Kilka wulgaryzmów jest, nie wiem jak mam to oznaczyć?
Czytajcie zatem i oceniajcie...
Dom pełen ciszy, spokoju i wdzięku pozytywnie nastraja mnie do malowania. Wiem, że w tej ciszy gotowa jestem stworzyć coś, czego nie powstydziłby się student czwartego roku na ASP. Więc zaczynam. Wyciągam pędzle, otwieram pudło z farbami, które stoi koło zestawu do dekupażu, którym ostatnio też się trochę zajmuję. Rozstawiam płótno na sztaludze i natchnienie zaczyna działać. Samoistnie sięgam po odpowiednie farby, a kolory mieszam, barwiąc obraz od ramy w pełne blasku tło. Nieboskłon otaczam głębokimi chmurami, pozytywnie staram oddać się letniemu krajobrazowi na zewnątrz. Na chwilę przerwałam, popadając w głęboką zadumę, obserwując za oknem gnających gdzieś, wiecznie spieszących się i nie umiejących zatrzymać się, choćby na chwilę, ludzi na warszawskich ulicach.
Jakaś pani za oknem tak się spieszyła, że aż zgubiła klapka. Ktoś pędzi do tramwaju, jakby to był ostatni tramwaj na świecie. Ludzie, gdzie tak gnacie? Zastanawia mnie, po co oni tak biegną, przecież i tak nigdzie dalej, jak inni nie dobiegną. Co najwyżej pod samochód zaraz wpadną jak tamten facet z walizką. No, prawie by wleciał, biegnie na czerwonym i nawet nie patrzy, i jeszcze gada przez telefon.
Nie ma sensu tam zaglądać, obrazy zza okna zepsują mi tylko skupienie. Chciałam namalować jakieś ładne pole ze złocistymi kłosami, ale jak tak dalej będzie, to namaluje też pole, ale mokotowskie, a dokładniej stacje metra i biegające babcie po ruchomych schodach. Ostatnio widziałam, jak jakaś starsza pani zasuwała lewą stroną tak szybko, że uskrobała obcas babce przed sobą. Jak nie rąbnęły obie, aż krew się polała. Niektórzy to gnają, jakby zaraz mieli umrzeć, a wydaję mi się, że właśnie od tego gnania mogą nie dożyć jutra.
Wystarczy tego dumania, wracam do pracy.
Płuczę pędzle, szukam jakiegoś odpowiedniego koloru do kwiatów na łące, która znajduje się tuż po prawej stronie obrazu, w okolicy dolnego narożnika. Miały być chabry granatowe lub turkusowe. Tyle, że turkusowy zbyt prosto zleje się z błękitnym niebem. Nie, to nie pasuje do łąki, a może bordowe maki? Do wielkich lekko brudnawych chmur w kolorze écru. Będzie biało-czerwono, tak polsko. A więc odpowiednio mieszam czerwień z czarnym, żeby otrzymać odpowiedni ton barwy.
Jebut! Zwaliłam kubek z wodą, na szczęście nie zalałam obrazu. Lecę po szmatkę i pędzę, niczym te babcie po ruchomych schodach, bo na stoliku leży laptop, a woda powolutku wędruje w jego kierunku. Zdążyłam szybko zawrócić i zetrzeć wędrującą plamę, ochraniając mojego kochanego notebooka. To prezent od mojego tatusia. Tata rzadko nas odwiedza, chodź na święta Bożego Narodzenia udało mu się do nas dojechać. Lecz nie został zbyt długo, musiał znów pędzić do pracy, tym razem jechał do Niemiec. Zawsze, jak nas zostawia, to babcia mówi, że jest draniem. Strasznie mnie to denerwuje, choć czasem zastanawiam się, czy babcia Lodzia nie ma przypadkiem racji.
Znów wracam do farbowania. Skup się Kasiu, skup się. Ładnie ci to wychodzi, dasz radę. Po krótkiej samo motywacji zabieram się za swoje dzieło życia. Nigdy nie udało mi się tak znakomicie dobrać kolorów i idealnie dopasować proporcji, czuję że to będzie coś wspaniałego. Nie mylę się. Wygląda to coraz lepiej, z każdym muśnięciem pędzla wyzwalam z obrazu coraz to większe emocje. Czas na postać. Szukam w głowie i staram się wyobrazić, kogo mogłabym w tym pięknym polu postawić. Czy przypadkiem nie zepsuje tej sztuki jakimś zafajdanym człekiem? Może to tak zostawić, sama natura? Czuję, że czegoś tu brak. A niech mnie, zaryzykuję. I zaczynam tworzyć. Początkowo wydawało mi się, że rysuje chłopca, małego dzieciaka. Ale nie. Leży tam w szczerym polu, wszak ktoś młody, ale nie jest to dziecko. Z jednej strony opiera się ręką, siedzi z nogami rozkraczonymi dumnie. Jego druga dłoń jest blisko ust, w których trzyma zębami długi kłos. Chciałabym opisać jego dokładny ubiór, ale brak go. Leży sobie spokojnie, odsłaniając swój lewy profil. Mężczyzna w półsiedzący, kolanami zasłania swe przyrodzenie, zaś dumnie eksponuje swą klatkę piersiową. Jego jasny uśmiech i przenikliwy, acz przyjazny wzrok, potrafią sprawiać ciarki na plecach. Czy nie spieprzyłam tego obrazu? Młody człowiek za bardzo odwraca uwagę od pola, które jest bardzo wyraziste i jasne w pełnym słońcu. Widać, że w obrazie panuje skwar, lecz przystojniakowi w ogóle to nie przeszkadza. Dodałam mu ciemne, kręcone włosy i poprawiłam stopy, bo wyglądały jak u małej dziewczynki. Na kim ja się wzorowałam, malując ten portret? Na pewno nie na Dawidzie. Przecież on jest za gruby. Chyba stworzyłam kopię posągu Zeusa w Olimpii. Chociaż nie wiem, dlaczego mam dziwne wrażenie bliskości z postacią przedstawioną w samym centrum mojej ramy. Choć bardzo staram się sięgnąć pamięcią jak najgłębiej, za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, kim jest ten chłopak.
Nie wiem, na kim się wzorowałam, może na jakimś modelu przypadkowo zauważonym w czasopiśmie. Mimo wszystko mam ochotę go schrupać. Takie ciacho mi wyszło, że nie wiem.
Chyba skończyłam, albo dam sobie spokój, na razie niech przeschnie. Na sucho kolory trochę stracą na blasku i wtedy się zobaczy, czy nie trzeba będzie czegoś jeszcze przerobić. Biorę telefon, pstrykam zdjęcie i na Picassa. Potem na fejsika i na snapchata. Patrzę, że mam powiadomienie na messengerze. Ela pisze, że nie może się do mnie dodzwonić jak zwykle. Telefon mi padł. Podobno zaraz mają przyjechać z Andrzejem i dzidziusiem. To ciekawe. Odkąd mają tego dzieciaka, to trochę się między nami pozmieniało. Początkowo się bardzo cieszyłam, myślałam że będzie jak dawniej, tylko ciekawiej. Myślałam, że nauczę małego jakichś śmiesznych zwrotów, że będę jego ukochaną ciocią. Że pierwszy wyraz, który powie, to będzie „Legia Pany”. Bardzo się myliłam. Po tym, jak Andrzejek wyzdrowiał, po operacji wyprowadził się do Eli. Zaczęliśmy się o wiele rzadziej spotykać, a i gadać nie było o czym. Bo oni teraz tylko o dzieciach i o kupkach gadają. Zresztą Ela za bardzo pić alkoholu nie mogła, bo w ciąży, a mój brat też nie może, bo leki przyjmuje jakieś na krew. Ech, jakie to życie jest czasami zaskakujące.Nie ma co przeżywać i zawracać sobie głowę. Trzeba iść naprzód i nie myśleć o tym, co było, bo to i tak nie ma sensu. To co było i tak nie wróci. Nawet, jak bardzo byś chciała, to nie możesz cofnąć czasu. Nadmierne rozpamiętywanie jest gorsze od faszyzmu.
No nic, czekam na nich, zresztą mimo wszystko stęskniłam się za nimi. Kiedy to ja ich ostatnio widziałam? Pół roku temu, może dawniej.
Czekam. I są.
Weszli, ale nie ludzie. To nie są ludzie, to są zombie. Pierwsze skojarzenie to „Thriller” Michaela Jacksona i te zombiaki wszędzie goniące tę dziewczynę. Tak właśnie wyglądają. Miny mają, jakby mieli się zaraz powiesić, a oczy podkrążone, jakby wrócili po tygodniu z Woodstocka.
– Cześć brat, co tam? O, i jest Ela, jak dawno się nie widzieliśmy, co u was, dobrze wyglądacie – Zapytałam oznajmująco i skłamałam jednocześnie, bo nie wyglądali dobrze. Wyglądali źle, a nawet gorzej niż źle, bo tragicznie.
Weszli bez słowa, tylko trochę się uśmiechnęli, ale ledwo, tak bardziej na siłę. Wnieśli malucha w bujaku i posadzili słodkie śpiące maleństwo na podłodze. Sami usiedli na kanapie i dopiero po krótkim zmrużeniu oczu włączyli się nieco aktywniej do życia.
– Kawy siostra dawaj – pierwszy odezwał się Andrzej.
– Przecież nie możesz kochany, leki bierzesz. Chcesz umrzeć i zostawić mnie z tym bachorem samą? – Dopowiedziała swoje Elka.
– Może i masz rację. Idę spać.
Odwrócił się na bok i próbuje przysnąć mój braciszek. Ela patrzy na niego złym wzrokiem.
– Co jest? Gdzie żeście wczoraj byli? – Zapytałam zdezorientowana.
– W domu. A gdzie niby mielibyśmy być?
– No nie wiem, na jakiejś imprezie czy coś, tacy zmęczeni jesteście.
– Hahahaha – wybuchnął śmiechem Andrzej.
– My nigdzie nie wychodzimy od roku już. Ostatni raz byliśmy... nie pamiętam nawet gdzie, ale i tak zaraz moja mama zadzwoniła, żebyśmy wrócili po Fabiana, bo ona musi iść do pracy.
– W biedronce byliśmy, kochanie – spokojnie powiedział Andrzej, wciąż leżąc z zamkniętymi oczami na sofie.
– Ano tak, w ciszy i spokoju kupiłam nawet wino, pomyślałam że może wypijemy, jak wrócimy. Do dziś stoi w szafce, chyba się popsuło, bo otworzyliśmy je nawet, ale zaraz się mały obudził i znów było darcie ryja przez pół nocy.
– Co wy mówicie, to istny anioł, taki spokojny śpi sobie. O, i jaki słodki ma smoczek z Kubusiem Puchatkiem.
– Tak mówisz, to może z nim zostaniesz na godzinę, a my przejdziemy się z Andrzejem do galerii?
– Spoko – szybko odpowiedziałam, nie wiedząc jeszcze, jak wielki błąd popełniam.
Mina Eli poprawiła się błyskawicznie. Nawet Andrzej
wstał z kanapy.
wstał z kanapy.
Dostałam szybkie instrukcje i obietnice, że za godzinę będą. Jak coś, są pod telefonem. Ela tłumaczyła mi na szybko, co i jak. Gdzie butelka, jak będzie płakał to bujać, gdzie się odpina bujak, tetra do przetarcia, a bodziak na zmianę w czwartej kieszeni w czarnej torbie i pieluchy jakby co, są w tylnej kieszeni, ale on kupy robi rano, więc raczej dziś już robić nie będzie, bo już robił, ewentualnie siku, ale to prosta sprawa.
Już chciałam się z tego wymiksować, ale było już za późno. Momentalnie, niczym dzikie pantery wyskoczyli, opuszczając prędko dom, a nawet całą kamienicę. Już ich nie ma. Nie zdążyli nawet wypić herbaty. Dziękowali mi w locie, wysyłając palcami buziaki.
Nastała cisza. Dzidzia leżała spokojnie w bujaczku, pomrukując delikatnie.
Przesadzają chyba. Przecież ten słodziak nie może być aż taki zły. Pewnie panikują, Ela zawsze była trochę nadgorliwa. Nie może być aż tak źle. Usiadłam przy laptopie, zerknęłam na mój cudny obraz i przejrzałam trochę Youtube’a. Blogerki nic nie wrzucają. Może Szalone Diabły III coś nowego wrzucili. Uwielbiam ich, są tacy zdrowo pojebani. Przeglądam dalej: Cyber Marian, może Gonciaż albo zDupy. Abstrachuje też nic, a Czarne Owce to rzadko coś wrzucają. Nie ma nic do oglądania ciekawego, więc popatrzę na dzidzie. Fabianek? Jak można było nazwać tak dziecko. Co im do głowy przyszło? Szkoda, że nie Emanuel. Nie podoba mi się to imię. Ciocia będzie mówiła na ciebie Józek. Może być?
Jakby w odpowiedzi, niemowlak przeciągnął się i otworzył swoje wielkie niebieskie oczka.
– O, wstałem – powiedziałam najdelikatniejszym sopranem, jaki można sobie wyobrazić.
Maluch spojrzał na mnie i zrobił dziwny grymas. Następnie przeciągnął się, wysuwając rączki do przodu i zaczęło się. Rozejrzał się szybko po pokoju i jak nie wrzasnął. Nie, to nie był wrzask, lecz przenikliwy pisk. Natychmiast podbiegłam żeby zobaczyć, czy coś mu się nie stało. Na chwilę zamarł i mi się przyjrzał, a potem znów płacze. Znaczy się ryczy i wrzeszczy w niebogłosy. Spanikowałam. Zaczęłam go nerwowo odpinać, a on wierzgał jak opętany demon, rycząc przy tym, jakby ktoś przypalał go rozżarzonym dłutem.
– Fabianku. To ja, ciocia Kasia – wydukałam szybko i nerwowo.
Nic to nie dało, maluch wciąż płakał, skamląc. Co pomyślą sąsiedzi, że ja tu kogoś morduję. Chyba mnie nie poznał, w sumie to dawno się nie widzieliśmy. Dobra, szybko zebrać myśli, zanim ktoś zadzwoni na policję, że pod czternastką Strzyżeccy znęcają się nad dziećmi, patologia na maksa. Co mówiła Ela, jak płacze – smoczek. Więc szukam. O, ma przypięty do ubranka na takim plastikowym łańcuszku, to spróbuję mu wsadzić do buzi, a to nic nie daje, bo wypluwa. Więc podnoszę go do góry i noszę, bujam, głaszczę go, staram się go jakoś uspokoić. Co mu może być? Pewnie głodny. Odstawiam szybko rozdarciucha, który wciąż wyje i szukam butelki z mlekiem. O, jest gotowe nalane, na szczęście nie muszę przyrządzać. Daję mu i ucichł. Złapał mocno w rączki i przyssał się, niczym błądzący Etiopczyk do studni pełnej wody na pustyni. Ale nagle, jak nie wypluł, rzucając butelką w ziemię i lwi koncert trwa dalej. Bębenki w uszach zaczyna mi rozsadzać, co potęguje stres i niemałą panikę, w której zaczynam się coraz bardziej pogrążać. Co robić? Może za zimne, mleko musi być ciepłe, coś takiego mówiła Ela. Podnoszę butelkę z której lekko syczy, może od upadku się wzburzyło. Pędząc, prawie poślizgnęłam się na rozlanej białej plamie. W kuchni przelewam mleczko do garnuszka, wciąż trzymając Fabiana na rękach. Szybko odpalam kuchenkę, dobrze że mamy indukcję, mleko momentalnie się podgrzeje. Tylko, żeby nie przegrzać, po kilku sekundach mleko jest już dość ciepłe, a spienioną miksturę wlewam z powrotem do buteleczki i natychmiast podaję dziecku.
Złapał w dwie rączki i mocno przycisnął twarz, i zaczyna łykać. Cisza, nigdy nie doceniałam ciszy tak bardzo, jak w przeciągu tych piętnastu sekund, niestety mleko nie zasmakowało, gdyż maluch ponownie wykonał rzut butelką prosto w kubek z kawą, który zleciał z blatu, rozbijając się w drobny mak po całej ziemi. Nie mam kapci, więc z wrzeszczącym gnojem na rękach powoli próbuję się wydostać z tego pola minowego. Maluch zamiast mi pomóc, to strasznie się wierzga, przez co prawie upadłam razem z nim w to szkło. Na szczęście udało mi się jakoś wydostać z kuchni, o dziwo nie wbijając sobie nic w stopę. Spiesznie wracam do pokoju, odkładam malucha do bujaka i biegnę do torebki Eli. Może mleko jest stare, nie smakuje dziecku. Ela coś tłumaczyła, jak się to przyrządza, ale nic nie pamiętam. Przez te wrzaski nie mogę skupić myśli. Przeszukuję zawartość torby i jest. Znalazłam. Mleko modyfikowane Bebiko. Otwieram a tam proszek. Cholera, to trzeba pewnie jakoś rozrobić, tylko jak? Próbuję jak najszybciej przeczytać na opakowaniu instrukcję, ale z każdą minutą pisk Fabiana staje się coraz bardziej przerażający. I nagle w trakcie czytania słyszę głośne „bum”. Mały wypadł z bujaka, bo zapomniałam go przypiąć. Mimo że mały rąbnął główką o podłogę, nie przeszkodziło mu to w dalszym płaczu, co więcej, ryczenie stało się głośniejsze i bardziej denerwujące. Natychmiast podbiegłam, podniosłam malucha i położyłam w bujaku, tym razem przypinając go mocno. Spojrzałam na czółko i nic nie widać, chyba nic się nie stało, oby nie było guza, bo Ela mnie zabije.
Wracam do mleka. Przeczytałam: jedna miarka na 30 ml wody. Okej, uspokój się Kasiu, dasz radę. Zawsze byłam cienka z matmy, już wiem, po co tyle każą się uczyć dzielenia, i już wiem, dlaczego klasówki były na czas. Ja też teraz muszę się spieszyć. Butelka ma 210 mililitrów podzielić na 30, co daje 7 miarek. Pełna dumy wsypuje do drugiej butelki siedem miarek. W torbie Eli znalazłam też wodę dla dziecka, więc odkręcam butelkę i słyszę charakterystyczne „psssst”. Woda się zbuzowała, a gaz wyleciał z góry. Patrzę na etykietę i nie wierze własnym oczom. Cisowianka zmineralizowana lekko gazowana. Chryste, szybko biegnę do kuchni, nie zważając na pokruszone naczynie i zalewam butelkę wodą przegotowaną z czajnika. Wracam i podaję małemu, który natychmiast przyssał się do butelki i potulnie zaczął pić. Chlipiąc przy tym słodko, jak małe niewinne kociątko. Mały w końcu się uspokoił, zmrużył oczy i nawet lekko zaczął drzemać, nie odrywając ust od butelki. Spazmatyczne ruchy zanikły, a dziecko spokojnie się skuliło i obróciło na bok, tym razem nie spadając na podłogę. Udało się.
Niemożliwe, co za idioci? Podawali dziecku mleko z wodą gazowaną? Spróbowałam mleka ze starej butelki. Faktycznie, smakuje ohydnie i jest gazowane. Zadzwoniłam do Elki. Zapytałam ją, kiedy będą i opowiedziałam im o sytuacji. Ela nawrzeszczała na Andrzeja, nawyzywała go od głupich mężczyzn, troglodytów i bezmózgich samców, bo to oczywiście on kupował wodę dla dziecka. Ta, w sumie to po moim bracie można się było tego spodziewać. Po wszystkim usłyszałam, że niedługo będą, mam się nie martwić, dam sobie radę, a w ogóle to zaraz Ela wyśle mi zdjęcie pięknych śliwkowych szpilek, które sobie kupiła. Obcas dwanaście centymetrów. Nieźle, pomyślałam, ale czy nie złamie się pod nią przypadkiem, to już nie wiem. Ela jest dość mocno zbudowana. Zawsze mawiała, że ma grube kości i do tego lubi ubrać się dość wyuzdanie. Ma wyczucie gustu, choć czasem jak założy na siebie takie ciasne legginsy, to wygląda dość komicznie, jak baleron w ciasnej folii. Ostatnio mi się żaliła przez telefon, że nie ma kiedy o siebie zadbać i łazi całymi dniami w dresie. Wtedy nie bardzo byłam w stanie zrozumieć o co jej chodzi, ale teraz zaczynam powoli kumać.
Dobra, usiadłam na fotelu koło maluszka, zmęczona jak po godzinnym ostrym seksie, nogą bujam bujak, żeby już nie wył więcej, bo nie wytrzymam tego znowu. Fabianek mruży oczy, ale co chwila zerka na mnie niepewnie. Łyknęłam leki na serce, bo zaraz od tego może stanąć mi pikawa. Zmęczona jak cholera, staram sobie przypomnieć coś szczęśliwego, żeby odstresować się i pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to Tomek. Niesamowite, jak bardzo został mi w pamięci ten osobnik, który jak dłużej się nad tym zastanowić, nie znaczy dla mnie nic.
Dostałam kilka SMS-ów od Dawida, o tym że wyjeżdża znowu gdzieś za granice służbowo i coś tam jeszcze o swojej pracy. Napisałam mu, że zostawili mnie z dzieckiem samą i średnio sobie daję radę, ale Dawid na to nic mi już nie odpisał.
Mały dzidziuś tuli się do butelki, wciąż ssąc mocno smoczek, jakby próbując jeszcze coś wychlać z niej. Mimo, że butelka jest już pusta, mały grzecznie zasypia, bezustannie ssąc. Znowu spokój, może nie jest aż tak źle, w końcu robię to dopiero pierwszy raz. Mogę nie być aż tak wprawiona jak oni, dlatego się tak zmęczyłam. Nie jest tak źle, przesadzają, pewnie narzekają za bardzo. Idę pogrzebać w torebce Eli, może znajdę coś
ciekawego.
ciekawego.
Jest grzechotka dla dziecka, jakaś kolorowa zabawka o dziwnym kształcie, pieluszki i mokre chusteczki. Kurde nie ma żadnych lakierów do paznokci? Zawsze lubiłam jej podbierać, jak miała jakiś fajny kolor. O, a co to? Papierosy LD różowe. Ela już nie pali elektryka? Dawno nie paliłam, ale mam straszną ochotę zajarać, jak nigdy przedtem. Paczuszka z różowym paskiem zachęca mnie do otwarcia. Jakby mówiła mi: zapal mnie, tylko jednego, tylko ten jeden raz. Więc ja nie odmawiając jej, otwieram ją, znajduję w środku także zapalniczkę. Chyba nie będę palić przy dziecku. Śpi sobie ładnie Fabian, więc pójdę do kuchni. Idę i sprzątam potłuczoną szklankę, trzymając w ustach papierosa. Nawet dobry, tylko trochę mnie przydusiło. Pokasłałam nawet odrobinę. Ile ja już nie paliłam? Chyba z dwa lata, albo i więcej? Zapomniałam już, jakie to przyjemne i odstresowujące. Poza tym, to tylko ten jeden, przecież nie zacznę znów palić. Gdzieżby tam. Krzątam się jeszcze nieco w kuchni, staram się ogarnąć ten bajzel. Idę po mopa do łazienki, żeby umyć plamę z kawy na glazurze i słyszę cichy szelest dobiegający z pokoju. Odstawiam mop i powoli otwieram drzwi od salonu. Fabianek zniknął. Przecież go przypięłam na sto procent, może ktoś tu wszedł i go porwał. Nieco zdenerwowana zaczynam śpiesznie iść w kierunku bujaka. Butelka leży i wszystko byłoby okej, tyle że nie ma dziecka. Znowu szelest, zerkam w lewo, podchodzę bliżej kanapy, wychylam się nad nią i co widzę? Siedzi sobie na niej maluch i zajada czekoladę razem ze sreberkiem. Czego nie przeżuje, wypluwa na moją piękną jasną kremową sofę. O nie! Skąd wziąłeś tę czekoladę? Zapytałam, jakby miał mi odpowiedzieć niespełna roczny dzieciak. O dziwo odpowiedział: „Aguuuu” i jeszcze coś tam bełkotał, i śmiał się pod małym zadartym noskiem. Ja natychmiast pochwyciłam go i podniosłam do góry, starając się trzymać go jak najdalej od swojego ciała. Bobas wierzgał na wyprostowanych rękach, o dziwo, nie przeszkadzało mu to w ogóle. Dalej przeżuwał słodkie kawałki, wylewając nadmiar z buzi w nieustannym uśmiechu. Przechodziłam w korytarzu koło łazienki, nie miałam zbyt dużego pola manewru, więc żeby dziecko nie mogło trafić mnie zafajdanymi rękoma, zbliżyłam go do wąskich ścian przedpokoju. To był mój pierwszy poważny błąd dzisiaj. Znaczy nie, pierwszym poważnym błędem było zgodzenie się na zaopiekowanie tym diabelskim maluchem, więc to był drugi mój błąd dziś i nie ostatni. Oczywiście mały potworek wychylił rączki i ufajdał mi piękne ściany w kolorze kawy latte, przez co wyglądały już raczej na ciemną gorzką. Zaklęłam szpetnie, ale wciąż spokojna starałam się nieco szybciej dostać do łazienki. Oczywiście zapomniałam o wystającym progu, który już dawno Dawid miał mi poprawić i przyfasoliłam małym palcem u nogi. Zaklęłam szpetniej, ale wciąż opanowana wciągnęłam powietrze głęboko i szłam dalej, nie poddając się przeciwnościom losu. Nieco kulejąc, dotarłam już do kranu i zaczynam go myć delikatnie, starając się nie ubrudzić siebie za bardzo oraz umywalki i w ogóle czegokolwiek. Po umyciu rączek zabrałam się za buzię. Posadziłam malucha na zgiętym kolanie i czyściłam skrzętnie. Obmywając mu buźkę, przyuważyłam spływającą czerwoną smugę do odpływu. Chyba nie kupowałam truskawkowej czekolady, z tego co pamiętam była orzechowa, może sobie pokaleczył dziąsła od kawałków, nie wiem, mniejsza z tym, czas go wytrzeć i wrócić do pokoju. Tak też zrobiłam, rezolutnego malucha posadziłam na kocu, poukładałam wokół niego zabawki, które wcześniej znalazłam w torbie Eli. Maluch zaczął się nimi bawić i wszystko zaczęło się układać. Miałam chwilę czasu, żeby przyjrzeć się stopie, czy aby nie złamałam małego palca. Chyba nie, jest okej.
Spoglądam na zegarek, czas leci, a oni jeszcze nie wracają. Fabian raczkując, sięga po zabaweczki i nimi grzechocze albo rzuca tak na zmianę. Niesamowite jest to, jak łatwo zmienia się jego nastój, raz się uśmiecha do zabawek, a za chwilę złości się, piszczy i nimi rzuca. Przypomina trochę mnie z gimnazjum i mój stosunek do zauroczonych we mnie chłopców.
Fabian siedzi, bawi się i krząta po podłodze, a do mnie dochodzi dziwny swąd. Niemiły odór, który przypomina nieco chwile spędzone w publicznych toaletach. Co jest? Czy kibel wylał? Zadałam pytanie samej sobie, ale szybko znalazłam odpowiedź na nie. Odpowiedź nasunęła mi się sama na głowę, w przenośni i dosłownie, bo właśnie w tej chwili mały urwis podszedł do mnie z jakąś książeczką w ręku, a razem z nim podszedł również odór. Książeczka, którą trzymał opowiadała o robieniu siusiu i kupki na nocnik. Na obrazkach rodzice małej Julii zachęcali ją do siadania na kibelek i klaskali jej brawo, gdy ta sprawnie wykonała defekację. Niemożliwe! Nie! Tylko nie to! Szybko pochyliłam się nad małym i smród omal mnie nie zabił. Dobra, szybka interwencja, zanim cały dom przesiąknie smrodem. Położyłam malucha na kocu. Ściągam mu spodnie i odpinam delikatnie pieluchę, mały wierzga nogami, staram się je utrzymać. Malutkie stópki nie przestają się ruszać i kopać, a ja nie mogę nad nimi zapanować. Próbuję zabawić go jakąś grzechotką, żeby się na chwilę uspokoił, ale to nic nie daje. Trudno. Po zdjęciu pieluchy, oniemiałam. To małe dziecko wydaliło tyle kału, ile samo waży, albo nawet więcej. Jak to możliwe? Tego się nie da przetrzeć, cały jego mały siusiak pokryty jest odchodami. Podniosłam go natychmiast i znowu trzymam go oburącz jak najdalej od siebie, biegnąc do łazienki. Już drugi raz dzisiaj w ciasnym korytarzu próbuję przejść z nim, zarazem szybko i równocześnie ostrożnie, żeby nie upaćkać niczego wokół. Małemu jak widać to się podoba, uśmiecha się szyderczo do mnie, a ja mam ochotę go wsadzić do muszli klozetowej i spuścić wodę. Nie robię tego niestety, wkładam zasrańca do wanny, zdejmując z niego koszulkę zauważam, że całe plecy aż po szyję są ufajdane gównem. Załamuję się i nie wiem, co zrobić. Zadzwoniłabym do jego rodziców i zapytałabym o poradę, jak go umyć, ale boję się, że ten gówniarz umaże wszystko w kale. Dobra, jadę z natryskiem, ledwo powstrzymując odruchy wymiotne, zmywam z niego znalezioną starą ścierką odchody z pleców. Myślałam, że mały będzie wył i płakał. Bynajmniej. Powiem szczerze, że nawet chciałabym, żeby trochę sobie poryczał, w końcu zasłużył sobie, ale skądże, on się świetnie przy tym bawi. Mu nic nie przeszkadza, stoi sobie w wannie, a nóżkami tupocze sobie w kałuży z wody i kupy. Próbuję opanować drżenie rąk. Nerwy zaczynają brać górę nad ciałem. Przypomniało mi się coś. Kasia, opanuj się, jak w tym filmie „Dwóch gniewnych ludzi” z Adamem Sandlerem.
Gusssfrabaaa… gusssfrabaaa... Cicho, powtarzałam sobie pod nosem tę kwestię.
Gusssfrabaaa…
O dziwo, pomogło. Myśli zaczęły się układać, a umysł ruszył do przodu, wytarłam go ręcznikiem i spłukałam porządnie wannę. Przyniosłam z torby zapasowe ubranka, o których mówiła Ela. Ubrałam go, maluch nie stawiał oporu, wydawał się całkiem radosny. Zapięłam go w bujaku i podałam mu grzechotkę, z jego strony nie było widać już żadnych obiekcji.
Nie ma co panikować, a jeszcze ta pielucha leży na kocu, wszystko razem zwinęłam w kłębek i wsadziłam w torebkę foliową i szczelnie zawiązałam. Już chciałam chwycić za telefon i dzwonić do rodziców tego smarkacza, ale nie było potrzeby, bo stali już pod drzwiami. Chciałam ich opieprzyć, ale poczułam ulgę i euforię, gdy weszli. Nim wyszli Ela, jeszcze pochwaliła mi się swoimi zakupami i kupiła dla mnie kolczyki w kwiatki. Ja też dałam jej prezent, owym prezentem była siatka z pieluchą, kocem i kupką. Ela się uśmiechnęła, a Andrzej prawie nic się nie odzywał, miał minę, jakby zaraz miał skonać. Miałam wrażenie, że zaraz zaśnie na kanapie, bo oczywiście znów się na niej uwalił. Opowiedziałam im, co mały nawyprawiał, nawet Andrzej się trochę przebudził, z zainteresowaniem spojrzał spode łba na ubrudzony tapczan bez emocji i znów poszedł kimać. Ela nie pozwoliła mu spać, bo musieli się już zbierać, pokłócili się jeszcze na szybko o coś nieistotnego, coś, czego nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć i prędko zebrali. Maluszek pożegnał się z ciocią, machnął rączką i opuścił mieszkanie.
Nastała cisza i spokój. Nareszcie. Poszłam do kuchni trochę ogarnąć siebie i mieszkanie. Spróbowałam umyć sofę, ale plama z czekolady nie chciała zejść. Zrobiłam sobie mocną gorzką kawę, rozprostowałam nogi na stoliku i postawiłam sobie laptopa na kolanach.
– Chwila relaksu każdemu się należy po ciężkiej pracy – pomyślałam i tak też zrobiłam. Odpoczywałam, bujając w obłokach przed komputerem.
Po chwili wstałam, przypomniałam sobie o moim arcydziele, które rano zaczęłam malować, pewnie już przeschło, zobaczmy jak to wygląda. Podeszłam do obrazu, ale już z daleka coś mi nie pasowało. Z bliska zauważyłam, że na samiutkim środku, zasłaniając mojego nagiego amanta, odbite były dwie malutkie czerwone rączki.