany demon, rycząc przy tym, jakby ktoś przypalał go rozżarzonym dłutem.
– Fabianku. To ja, ciocia Kasia – wydukałam szybko i nerwowo.
Nic to nie dało, maluch wciąż płakał, skamląc. Co pomyślą sąsiedzi, że ja tu kogoś morduję. Chyba mnie nie poznał, w sumie to dawno się nie widzieliśmy. Dobra, szybko zebrać myśli, zanim ktoś zadzwoni na policję, że pod czternastką Strzyżeccy znęcają się nad dziećmi, patologia na maksa. Co mówiła Ela, jak płacze – smoczek. Więc szukam. O, ma przypięty do ubranka na takim plastikowym łańcuszku, to spróbuję mu wsadzić do buzi, a to nic nie daje, bo wypluwa. Więc podnoszę go do góry i noszę, bujam, głaszczę go, staram się go jakoś uspokoić. Co mu może być? Pewnie głodny. Odstawiam szybko rozdarciucha, który wciąż wyje i szukam butelki z mlekiem. O, jest gotowe nalane, na szczęście nie muszę przyrządzać. Daję mu i ucichł. Złapał mocno w rączki i przyssał się, niczym błądzący Etiopczyk do studni pełnej wody na pustyni. Ale nagle, jak nie wypluł, rzucając butelką w ziemię i lwi koncert trwa dalej. Bębenki w uszach zaczyna mi rozsadzać, co potęguje stres i niemałą panikę, w której zaczynam się coraz bardziej pogrążać. Co robić? Może za zimne, mleko musi być ciepłe, coś takiego mówiła Ela. Podnoszę butelkę z której lekko syczy, może od upadku się wzburzyło. Pędząc, prawie poślizgnęłam się na rozlanej białej plamie. W kuchni przelewam mleczko do garnuszka, wciąż trzymając Fabiana na rękach. Szybko odpalam kuchenkę, dobrze że mamy indukcję, mleko momentalnie się podgrzeje. Tylko, żeby nie przegrzać, po kilku sekundach mleko jest już dość ciepłe, a spienioną miksturę wlewam z powrotem do buteleczki i natychmiast podaję dziecku.
Złapał w dwie rączki i mocno przycisnął twarz, i zaczyna łykać. Cisza, nigdy nie doceniałam ciszy tak bardzo, jak w przeciągu tych piętnastu sekund, niestety mleko nie zasmakowało, gdyż maluch ponownie wykonał rzut butelką prosto w kubek z kawą, który zleciał z blatu, rozbijając się w drobny mak po całej ziemi. Nie mam kapci, więc z wrzeszczącym gnojem na rękach powoli próbuję się wydostać z tego pola minowego. Maluch zamiast mi pomóc, to strasznie się wierzga, przez co prawie upadłam razem z nim w to szkło. Na szczęście udało mi się jakoś wydostać z kuchni, o dziwo nie wbijając sobie nic w stopę. Spiesznie wracam do pokoju, odkładam malucha do bujaka i biegnę do torebki Eli. Może mleko jest stare, nie smakuje dziecku. Ela coś tłumaczyła, jak się to przyrządza, ale nic nie pamiętam. Przez te wrzaski nie mogę skupić myśli. Przeszukuję zawartość torby i jest. Znalazłam. Mleko modyfikowane Bebiko. Otwieram a tam proszek. Cholera, to trzeba pewnie jakoś rozrobić, tylko jak? Próbuję jak najszybciej przeczytać na opakowaniu instrukcję, ale z każdą minutą pisk Fabiana staje się coraz bardziej przerażający. I nagle w trakcie czytania słyszę głośne „bum”. Mały wypadł z bujaka, bo zapomniałam go przypiąć. Mimo że mały rąbnął główką o podłogę, nie przeszkodziło mu to w dalszym płaczu, co więcej, ryczenie stało się głośniejsze i bardziej denerwujące. Natychmiast podbiegłam, podniosłam malucha i położyłam w bujaku, tym razem przypinając go mocno. Spojrzałam na czółko i nic nie widać, chyba nic się nie stało, oby nie było guza, bo Ela mnie zabije.
Wracam do mleka. Przeczytałam: jedna miarka na 30 ml wody. Okej, uspokój się Kasiu, dasz radę. Zawsze byłam cienka z matmy, już wiem, po co tyle każą się uczyć dzielenia, i już wiem, dlaczego klasówki były na czas. Ja też teraz muszę się spieszyć. Butelka ma 210 mililitrów podzielić na 30, co daje 7 miarek. Pełna dumy wsypuje do drugiej butelki siedem miarek. W torbie Eli znalazłam też wodę dla dziecka, więc odkręcam butelkę i słyszę charakterystyczne „psssst”. Woda się zbuzowała, a gaz wyleciał z góry. Patrzę na etykietę i nie wierze własnym oczom. Cisowianka zmineralizowana lekko gazowana. Chryste, szybko biegnę do kuchni, nie zważając na pokruszone naczynie i zalewam butelkę wodą przegotowaną z czajnika. Wracam i podaję małemu, który natychmiast przyssał się do butelki i potulnie zaczął pić. Chlipiąc przy tym słodko, jak małe niewinne kociątko. Mały w końcu się uspokoił, zmrużył oczy i nawet lekko zaczął drzemać, nie odrywając ust od butelki. Spazmatyczne ruchy zanikły, a dziecko spokojnie się skuliło i obróciło na bok, tym razem nie spadając na podłogę. Udało się.
Niemożliwe, co za idioci? Podawali dziecku mleko z wodą gazowaną? Spróbowałam mleka ze starej butelki. Faktycznie, smakuje ohydnie i jest gazowane. Zadzwoniłam do Elki. Zapytałam ją, kiedy będą i opowiedziałam im o sytuacji. Ela nawrzeszczała na Andrzeja, nawyzywała go od głupich mężczyzn, troglodytów i bezmózgich samców, bo to oczywiście on kupował wodę dla dziecka. Ta, w sumie to po moim bracie można się było tego spodziewać. Po wszystkim usłyszałam, że niedługo będą, mam się nie martwić, dam sobie radę, a w ogóle to zaraz Ela wyśle mi zdjęcie pięknych śliwkowych szpilek, które sobie kupiła. Obcas dwanaście centymetrów. Nieźle, pomyślałam, ale czy nie złamie się pod nią przypadkiem, to już nie wiem. Ela jest dość mocno zbudowana. Zawsze mawiała, że ma grube kości i do tego lubi ubrać się dość wyuzdanie. Ma wyczucie gustu, choć czasem jak założy na siebie takie ciasne legginsy, to wygląda dość komicznie, jak baleron w ciasnej folii. Ostatnio mi się żaliła przez telefon, że nie ma kiedy o siebie zadbać i łazi całymi dniami w dresie. Wtedy nie bardzo byłam w stanie zrozumieć o co jej chodzi, ale teraz zaczynam powoli kumać.
Dobra, usiadłam na fotelu koło maluszka, zmęczona jak po godzinnym ostrym seksie, nogą bujam bujak, żeby już nie wył więcej, bo nie wytrzymam tego znowu. Fabianek mruży oczy, ale co chwila zerka na mnie niepewnie. Łyknęłam leki na serce, bo zaraz od tego może stanąć mi pikawa. Zmęczona jak cholera, staram sobie przypomnieć coś szczęśliwego, żeby odstresować się i pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to Tomek. Niesamowite, jak bardzo został mi w pamięci ten osobnik, który jak dłużej się nad tym zastanowić, nie znaczy dla mnie nic.
Dostałam kilka SMS-ów od Dawida, o tym że wyjeżdża znowu gdzieś za granice służbowo i coś tam jeszcze o swojej pracy. Napisałam mu, że zostawili mnie z dzieckiem samą i średnio sobie daję radę, ale Dawid na to nic mi już nie odpisał.
Mały dzidziuś tuli się do butelki, wciąż ssąc mocno smoczek, jakby próbując jeszcze coś wychlać z niej. Mimo, że butelka jest już pusta, mały grzecznie zasypia, bezustannie ssąc. Znowu spokój, może nie jest aż tak źle, w końcu robię to dopiero pierwszy raz. Mogę nie być aż tak wprawiona jak oni, dlatego się tak zmęczyłam. Nie jest tak źle, przesadzają, pewnie narzekają za bardzo. Idę pogrzebać w torebce Eli, może znajdę coś
ciekawego.
Jest grzechotka dla dziecka, jakaś kolorowa zabawka o dziwnym kształcie, pieluszki i mokre chusteczki. Kurde nie ma żadnych lakierów do paznokci? Zawsze lubiłam jej podbierać, jak miała jakiś fajny kolor. O, a co to? Papierosy LD różowe. Ela już nie pali elektryka? Dawno nie paliłam, ale mam straszną ochotę zajarać, jak nigdy przedtem. Paczuszka z różowym paskiem zachęca mnie do otwarcia. Jakby mówiła mi: zapal mnie, tylko jednego, tylko ten jeden raz. Więc ja nie odmawiając jej, otwieram ją, znajduję w środku także zapalniczkę. Chyba nie będę palić przy dziecku. Śpi sobie ładnie Fabian, więc pójdę do kuchni. Idę i sprzątam potłuczoną szklankę, trzymając w ustach papierosa. Nawet dobry, tylko trochę mnie przydusiło. Pokasłałam nawet odrobinę. Ile ja już nie paliłam? Chyba z dwa lata, albo i więcej? Zapomniałam już, jakie to przyjemne i odstresowujące. Poza tym, to tylko ten jeden, przecież nie zacznę znów palić. Gdzieżby tam. Krzątam się jeszcze nieco w kuchni, staram się ogarnąć ten bajzel. Idę po mopa do łazienki, żeby umyć plamę z kawy na glazurze i słyszę cichy szelest dobiegający z pokoju. Odstawiam mop i powoli otwieram drzwi od salonu. Fabianek zniknął. Przecież go przypięłam na sto procent, może ktoś tu wszedł i go porwał. Nieco zdenerwowana zaczynam śpiesznie iść w kierunku bujaka. Butelka leży i wszystko byłoby okej, tyle że nie ma dziecka. Znowu szelest, zerkam w lewo, podchodzę bliżej kanapy, wychylam się nad nią i co widzę? Siedzi sobie na niej maluch i zajada czekoladę razem ze sreberkiem. Czego nie przeżuje, wypluwa na moją piękną jasną kremową sofę. O nie! Skąd wziąłeś tę czekoladę? Zapytałam, jakby miał mi odpowiedzieć niespełna roczny dzieciak. O dziwo odpowiedział: „Aguuuu” i jeszcze coś tam bełkotał, i śmiał się pod małym zadartym noskiem. Ja natychmiast pochwyciłam go i podniosłam do góry, starając się trzymać go jak najdalej od swojego ciała. Bobas wierzgał na wyprostowanych rękach, o dziwo, nie przeszkadzało mu to w ogóle. Dalej przeżuwał słodkie kawałki, wylewając nadmiar z buzi w nieustannym uśmiechu. Przechodziłam w korytarzu koło łazienki, nie miałam zbyt dużego pola manewru, więc żeby dziecko nie mogło trafić mnie zafajdanymi rękoma, zbliżyłam go do wąskich ścian przedpokoju. To był mój pierwszy poważny błąd dzisiaj. Znaczy nie, pierwszym poważnym błędem było zgodzenie się na zaopiekowanie tym diabelskim maluchem, więc to był drugi mój błąd dziś i nie ostatni. Oczywiście mały potworek wychylił rączki i ufajdał mi piękne ściany w kolorze kawy latte, przez co wyglądały już raczej na ciemną gorzką. Zaklęłam szpetnie, ale wciąż spokojna starałam się nieco szybciej dostać do łazienki. Oczywiście zapomniałam o wystającym progu, który już dawno Dawid miał mi poprawić i przyfasoliłam małym palcem u nogi. Zaklęłam szpetniej, ale wciąż opanowana wciągnęłam powietrze głęboko i szłam dalej, nie poddając się przeciwnościom losu. Nieco kulejąc, dotarłam już do kranu i zaczynam go myć delikatnie, starając się nie ubrudzić siebie za bardzo oraz umywalki i w ogóle czegokolwiek. Po umyciu rączek zabrałam się za buzię. Posadziłam malucha na zgiętym kolanie i czyściłam skrzętnie. Obmywając mu buźkę, przyuważyłam spływającą czerwoną smugę do odpływu. Chyba nie kupowałam truskawkowej czekolady, z tego co pamiętam była orzechowa, może sobie pokaleczył dziąsła od kawałków, nie wiem, mniejsza z tym, czas go wytrzeć i wrócić do pokoju. Tak też zrobiłam, rezolutnego malucha posadziłam na kocu, poukładałam wokół niego zabawki, które wcześniej znalazłam w torbie Eli. Maluch zaczął się nimi bawić i wszystko zaczęło się układać. Miałam chwilę czasu, żeby przyjrzeć się stopie, czy aby nie złamałam małego palca. Chyba nie, jest okej.
Spoglądam na zegarek, czas leci, a oni jeszcze nie wracają. Fabian raczkując, sięga po zabaweczki i nimi grzechocze albo rzuca tak na zmianę. Niesamowite jest to, jak łatwo zmienia się jego nastój, raz się uśmiecha do zabawek, a za chwilę złości się, piszczy i nimi rzuca. Przypomina trochę mnie z gimnazjum i mój stosunek do zauroczonych we mnie chłopców.
Fabian siedzi, bawi się i krząta po podłodze, a do mnie dochodzi dziwny swąd. Niemiły odór, który przypomina nieco chwile spędzone w publicznych toaletach. Co jest? Czy kibel wylał? Zadałam pytanie samej sobie, ale szybko znalazłam odpowiedź na nie. Odpowiedź nasunęła mi się sama na głowę, w przenośni i dosłownie, bo właśnie w tej chwili mały urwis podszedł do mnie z jakąś książeczką w ręku, a razem z nim podszedł również odór. Książeczka, którą trzymał opowiadała o robieniu siusiu i kupki na nocnik. Na obrazkach rodzice małej Julii zachęcali ją do siadania na kibelek i klaskali jej brawo, gdy ta sprawnie wykonała defekację. Niemożliwe! Nie! Tylko nie to! Szybko pochyliłam się nad małym i smród omal mnie nie zabił. Dobra, szybka interwencja, zanim cały dom przesiąknie smrodem. Położyłam malucha na kocu. Ściągam mu spodnie i odpinam delikatnie pieluchę, mały wierzga nogami, staram się je utrzymać. Malutkie stópki nie przestają się ruszać i kopać, a ja nie mogę nad nimi zapanować. Próbuję zabawić go jakąś grzechotką, żeby się na chwilę uspokoił, ale to nic nie daje. Trudno. Po zdjęciu pieluchy, oniemiałam. To małe dziecko wydaliło tyle kału, ile samo waży, albo nawet więcej. Jak to możliwe? Tego się nie da przetrzeć, cały jego mały siusiak pokryty jest odchodami. Podniosłam go natychmiast i znowu trzymam go oburącz jak najdalej od siebie, biegnąc do łazienki. Już drugi raz dzisiaj w ciasnym korytarzu próbuję przejść z nim, zarazem szybko i równocześnie ostrożnie, żeby nie upaćkać niczego wokół. Małemu jak widać to się podoba, uśmiecha się szyderczo do mnie, a ja mam ochotę go wsadzić do muszli klozetowej i spuścić wodę. Nie robię tego niestety, wkładam zasrańca do wanny, zdejmując z niego koszulkę zauważam, że całe plecy aż po szyję są ufajdane gównem. Załamuję się i nie wiem, co zrobić. Zadzwoniłabym do jego rodziców i zapytałabym o poradę, jak go umyć, ale boję się, że ten gówniarz umaże wszystko w kale. Dobra, jadę z natryskiem, ledwo powstrzymując odruchy wymiotne, zmywam z niego znalezioną starą ścierką odchody z pleców. Myślałam, że mały będzie wył i płakał. Bynajmniej. Powiem szczerze, że nawet chciałabym, żeby trochę sobie poryczał, w końcu zasłużył sobie, ale skądże, on się świetnie przy tym bawi. Mu nic nie przeszkadza, stoi sobie w wannie, a nóżkami tupocze sobie w kałuży z wody i kupy. Próbuję opanować drżenie rąk. Nerwy zaczynają brać górę nad ciałem. Przypomniało mi się coś. Kasia, opanuj się, jak w tym filmie „Dwóch gniewnych ludzi” z Adamem Sandlerem.
Gusssfrabaaa… gusssfrabaaa... Cicho, powtarzałam sobie pod nosem tę kwestię.
Gusssfrabaaa…
O dziwo, pomogło. Myśli zaczęły się układać, a umysł ruszył do przodu, wytarłam go ręcznikiem i spłukałam porządnie wannę. Przyniosłam z torby zapasowe ubranka, o których mówiła Ela. Ubrałam go, maluch nie stawiał oporu, wydawał się całkiem radosny. Zapięłam go w bujaku i podałam mu grzechotkę, z jego strony nie było widać już żadnych obiekcji.
Nie ma co panikować, a jeszcze ta pielucha leży na kocu, wszystko razem zwinęłam w kłębek i wsadziłam w torebkę foliową i szczelnie zawiązałam. Już chciałam chwycić za telefon i dzwonić do rodziców tego smarkacza, ale nie było potrzeby, bo stali już pod drzwiami. Chciałam ich opieprzyć, ale poczułam ulgę i euforię, gdy weszli. Nim wyszli Ela, jeszcze pochwaliła mi się swoimi zakupami i kupiła dla mnie kolczyki w kwiatki. Ja też dałam jej prezent, owym prezentem była siatka z pieluchą, kocem i kupką. Ela się uśmiechnęła, a Andrzej prawie nic się nie odzywał, miał minę, jakby zaraz miał skonać. Miałam wrażenie, że zaraz zaśnie na kanapie, bo oczywiście znów się na niej uwalił. Opowiedziałam im, co mały nawyprawiał, nawet Andrzej się trochę przebudził, z zainteresowaniem spojrzał spode łba na ubrudzony tapczan bez emocji i znów poszedł kimać. Ela nie pozwoliła mu spać, bo musieli się już zbierać, pokłócili się jeszcze na szybko o coś nieistotnego, coś, czego nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć i prędko zebrali. Maluszek pożegnał się z ciocią, machnął rączką i opuścił mieszkanie.
Nastała cisza i spokój. Nareszcie. Poszłam do kuchni trochę ogarnąć siebie i mieszkanie. Spróbowałam umyć sofę, ale plama z czekolady nie chciała zejść. Zrobiłam sobie mocną gorzką kawę, rozprostowałam nogi na stoliku i postawiłam sobie laptopa na kolanach.
– Chwila relaksu każdemu się należy po ciężkiej pracy – pomyślałam i tak też zrobiłam. Odpoczywałam, bujając w obłokach przed komputerem.
Po chwili wstałam, przypomniałam sobie o moim arcydziele, które rano zaczęłam malować, pewnie już przeschło, zobaczmy jak to wygląda. Podeszłam do obrazu, ale już z daleka coś mi nie pasowało. Z bliska zauważyłam, że na samiutkim środku, zasłaniając mojego nagiego amanta, odbite były dwie malutkie czerwone rączki.
"W internecie znajdziecie tylko najprawdziwszą i jedyną słuszną oraz absolutną prawdę"
- Albert Einstein :lol:

Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi]

2
Niestety - ten tekst jest po prostu kiepski. Treść nie porywa, styl pozostawia wiele do życzenia, opisy okołofekalne - wywołują obrzydzenie. Miało chyba być zabawnie, ale niestety nie jest, elaboraty na temat niemowlęcia i jego wydalin nie bawią, tylko nudzą i zniesmaczają...
Uwagi szczegółowe i detaliczne:
Jundi pisze: Samoistnie sięgam po odpowiednie farby
Samoczynnie, nie samoistnie.
Jundi pisze: coś, czego nie powstydziłby się student
czwartego roku na ASP
Czemu akurat czwartego, a nie trzeciego czy piątego?
Jundi pisze: barwiąc obraz od ramy w pełne blasku
tło.
W pierwszej chwili niezrozumiałe - to po pierwsze. Po drugie - blejtram nie ma ramy, obrazy oprawia się już po namalowaniu.
Jundi pisze: nigdzie
dalej, jak inni nie dobiegną
niż inni
Jundi pisze: Niektórzy to
gnają, jakby zaraz mieli umrzeć, a wydaję mi się, że właśnie
od tego gnania mogą nie dożyć jutra.
wydajE
Jundi pisze: Tata rzadko nas odwiedza, chodź na święta
"choć", nie "chodź"
Jundi pisze: Znów wracam do farbowania.
Ona maluje obraz, czy farbuje ciuchy? Bo farbowania jako neologizmu na pokrywanie czegoś farbami - w tym tekście nie kupuję.
Jundi pisze: czuję że to będzie coś wspaniałego
brak przecinka przed "że"
Jundi pisze: Chciałabym opisać
jego dokładny ubiór, ale brak go. Leży sobie spokojnie,
odsłaniając swój lewy profil.
Ubiór ma profil?
Jundi pisze: Picassa
jedno "s", to nie nazwisko malarza.
Jundi pisze: – Kawy siostra dawaj – pierwszy odezwał się Andrzej.
"Pierwszy" - wielka litera na początku
Jundi pisze: – Cześć brat, co tam? O, i jest Ela, jak dawno się nie
widzieliśmy, co u was, dobrze wyglądacie – Zapytałam
oznajmująco
"zapytałam" - mała litera na początku
Jundi pisze: – Przecież nie możesz kochany, leki bierzesz. Chcesz
umrzeć i zostawić mnie z tym bachorem samą? – Dopowiedziała
swoje Elka.
"dopowiedziała" - jak wyżej
Jundi pisze: W biedronce byliśmy, kochanie
Wewnątrz owada byli, czy w sklepie (wtedy - "w Biedronce")?
Jundi pisze: Może Szalone
Diabły III coś nowego wrzucili. Uwielbiam ich, są
tacy zdrowo pojebani. Przeglądam dalej: Cyber Marian,
może Gonciaż albo zDupy. Abstrachuje też nic, a Czarne
Owce to rzadko coś wrzucają
powtórzenie
Jundi pisze: jedna miarka na 30
ml wody
Jundi pisze: Butelka ma 210 mililitrów
podzielić na 30, co daje 7 miarek.
Liczby słownie, a "ml" pełnym słowem - to nie jest tekst naukowy, a beletrystyka
Jundi pisze: Nieco kulejąc,
dotarłam już do kranu i zaczynam go myć delikatnie
To kran był brudny, że musiała go myć?
Jundi pisze: zbliżyłam go do wąskich
ścian przedpokoju.
To one były z pojedynczej płyty gips-karton, że wąskie? Domyślam się, że chodziło o ciasny przedpokój - ale to trzeba jakoś inaczej zapisać.
Pomimo błędów i dłużyzn - tekst czyta się źle jeszcze z tego powodu, że jest po prostu niechlujnie skopiowany i wklejony (wersy pozawijane w losowych miejscach)...

Żeby nie było, że nie ma w tym fragmencie nic pozytywnego: dwa razy rzeczywiście udało mi uśmiechnąć. Raz lekko, przy porównaniu kolorów ściany:
Jundi pisze: piękne
ściany w kolorze kawy latte, przez co wyglądały
już raczej na ciemną gorzką.
A drugi raz, już o wiele szerzej, przy końcówce:
Jundi pisze: Z bliska zauważyłam,
że na samiutkim środku, zasłaniając mojego
nagiego amanta, odbite były dwie malutkie czerwone
rączki.
Bardzo podoba mi się taka puenta :) Gdyby tak z tego fragmentu zrobić samodzielne opowiadanie (znacznie krótsze i zwięźlejsze, bez szczegółowego opisywania fekaliów), zakończone tym właśnie zdaniem - byłby to naprawdę fajny tekst :)

Podsumowując: nie porywa, niestety - i nie jest to z pewnością poziom druku. Proponuję na razie odpuścić sobie pisanie powieści, a raczej zabrać się za krótkie, zwarte teksty, dla wyćwiczenia warsztatu, stylu i konstruowania fabuły.
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi]

3
Opieka nad małym dzieckiem to jest głównie zmywanie kupek i cofki (małe wymioty po piciu mleka) i tutaj zostało to trafnie opisane, z punktu widzenia osoby, która nie ma pojęcia o tego typu zajęciach, na ogół pochłaniających cały dzień i pól nocy, dlatego młodzi rodzice ledwo trzymają się na nogach :D
Oczywiście należy tu popracować nad językiem, stylem, konstrukcją itp., ale sam pomysł - zestawienie poetycznych planów malowania wielkiego dzieła z prozą stresującej i pełnej smrodku pracy przy dziecku ( w dodatku obcym dziecku, którego zachowań się nie zna) - jest bardzo dobry!
A scena odkrycia źródła "odoru" i heroicznej walki z nim w łazience - świetna i autentyczna :D

Added in 36 minutes 5 seconds:
Jundi, po prostu skręcałam się ze śmiechu czytając ten tekścik :D
Bardzo dowcipnie i prawdziwie napisane!

Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

6
Nie musisz każdego rzeczownika z kolei poprzedzać wariacją słowa "jakiś". Wiadomo, że pani, krzesło, łóżko lub mieszkanie są "jakieś" same w sobie. Jeśli nie ma innego wyjścia, owszem, użyj tego słowa, ale im mniej go będzie tym lepiej tekst będzie wyglądał i wyda się przyjemniejszy w czytaniu.
Jundi pisze: Nie ma sensu tam zaglądać, obrazy zza okna zepsują mi tylko skupienie.
A jednak zagląda.
Jundi pisze: Nie ma co przeżywać i zawracać sobie głowę. Trzeba iść naprzód i nie myśleć o tym, co było, bo to i tak nie ma sensu.
A przysiągłbym, że bohaterka właśnie rozpamiętuje i przeżywa.
Jundi pisze: Może Szalone Diabły III coś nowego wrzucili.
Jeśli "Diabły" to "wrzuciły".
Jundi pisze: otworzył swoje wielkie niebieskie oczka.
Wiadomo, czyje oczka otworzył. Unikaj oczywistych zaimków.
Jundi pisze: Czy przypadkiem nie zepsuje tej sztuki jakimś zafajdanym człekiem?
Kto nie zepsuje?
Jundi pisze: Gonciaż
Gonciarz.
Jundi pisze: Co pomyślą sąsiedzi, że ja tu kogoś morduję.
Sąsiedzi pomyślą najprawdopodobniej, że masz małe dziecko w domu, które jeśli akurat nie śpi i nie je to beczy. Bo takie są małe dzieci, beczą. Jeszcze swoich nie mam, ale jak się dorobię, to jestem pewien, że będą beczeć. Większość swojego aktywnego życia w pierwszych miesiącach spędzą na płaczu. Moja siostra, prywatnie matka rudej i wrednej czterolatki powiedziała mi kiedyś bezcenne zdanie - małe dzieci płaczą, bo wszystko złe, co je spotyka, jest NAJGORSZE W ŻYCIU. Bo spotyka je pierwszy raz. Może kupa niekoniecznie, ale uderzenie? Pierwszy upadek? Ból? Zimno? Brak ulubionej zabawki? Brak ulubionego programu w TV? Brak czegokolwiek ze strefy komfortu obraca świat w ruinę. Jakoś tak to działa.
Zresztą, masz swoje, to wiesz.
Jundi pisze: Złapał mocno w rączki i przyssał się, niczym błądzący Etiopczyk do studni pełnej wody na pustyni.
A w jaki to sposób Etiopczyk przysysa się do studni? Ssie cembrowinę czy skacze do środka?
Jundi pisze: wyjeżdża znowu gdzieś za granice służbowo
Które granice?


Błędów warsztatowych i stylistycznych jest od cholery. Większość to potknięcia początkującego, które brutalnie wytykamy - niepotrzebne zaimki, niepotrzebne słowa, pomijam błąd ortograficzny.
Co do treści... Ok, opisujesz pobyt niemowlaka u cioci, która nie ma swoich dzieci. Dziecko ryczy, robi kupę, rozrabia (nie kupę znaczy się), daje się we znaki... i co? Jak ma mnie to zainteresować? Co w tym interesującego?
Nie o to chodzi, że nie mam dzieci. Podejrzewam, że gdybym miał, to tym bardziej nie chciałbym o tym czytać. Miałbym dość dzieci w ciągu dnia i kawałka nocy, a książka powinna mnie odprężyć. A tymczasem co znajduję w książce? Szarość dnia codziennego. Jeśli pracowałbym w urzędzie to raczej ostatnią rzeczą, o której chciałbym czytać, byłyby perypetie urzędniczki Krysi, co cały dzień chodzi podenerwowana, bo się kapsułki do ekspresu skończyły dajmy na to.
Bo widzisz, z reguły dążymy tutaj do wyrobienia u użytkowników stylu, który pozwoli im ciekawie pisać. Bierzemy pod uwagę sposób, w jaki można by tekst poprawić, by czytało się go przyjemniej. A tutaj... nie wiem w jakim stylu musiałbyś pisać, by było to ciekawe. Pewnie się da, acz ja pomysłu nie mam. To zawsze będzie beczący, kupkający dzieciak.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

[W]Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

9
brat_ruina pisze: Jundi, a tam gdzie wydajesz tę powieść to ktoś robi poprawę tekstu? Czy idzie do druku tak jak jest?
Ma być redakcja, korekta autorska jedna, druga i trzecia gdyby było trzeba.
Tyle, że jak to zrobią to Bóg jeden wie. Amen ;)
Bartosh16 pisze: Błędów warsztatowych i stylistycznych jest od cholery. Większość to potknięcia początkującego, które brutalnie wytykamy
Wytykajcie, wytykajcie jeszcze więcej. :)
Dzięki wielkie za pomoc. Wiele rzeczy do tej pory było dla mnie niewidocznych. Muszę wiedzieć na co mam zwracać uwagę w przyszłości i po poprawce przez redakcję.
Juliahof pisze: No właśnie, nie drukuj w żadnym Vanity, broń Boże, tutaj potrzebna jest ciężka praca redaktora, a tego w Vanity nie dostaniesz (ani promocji, ani dystrybucji).
Vanity to self-publishing?
Nie znam się na tym zbytnio, ale wydawnictwo w którym wydaję (podobno) ma się zająć promocją i zorganizować jakiegoś patrona medialnego itd. Po pół roku od premiery ma pojawić się w wersji e-book.




Ogólnie książka składa się z takich krótkich opowiadań, które łączą się ze sobą w ciekawy sposób. Coś na wzór memuarów.
Później wrzucę (po miesiącu chyba można o ile dobrze wyczytałem w regulaminie) historię z oczu drugiego głównego bohatera, Tomka. :twisted:
"W internecie znajdziecie tylko najprawdziwszą i jedyną słuszną oraz absolutną prawdę"
- Albert Einstein :lol:

[W]Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

10
Jundi pisze: Vanity to self-publishing?
Vanity to nie self.
W selfie sam wszystko organizujesz, kontrolujesz i wydajesz własną kasę.
Vanity to forma, gdzie płacisz wydawnictwu, żeby wydało Ci książkę. Przeważnie jakość korekty/redakcji/reklamy/szaty graficznej w vanity jest tragiczna, ze względu na to, że tortu musi zostać odpowiednio dużo. Zapłaciłeś, więc bierze się taniego grafika (albo zdjęcie ze stocku) itd. żeby Twojej zapłaconej kasy zostało jak najwięcej.
Korekta jest albo jej nie ma, redakcja to samo. Ograniczenie kosztów.
I największa bolączka vanity - tam się wydaje wszystko, progiem jest tylko stan konta autora, wobec tego sam fakt "wydania" zupełnie nie świadczy o jakości tekstu, co więcej, dla ludzi z branży może być ostrzegawczym światłem "wydał w vanity, bo widocznie w zwykłym wydawnictwie nie chcieli wziąć".

I jeszcze jedno - nie odbierz tego jako hejt Twojej twórczości, ale to się jeszcze nie nadaje do wydania. Wydając to w vanity zrobisz sobie krzywdę, bo Twoje nazwisko zacznie być kojarzone i jak już osiągniesz progres w pisaniu, a będziesz chciał coś z tym progresem zrobić, to będzie za późno na wytłumaczenie, że już piszesz lepiej niż "wtedy w tym tekście co poszedł w vanity".

Wydając to w vanity nie otwierasz sobie żadnych drzwi, a raczej wszystkie zamurowujesz.

Pozdrowienia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

[W]Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

12
Jundi pisze: Czuję, że czegoś tu brak. A niech mnie, zaryzykuję. I zaczynam tworzyć. Początkowo wydawało mi się, że rysuje chłopca, małego dzieciaka. Ale nie. Leży tam w szczerym polu, wszak ktoś młody, ale nie jest to dziecko. Z jednej strony opiera się ręką, siedzi z nogami rozkraczonymi dumnie. Jego druga dłoń jest blisko ust, w których trzyma zębami długi kłos. Chciałabym opisać jego dokładny ubiór, ale brak go. Leży sobie spokojnie, odsłaniając swój lewy profil. Mężczyzna w półsiedzący, kolanami zasłania swe przyrodzenie, zaś dumnie eksponuje swą klatkę piersiową.
Leży, siedzi, półleży, z nogami rozkraczonymi dumnie (czyli jak? Jak można się dumnie rozkraczyć?), ale jednak kolanami zasłania przyrodzenie, za to odsłania swój lewy profil. No i jeszcze ta dumnie wypięta pierś...
Ja bym to naprawdę chciała zobaczyć na płótnie, gdyż w wyobraźni nie daję rady.
Poza tym - niestety. Do gotowego pejzażu można dwie - trzy postaćki domalowac, wielkości dużych przecinków, ale nie taką postać. Ona musiałaby być w tej kompozycji uwzględniona od samego początku, nawet jeśli przyjmiemy, że Kasia maluje spontanicznie, bez szkicu rysunkowego. Chyba żeby pacnęła parę kwiatków w dolnym rogu płótna, a potem stwierdziła, że taka duża płaszczyzna da się wykorzystać do czego innego, niż sama tylko łączka...
Jundi pisze: Sami usiedli na kanapie i dopiero 1. po krótkim zmrużeniu oczu włączyli się nieco aktywniej do życia.
– Kawy siostra dawaj – 2.pierwszy odezwał się Andrzej.
– Przecież nie możesz kochany, leki bierzesz. Chcesz umrzeć i zostawić mnie z tym bachorem samą? – 3. Dopowiedziała swoje Elka.
1. co ma wspólnego zmrużenie oczu z "włączaniem się do życia"?
2. wystarczyłoby "odezwał się Andrzej" albo "zażądał Andrzej". Przecież z samego tekstu wynika, że nikt przed nim nie mówił, więc jest pierwszy.
3. to w ogóle jest zbędne. Tam, gdzie z rozmowy wynika, kto mówi, nie potrzeba takich atrybucji dialogu, gdyż one za bardzo obciążają tekst. Czesto są niezgrabne, jak tutaj.

A dalej - rozumiem horror przebywania z maluchem, jeśli ktoś nie ma pojęcia, jak się zajmować dziećmi. Ale ta część jest zdecydowanie za długa. Są trzy elementy: felerne mleko, czekolada i pełna pielucha, lecz pierwszemu i trzeciemu poświęcasz stanowczo zbyt wiele uwagi. Naprawdę nie ma sensu rozwodzenie się nad takim czy innym odorem, każdy czytelnik bez trudu się domyśli przy pierwszej wzmiance, że to dziecinna kupa. Podobnie mycie tego małego, zapaskudzonego, ciagnie się niemiłosiernie. Spróbuj skrócić ten cały fragment przynajmniej o 1/3, będzie zdecydowanie lepiej.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

[W]Moja Droga Zawiłości [historia oczami Kasi][wulgaryzmy]

15
Juliahof, Powiedziałabym, że jest jednak pewna różnica jakości pomiędzy książką Jerome'a a tekstem, który komentowałam. I to właśnie o tę różnicę chodzi. Z faktu, że ktoś, kiedyś, gdzieś tak wspaniale napisał, dla potencjalnego pisarza może wynikać jedna tylko nauka: ucz się, próbuj, pracuj.
Fakt, że istnieją długie i równocześnie barwne, ciekawe opisy, naprawdę nie jest uzasadnieniem, żeby pozostawać przy tylko długich :D
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”