Hmm... znalazłem gdzieśik starszy tekst... Już prawie o nim zapomniałem. Oddaję go do zweryfikowania, korekta dotychczasowa obejmowała ortografy etc.
Lady Rewolucja * (*tytuł roboczy)
Największym szczęściem człowieka jest kochać i być kochanym. Jest to szczęście nawet w najgorszym nieszczęściu.
- Anonim
Moje losy związały się nierozerwalnie z dziejami rodziny Cezą. Tak przynajmniej śmiałem twierdzić i rozgłaszać wszem i wobec, dopóki Boska wola nie zmieniła tego stanu rzeczy.
Z okresu niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa nie pamiętam wiele. Przed oczyma stają mi rozmazane, pokryte mglistym nalotem obrazy francuskiej wsi. Wieśniacy ze zdziwieniem spoglądający na małe dziecię, tkliwość kobiety, którą aż do piętnastego roku zycia miałem za matkę. Nigdy nie byłem piękny. Swoją brzydotę - lekkie zgarbienie, nieforemny nos, dziwaczne, trochę za duże oczy i małe usta, za długie ręce oraz fakt, iż kulałem - nadrabiałem miłym dla ucha głosem, inteligencją, błyskiem w oku i celnością wypowiedzi.
Jak już wspominałem w wieku piętnastu lat ludzie, będący mi rodzicami wyjawili mi me prawdziwe pochodzenie. Przed piętnastu laty, gdy nad okolicą szalała burza do wioski zakradła się jakaś istota. Ludzie, którzy byli mi rodzicami, widzieli niewyraźny ciemny kształt myszkujący pośród chat. Wyglądało na to, że skryta w rozświetlanej czasem piorunami ciemności postać zostawiła jakieś zawiniątko. Rzeczywiście.
Tak trafiłem do tej rodziny. Dziwnie się czułem z tą zbędną - przynajmniej dla mnie - wiedzą. Przez kilka dni chodziłem jak ogłupiały, martwiąc niezmiernie mych opiekunów. W końcu uciekłem w stronę miasta. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Niestety zabłądziłem w lesie, gdyż za namową innej młodzieży wybrałem tą właśnie, mniej pewną drogę. Zapadł zmierzch, las nagle stał sie nieprzyjemnym miejscem. Pomiędzy drzewami czaił się strach, każdy odgłos, urwany fragment z wietrznego monologu, przyprawiał mnie o dreszcze. Po raz pierwszy w mym piętnastoletnim życiu bałem się czegokolwiek.
Znalazłem dość dużą niszę w niszczejącym drzewie. Tam, otoczony przez szum liści podobny szmerom umarłym, otoczony przez ciemność błyskającą gdzieniegdzie oczyma swych dzieci leżałem skulony i wyczekiwałem snu. Ten zmógł mnie nareszcie gdy cały drżący gotów byłem na najgorsze.
Obudziło mnie wściekłe ujadanie psów, rżenie koni i ludzkie krzyki. Pan na zamku Verititas polował. Wygramoliłem się z niszy i jąłem rozmyślać co dalej robić gdy dopadł do mnie rozeźlony ogar. Odpędziłem go odruchowo wyrwanym kijem, ale gdy nadbiegły kolejne zwierzęta zmuszony byłem wskoczyć na drzewo.
Po chwili ukazało się pięciu konnych i trzech pieszych. Jeden z konnych, ubrany w modny i wręcz stworzony do polowań zielonkawy, dobrze skrojony kostium, brunet o pięknym uśmiechem. Ujrzawszy mnie, pokrakę, siedzącego okrakiem na gałęzi, powiedział ze źle tajonym rozbawieniem:
-Witaj ptaszku! Czemuś wybrał tak niewygodne miejsce?
Towarzysze mówiącego uśmiechnęli się znacząco.
-Mości Panie! Przeto stąd najlepsze widoki na ten piękny las! A i waszym psom by się tu spodobało.
Towarzysze mego rozmówcy popatrzyli na siebie osłupiali, ale on zszedł z konia i po chwili, ku ogromnemu zdziwieniu wszystkich, siadł obok mnie.
-Może i niewygodnie tu, ale miałeś rację. Widoki są przednie. Jak Cię zwą?
-Jestem Simon.
Mój rozmówca zszedł z drzewa i kazał psiarczykowi uspokoić ogary.
-Zejdźże do nas przyjacielu. Chciałbym wziąć Cię na służbę do Verititas, podobasz mi się. Jesteś bystry.
Zlazłem z tej gałęzi i stałem chwilę bez słów. W mig zrozumiałem, że w łapska wpadła mi nie lada gratka. Okazja nie mogąca przejść obok. Zgodziłem się i tak oto zostałem osobistym sługą pana Denisa Cezą, syna miejscowego diuka i pana na Verititas - Jana Cezą.
Mój pan był energicznym, inteligentnym człowiekiem, a także ogromnym miłośnikiem literatury. Z tego, co zdołałem się zorientować sam również trochę pisał - zwłaszcza nowele. Zresztą był on człowiekiem dobrym, aczkolwiek zbyt oddanym sentymentalizmowi (przy nim szybko powiększyłem swój wieśniaczy leksykon, nabrałem trochę ogłady, a połączenie brzydoty i intelektu uczyniło mnie niby ulubionym "zwierzątkiem" mieszkańców Verititas).
Pan Jan Cezą był człowiekiem światowym, obeznanym z ówczesną modą i obyczajowością. Do swego zameczku zapraszał wielkie osobistości ze świata kultury, polityki. Często urządzał bale na których bywali jego zacni sąsiedzi, a także przesławni przedstawiciele paryskiej elity: Robespierre, Wolter, .
Panicz Denis z reguły sarkał na takie wydarzenia. Kilkakrotnie pytałem go czemu tak nie lubi wszystkich tych bali, ale on patrzył na mnie dziwnie, z cierpkim uśmieszkiem i milczał. Po pewnym czasie, gdy wyraźnie dostrzegałem niejaką schematyczność i monotonię w tych zabawach zrozumiałem niechęć panicza. Ale z początku... Moje zdziwienie przerastało najokazalsze drzewa w przyzamkowym ogrodzie. Cóż za damy, jacyż kawalerowie. Ile złota, przepychu, okazałość, gwar, przepiękna muzyka. Wszystko to czarowała "brzydala ze wsi", onieśmielało mnie.
Ale co ja, sługa mogłem? Panicza nie przekonał nikt, do udziału w balach zmuszał go nieraz ojciec. Wtedy wchodził na przepiękną salę z gotyckimi, ostrołukowymi oknami, niechętnie deptał mahoniowy parkiet i ze mną u boku stawał w pobliżu drzwi. Tańczył rzadko, często zmuszał się by uczynić zadość prośbie którejś z dam, ale stwierdzić mogę pod przysięgą, że tancerz z niego przewyborny.
Ja zaś budziłem zainteresowanie gości pana Cezą. Mniej kulturalni pokazywali na mnie palcami, a do uszu mych docierał ich głupawy śmiech - zapewne reakcja na jakiś żart mający godzić w mą osobę. Ja stałem zawsze z boku, gotowy na każde skinienie panicza. Jednak zażyłość nasza nie byłą związkiem pan-sługa. Z przestrachem stwierdziłem, że panicz darzy mnie źle ukrywaną przyjaźnią. Dużo ze mną rozmawiał, śmiał się z moich żartów. Kilkakrotnie nawet pytał mnie o radę względem jakiegoś swojego utworu. Doprawdy targały mną niewysłowione uczucia, mieszanka leku, radości i czci do mego chlebodawcy.
Byłem mu wierny i cholernie wdzięczny za wszystko. Dzięki niemu nauczyłem się czytać i czerpać z tej umiejętności nieogarnione korzyści.
Zdarzały się jednak dni gdy nikt w świecie nie był w stanie odgadnąć jakie troski obsypują śniegiem głowę panicza Denisa. W dni takie martwiłem się bardzo, próbowałem bawić go rozmową, zachęcać do pisania lub lektury. Wszystkie moje wysiłki okazywały się daremne, a gdy miał już dość mych prób opuszczał zamek i konno przemierzał włości swego ojca. Wtedy zostawałem sam w jego pokoju, a czas do jego powrotu spędzałem czytając lub sprzątając.
Panicz Denis skończył właśnie 19 lat. W rodzinie Cezą dzień ten obchodzono tak jak dotychczas święta państwowe. Pan Jakub wydawał ogromne przebogate przyjęcie dla okolicznej arystokracji, szczególny nacisk kładąc na to, by na balu obecne było jak najwięcej młodych arystokratek. Jasne było, że pragnie wyswatać syna z zamożną dziewczyną z dobrego rodu, pomijając całkowicie uczucia panicza.
W całym zamku trwały gorączkowe przygotowania, nie znalazł się żaden służący mogący odpocząć dłużej niż na oka mgnienie. W kuchni zgiełk, na pokojach poruszenie, wszyscy podenerwowani, pan domu chmurny, gotów pobić służącego pracującego zbyt mało. Wszystko musiało lśnić, głosić wszem i wobec o bogactwie Denisa Cezą, przyszłego pana na Verititas, kawalera szukającego kandydatki na małżonkę. Takie były oczywiście zamierzenia pana Jana.
Wreszcie nastał ten dzień. Gorączka panująca w zamku osiągnęła apogeum, wszyscy krzyczeli, biegali, kończyli prace. Istny szał, na który panicz Denis patrzył z politowaniem. Zostało już tylko parę godzin, zaraz zaczną zjeżdżać się pierwsi goście.
Zaczęło się ściemniać. Gdy szarość, cień mroku napłynęła nad zamek, aleja wiodąca od bramy ku zamkowi rozbłysła światłem setek lampionów. Było jasno jak w dzień. Służący otworzyli bramę i na teren bajecznie przystrojonej posiadłości wjeżdżały kolejno powozy, z których przed pięknymi, oszklonymi drzwiami prowadzącymi do holu Verititas wysiadały damy i panowie. Witała ich rodzina Cezą i ja. Panicz Denis uparł się, że mam mu towarzyszyć. I znów budziłem zainteresowanie wytwornego towarzystwa.
Nie ma sensu przytaczać wszystkich gości, ich nazwiska, imiona, tytuły i przeraźliwe zmanierowanie. Wszyscy wyglądali tak sztucznie, jak lalki odziane w przedobrzone szatki. Te ich wymuszone uśmiechy, ugrzecznienie. Zdarzały się oczywiście wyjątki, ludzie szczerzy, ale byli to zwykle "ubodzy krewni" lub służba. Nie możliwe by panowały tu takie obyczaje.
Uroczyste przyjęcie rozpoczynało się wytworną, przebogatą kolacją w ogrodzie angielskim. Pan Jan kazał go wybudować zdaje się trzy lata temu. Jedli na tle "ruin" późnoromańskiej kapliczki, przy dużym, zadbanym stawie, wsłuchani w szmer strumyka i wodospadu. Szczerze to ogród ten nie podobał mi się wcale. Był tak samo sztuczny jak towarzystwo. Ja usługiwałem paniczowi Denisowi. Bodajże po dziewiątym daniu, drugim deserze, gdy wyborne wino zaprawiło gości wszyscy udali się do sali balowej. Pan Jan przeszedł sam siebie by sala przypominała pomieszczenie z bajki. Wszyscy byli oszołomieni cudnymi ozdobami, kipielą bogactwa. Grali najlepsi muzycy, sprowadzeni z Paryża.
Panicz Denis stał z boku, przy ścianie, rozmawialiśmy o literaturze i sztuce. Taka kulturalna pogawędka, będąca w rzeczywistości krzykiem rozpaczy panicza. Na parkiecie wirowały pary - damy z wysoko upiętymi włosami w które wplotły aksamitne wstążki, w sukniach z bufiastymi rękawami, ogromną ilością koronek. W objęciach były kawalerów w haftowanych surdutach, śnieżnobiałych koszulach, zdobionych kamizelkach, w atłasowych spodniach z rajstopami i w lakierkach czarnych jak heban. Iście zabawne towarzystwo. Ja sam ubrałem się skromnie, jak lokaj, mimo, że panicz chciał bym wdział ten kostium jak jakiś członek trupy cyrkowej.
Patrzyliśmy na panny. Ja, chcąc wspomóc mego przyjaciela i pana, podszeptywałem: "może ta?", "albo i ta, paniczu". Jednak podszepty me kwitowane były cierpkim uśmieszkiem.
Rozmawialiśmy tedy, a panicz musiał kilkakrotnie przerywać naszą miłą pogawędkę by odmawiać damom tańca. Raz uczynił zadość ich prośbie widząc na sobie chmurne spojrzenie ojca. Zatańczył zdaje się z madame de Revoir, ale widać było, że z przymusu.
Potem rozmawialiśmy znowu, przerwał nam ojciec panicza. Zamienił z nim kilka słów na temat obecnych na sali panien. Czy aby któraś nie przypasowała mu. Panicz twardo odrzekł, że żadna.
Pytałem właśnie panicza o któreś z dzieł średniowiecznych, gdy spostrzegłem dziwną zmianę na jego twarzy. Wyglądał na nieobecnego. Próbowałem zwrócić jego uwagę jakimś spostrzeżeniem, ale on zrobił gest ucinający wszelką rozmowę i zniknął w kolorowym tłumie. Osłupiałem. Nadaremno wypatrywałem go, próbowałem wyłuskać z ciżby. Dwa, może trzy razy podszedł do mnie na chwilę, nieobecny, krew jakby odpłynęła mu z lic. Uspokajał mnie wtedy, że czuje się dobrze i po chwili znikał.
Porządkowanie posiadłości po balu zajęło cały tydzień. Próbowałem oczywiście zdobyć jak najwięcej informacji, wyciągnąć z panicza skąd ta nagła zmiana, chorobliwe oblicze. Milczał jak zaklęty, pisał jedynie dużo, ale każdą zapisaną stronicę ukrywał pieczołowicie.
Niepokoiło mnie to milczenie, nieobecność i bladość jego lic. Zawezwałem lekarza, starego sprawdzonego doktora, związanego z rodziną Cezą od wielu lat. Nie stwierdził nic, w jego mniemaniu panicz Denis był zdrów, a jego niedomaganie złożył na karb duszy. Jednak nie dane mi było zawezwać jeszcze duchownego. Ledwo lekarz opuścił Verititas, panicz zrobił mi awanturę, zrugał jak brudnego psa (tak się czułem słysząc jego słów kipiących gniewem) i kategorycznie zabronił wzywać księdza czy innego szarlatana. Posłuchałem, ale nie jako służący, lecz jako przyjaciel.
On zaś pisał dalej, pochłonięty pracą. Największa wszak zmiana zaszła w jego stosunku to wszelakich przyjęć. W trzy miesiące po urodzinach panicza, do Verititas, na ręce pana Jana złożone zostało zaproszenie do Montseugr. Wahanie ojca przełamała lodowa stanowczość syna. Na wieść o zaproszeniu krew napłynęła mu do twarzy, rumieniec - największa oznaka zdrowia - wykwitł mu na policzkach, a gdy pan Jan wyraził wątpliwości czy ze względu na stan zdrowia panicza udać się na ten bal, panicz Denis prawie krzycząc oznajmił, że musi być na balu obecny. Tak też się stało.
Montseugr było okazałym zameczkiem wybudowanym na wysepce kilkanaście metrów od brzegu jeziora Montsign. Okazała ta, lecz siermiężna budowla przywodziła na myśl czasy feudalne i surowość rycerskiego stanu. Jednak pani na zamku Montseugr zadbała by komnaty zamku przypominały czasy dzisiejsze. Przepych, bogactwo, fantazyjne wzornictwo dosłownie lało się ze ścian, sufitów wezbraną falą napierając na widza.
Bal odbywał się w przeogromnej sali z rzędem małych okien tuż od sufitem. Doprawdy niezwykła panowała tam atmosfera.
I tym razem panicz znikał w tłumie tańczących, powracając tylko na chwilę by gasić me niepokoje. Z zrozumiałych względów budziłem zainteresowanie, zwłaszcza zebranych dam. Szczęściem nie trwało to długo, mogłem więc w spokoju martwić się o panicza.
Po powrocie do domu "choroba" wróciła wraz ze wszystkimi symptomami.
Jednego wieczora, gdy miesiąc okazałą srebrzystą tarczą wznosił się ponad drzewami, panicz Denis kazał osiodłać mi dwa konie i przygotować się do drogi. Uczyniłem jak rzekł i wyjechali my galopem w noc. Zatrzymaliśmy się w pobliżu zakola rzeki, gdzie uformowana była kamienista plaża. Znajdowała się ona o pięć czy sześć stóp poniżej trawiastego zbocza i porastającego go brzozowego gaiku. W ciszy kontemplowaliśmy krajobraz.
Po powrocie do zameczku rumieniec zdrowia znów gościł na twarzy panicza Denisa, przez cztery następne dni. Potem ustąpił dobrze znanej domownikom i służbie bladości połączonej z przemożną melancholią.
Wszystko zmieniło się nagle pół roku później i dziś śmiem twierdzić, że wtedy minęło apogeum niepokojącego zjawiska. Ponownie bal, tym razem u kuzynostwa pana Jana Cezą, w zameczku Ceser, u państwa Sesę.
Niestety wydarzenie to było w istocie przykra kpiną, lub nieudolnym żartem. Muzycy, żałośni, prawdopodobnie wzięci na szybko z pierwszej lepszej karczmy. Towarzystwo - nieliczne, i naprawdę tylko część z nich mogła uchodzić za tych "przyzwoitych". Tym razem jednak dostrzegłem wyraźnie cel pokrytych milczeniem i głupawym wyjaśnieniem, zniknięć. Była nim wcale przyjemna mademoiselle, brunetka o słodziutkiej twarzy, ubrana gustownie, i z klasą, acz o dziwo nie ociekająca haftem, koronkami i złoceniami. Kryształ. Panicz Denis tańczył z nią kilka razy, ale panna zniknęła szybko. Wrócił do mnie i zakomenderował, byśmy opuścili przyjęcie-kpinę. Konno (panicz pożyczył od kuzynów dwa rącze rumaki) jak dwa podmuchy wiatru wpadliśmy między drzewa. Patrzyłem z lękiem na mego pana-przyjaciela.
Po prawie godzinnym galopie po okolicy zawróciliśmy do zameczku Ceser, zwróciliśmy konie i jęli spacerować po ogrodzie i gawędzić. Panicz Denis wyglądał na pobudzonego, mówił dużo, z właściwą sobie lotnością. Czyżby dziwna "choroba" ustąpiła zupełnie?
Usiedliśmy w altanie, gdzie na stoliku stała karafka wypełniona przednim trunkiem. W tej izolacji, gdy mury oddzielały nas od nieudanego przyjęcia, trwającego nadal chyba tylko po to, by nie urazić beznadziejnych gospodarzy, mogliśmy delektować się trunkiem jak równy z równym. Panicz mógł otwarcie traktować mnie jak przyjaciela, czego nie robił w towarzystwie. Rozumiałem go świetnie, czułem także jak z rosnącym gniewem podchodzi do manier i owładniętego nimi towarzystwa.
Dyskutowaliśmy o sztuce, starali nawzajem przebić argumenty przeciwnika, że to dzieło sztuki jest przewyborne, a tamto znów ohydne. Tak nam płynął czas, dopóki na parkowej alei nie ukazały się dwie damy - tajemnicza znajoma panicza wraz z towarzyszką. Panicz Denis zaprosił je do altany i poczęstował trunkiem, zaprezentował mnie jako swego przyjaciela (co wielce mi podchlebiło). Rozmawialiśmy tedy w czwórkę, ale widać było, że pan mój peszy się niezmiernie. Damy odeszły, ale wskazały cel dalszego swego spaceru, zapraszając nam tam. Podziękowaliśmy grzecznie i zapewnili, że wkrótce do nich dołączymy.
To tajemniczą dama była Lady Ivone, kuzynka pani de Moireua. Młoda ta, powabna dziewczyna , o bystrym spojrzeniu w cudaczny sposób wpływała na panicza. Człowiek ten zmieniał się przy niej nie do poznania.
Dopiliśmy trunek, pogawędzili chwilę i skierowali się w stronę wskazaną przez damy. Przysiedliśmy się do nich, panicz próbował - niestety z marnym skutkiem - podtrzymywać konwersację, więc na mnie spadła ta rola. On siedział wpatrzony w Lady Ivone, zamieniając z nią kilka pospiesznych słów.
"Zakochał się" - pomyślałem - "Zakochał się na zabój". Nieszczęśliwie odnaleziono nas w tym cichym zakątku pośród drzew. Przyłączyło się do nas kilku znajomych panicza. Rozkrzyczani, pijani, rozbawieni i złośliwi. Nocne powietrze niosło daleko ich niewybredne żarty. Oczywiście zjechali i mnie, traktowali jak ostatnie bydlę. Widać było, że paniom nie odpowiadało takie zachowanie. Opuściły tedy towarzystwo.
Panicz chmurny wrócił do zamku, nad ranem zasiadł do pisania z taką miną, iż bałem się mu przerwać aby nie paść rażony jego gniewem. Pisał zawzięcie, tajne dla mnie wiadomości, nie zeszedł na obiad, kolację, dwa razy posłał tylko po wino. Ja siedziałem na moim krześle, w kącie jego gabinetu i patrzyłem na to zaniepokojony.
Tymczasem, dnia następnego, pod baldachimem ciężkich, burzowych chmur do Verititas nadeszły wieści, że w Paryżu wzburzone tłumy, motłoch, najniższe warstwy społeczeństwa zwróciły się przeciw możnym. Pan Jan otrzymawszy tą wiadomość w czasie drugiego śniadania prawie udławił się kęsem spożywanego pokarmu. Poderwał się osłupiały i jął tarmosić posłańca, krzycząc i każąc mówić wszystko co wie.
Popołudniu nie lepsze przyszły wieści: Bastylia wzięta! Kolejne dni, tygodnie przynosiły informacje o nowych wydarzeniach: chłopskich rewoltach, królewskich decyzjach. W końcu po trzech latach tego zamętu wydawać by się mogło, że nastał względny spokój.
W Verititas spożywano właśnie obiad. Pan Jan Cezą wznosił toast za pomyślność francuskiej arystokracji (i tym samym swoją), gdy zgromadzeni w sali służący i domownicy usłyszeli strzały, okrzyki i jęki umierających. Panicz Denis wraz z ojcem poderwali się, chwycili za broń (dwie piękne szable wiszące nad kominkiem w jadalni) i rzucili się do drzwi. jednak napastnicy byli szybcy. Drzwi otwarły się z hukiem i do jadalni wpadło kilkudziesięciu uzbrojonych wieśniaków, z jakimś mieszczaninem. On to właśnie ich uciszył i wyrzekł słowa, które sprawiły, że rodzina Cezą zamarła z trupią bladością na licach.
-W imieniu ludu i jego naczelnego przywódcy Robespierre'a aresztuje was! Jutro rano zostaniecie przewiezieni do Paryża, gdzie was osądzą.
Wstrzymałem oddech. Bardziej energiczny Jan Cezą odpowiedział pierwszy:
-Jak śmiecie napadać na... - lecz brutalnie mu przerwano.
-Z ramienia i woli ludu! Jesteście pasożytami niszczącymi nasz kraj! Musicie ponieść karę.
Dalszej rozmowy nie było. Moich państwa aresztowano, spętano i pod silną strażą umieszczono w salonie. Strażnicy zmieniali się co parę godzin, a ci którzy nie pilnowali rozpełzli się po zamku, jedząc, rabując i siejąc zamęt. Szczęśliwie uratowałem tajemnicze rękopisy panicza (kiedyś natrafiłem na nie w czasie sprzątania, wiedziałem więc gdzie są skryte). Udało mi się także, pod jakimś bzdurnym pretekstem - zdaje się "poniżenia mych tyranów" - pomówić chwilę z paniczem.
Następnego dnia rano po rodzinę Cezą przyjechał powóz. Wraz ze strażą opuścili na pół zrujnowane już (zaiste dziwo nad dziwy! żeby kilkudziesięciu chłopa w jedną noc na poły zrujnowało zameczek) Verititas.
Gdy odjechali ocalała służba popadła w jakiś amok. Rzucili się oni na ocalały dobytek, jęli kraść, rozdawać między siebie, aż ogołocili Verititas z bogactw. Wszyscy pouciekali, zostałem tylko ja. Urządziłem sie w najmniej zrujnowanym pokoju, wraz z częścią uratowanych książek i rękopisów.
Tak żyłem w niewiedzy o losie mego przyjaciela i całej okolicznej szlachty, trzy kolejne lata. Verititas, prócz jednej zajmowanej przeze mnie komnaty podupadł zupełnie. żyłem jako samotnik, pisząc trochę i czytając. Do miasta bądź pobliskiej wsi jeździłem tylko w najpilniejszych sprawach. Brzydziłem się tamtymi ludźmi, pamiętając ich zuchwałość, pewność siebie i szkody jakie wyrządzili w zameczku.
Obudziłem sie po wyjątkowo źle przespanej nocy. Dręczyły mnie koszmary, otchłanie mroku pośród którego kryła się groza. Parzyłem właśnie herbatę gdy doleciało mnie pukanie. Listonosz przyniósł mi paczkę listów. Spojrzałem zdziwiony. Skąd? Od kogo?
Otworzyłem pierwszą z brzegu kopertę, z datą z ubiegłego tygodnia. Była tam tylko krótka notatka z nieczytelnym podpisem:
"Szanowny panie Simonie Cezą, przeszukiwawszy archiwa Conciergerie, odnaleźliśmy listy, pisane ręka Denisa Cezą w tym przybytku smutku, więzieniu straceńców w okresie gdy niestety tu przebywał."
- (podpisu brak)
Ogarnęło mnie przytłaczające zdziwienie. Z informacji zaczerpniętych dwa, może trzy tygodnie temu, wiedziałem czym było Conciergerie. Tam oczekiwali ludzie, których terror Robespierre'a posyłał na gilotynę. Zamarłem.
Po chwili jednak przemogłem się i otworzyłem pierwszy z listów.
"Simonie....
Znajdujemy się w twierdzy warownej, zwanej Conciergerie. Rozdzielono mnie z rodziną, siedzę w celi z dwudziestką podejrzanych osób obojga płci. Znoszę ich krzyki, zwierzęce zachowanie, zachłanność. Nie jen, nie piję, siedzę w kącie nad tą kartką papieru i wylewam na nią swoje zmartwienie. Nie martwię się nawet o mą rodzinę, wierzę, że nikt nie naruszy ich spokoju. Wczoraj do sąsiedniej celi wtrącono lady Ivone.
Nigdy nie wyznałem Ci, przyjacielu, tego co do niej czułem, ale sądzę, że i tak domyślałeś się tego. A teraz dookoła strach, lęk. Najgorsze są noce. Nie wyobrażasz sobie jakie one sa koszmarnie, głośne, sprośne.
Każda noc przynosi zwierzęce orgie, opilstwo i wyuzdanie. Koszmar nie do opisania, a zza ściany, za którą znajduje się Ona dochodzą wciąż te okropne głosy. Strażnicy są przekupni, radują się z naszego zezwierzęcenia. Muszę coś zrobić...
- Denis Cezą"
Z drżeniem serca zacząłem czytać kolejny list.
"Simonie....
Dziś rano do naszej celi wszedł wysłannik, z listą osób podążających przed oblicze Trybunału. Istny Anioł śmierci: twarz blada, drapieżna, natchniona, wąskie niemal kobiece usta. gdy czytał nie patrzył zdaje się na listę. Wzrok jego błądził ponad nami, w nicości, niewidząc. Był niby niewinne dziecię, z oczami pałającymi dziecięcym okrucieństwem.
Wywołani zniknęli by nigdy nie wrócić.
Udało mi się przekonać strażnika by przeniósł Lady Ivone do naszej celi. W pierwszej chwili wydawało mi się, że moi współwięźniowie - potwory, synowie Beliala - rzucą sie na nią, chcąc zaspokoić swe nieokiełznane żądze. Obroniłem ją. Siedliśmy w kącie, rozmawiając.
Wyznałem jej wszystko, lecz wiem, że teraz nie ma to żadnego znaczenie. Teraz gdy piszę te słowa, jest już po drugiej wizycie wysłannika Trybunału. Znów ubyło kilku ludzi. Lady Ivone śpi niespokojnie, wsparta na mnie. Ja piszę.
Boję się o nią. Boję się, że nasza miłość już jest spóźniona. Przyjacielu...
- Denis Cezą"
Przyjacielu - to słowo kołatało mi się po czaszce. Tak jak to, że wysyłał te listy nazywając mnie swym rodowym nazwiskiem. Woda dawno się wygotowała, mrok już gęstniał na dworze. Zapaliłem świecę i otworzyłem przedostatni z listów.
"Simonie...
Jestem u kresu sił duchowych i umysłowych. Dziś rano wysłannik zabrał Ivone. Przyszedł jak zwykle - ten przeklęty anioł śmierci - i wyczytał wezwanych. Ivone, trupio blada, oniemiała z przerażenie, ruszyła wolno ku drzwiom. Poderwałem się jak szalony i rzuciłem na wysłannika. Nic to nie dało. Zabrali Ivone, zdążyłem dotknąć jeno jej skóry, wyszeptać coś czego i tak nie dosłyszała. Potem dwóch strażników odepchnęło mnie z tytaniczną wręcz siłą. Gdy odzyskałem przytomność cały byłem zbroczony krwią. Ona umarła...
Teraz nie boję się już śmierci, chcę jak najszybciej do niej dołączyć.
Chciałbym Cię o coś prosić. Pamiętasz zapewne to miejsce, które podziwialiśmy w świetle miesiąca. Proszę, jeśli możesz zrób mi tą przysługę i w gaiku wybuduj mogiłę dla mnie i Ivone. Będę Ci wdzięczny, prosząc Boga - z którym już się pogodziłem - by przyjął Cię natychmiast w Swym Królestwie.
- Denis Cezą"
Został ostatni list.
"Simonie...
Dziękuję, żeś był mi przyjacielem... Mam nadzieję, że dziś dołączę do Ivone.
- Denis Cezą"
To był ostatni list. Gdy sen mnie zmorzył oczom mym ukazywały się iście dantejskie sceny, rozgrywane w celach francuskiej twierdzy-więzienia. Krzyki, pojękiwania, ryki, zwierzęce wyuzdanie i cicha skulona w kącie postać mego przyjaciela (teraz nie bałem sie już tego mówić). Do dziś żałuję, że gdy panicz Denis rzekł strażnikom, żem jest tylko nędznym sługusem, nie oponowałem. Ale on mnie uratował od strasznej śmierci, nawet tu docierały wieści o gilotynie.
Następnego dnia udałem się we wskazane miejsce i przez najbliższy miesiąc wybierałem z rzeki, czyściłem kamienie, które połączone zaprawa utworzyły małą mogiłę w brzozowym gaju. Wmurowałem w nią mosiężną tablicę z wyrytą sentencją:
"Na marmurowej wyrył płycie czas wieczne prawa dla ludzkości:
nic piękniejszego ponad życie, w życiu - nic ponad czar miłości."
Od tamtej chwili, co noc słyszę nieme wołanie: "Przyjacielu...".
Dziś gdy piszę te wspomnienia jestem już za stary by odwiedzać tą mogiłę. Nie mam potomka któremu poleciłbym opiekę nad nią. Pewno obróci się w niwecz, tak jak Verititas. Dochodzę już śmierci, zaglądam w jej rozwartą paszczę, widzę w niej własne, skrzywione odbicie, czuję żal do wszystkiego, że stało się tak, a nie inaczej. Czy mogłem coś zmienić? Wtedy? Potem? Przed chwilą?
Lady Rewolucja* [obyczaj, historyczne]
1Huginn ok Muninn flięga hverian dag
i??rmungrund yfir;
óomk ek of Huginn, at hann aptr ne komit,
þó si??mk meirr um Muninn.
-------------------------------------------------------
Witajcie w Kraju Umarłych!
Tutaj śmiech zniewoli Wasze lęki!
A marzenia i sny...
Spełni Wielki Papier!!!
i??rmungrund yfir;
óomk ek of Huginn, at hann aptr ne komit,
þó si??mk meirr um Muninn.
-------------------------------------------------------
Witajcie w Kraju Umarłych!
Tutaj śmiech zniewoli Wasze lęki!
A marzenia i sny...
Spełni Wielki Papier!!!