
Niebo na horyzoncie dopiero zabarwiało się na pomarańczowo. Na zachodzie wciąż ujrzeć można było niektóre, najjaśniejsze gwiazdy.
Elvim zamknął za sobą drzwi chaty i skierował się do obory. Brutus prawie natychmiast znalazł się u jego boku. Pogłaskał go po pysku i grzbiecie. Był w połowie drogi, kiedy Fenia wybiegła z domu i zawołała go. Zapomniał fletu. Szybko wziął od niej stary instrument i ruszył dalej.
Duże stado juków błyskawicznie zerwało się ze snu kiedy wszedł do obory. Odpiął po kolei wszystkie zwierzęta i wypędził je przez główne drzwi na zewnątrz. Brutus krążył dokoła nich, obszczekując każde, które odłączało się od grupy. Elvim zatrzasnął oba skrzydła drzwi i ruszył za zwierzętami.
Dziś przyszła kolej na wschodnie pastwiska. Bujne, zielone łąki rozciągały się po horyzont z każdej strony gospodarstwa. Do najbliższego gospodarstwa, leżącego na południu, mieli ponad trzy godziny drogi konno. Na wschodzie łąki ograniczone były dopiero przez Puszczę oddaloną o grubo ponad trzy dni drogi konno. Po drodze można było natknąć się na pozostałości po chatach i oborach. Większość jednak poddała się działaniu czasu i ślad po nich zaginął, a w wielu miejscach pozostały tylko kamienne orły upamiętniające większe wydarzenia. Winę za to ponosiła wojna. Po jej zakończeniu w kraju mieszkało już o ponad dwie trzecie ludzi mniej. Większość zginęła, pogrzebana przez czas, na polach bitew, niektórzy wyjechali w różne strony świata. Tam z pewnością też nie zaznali spokoju… Elvim przyzwyczaił się do samotności na pastwiskach, gdzie spędzał całe dnie pilnując bydła. Dobrym sposobem na umilenie sobie czasu pośród wysokich traw był flet. Dzięki ojcu, który nauczył go wszystkiego i ćwiczeniom na łąkach, stał się niemalże mistrzem gry na tym instrumencie. Dźwiękami, jakie zeń wydobywał zachwycał Fenię, a i nierzadko samego siebie.
W końcu, kiedy jego gospodarstwo już dawno zniknęło z pola widzenia, zatrzymał się razem z zwierzętami. Sam usiadł pod drzewem, jednym z niewielu, jakie tu rosły. Brutus po chwili leżał już przy swoim panu bacznie przyglądając się stadu juków, które teraz rozproszyły się po całej okolicy przeżuwając wysokie źdźbła trawy. Elvim oparł torbę z prowiantem o gruby pień drzewa i rozłożył się na ziemi wpatrując się w jego gęstą koronę.
Czas mijał powoli. Drzemki wyrwało go szczekanie Brutusa. Południe. Było dość gorąco. Elvim nasunął na głowę kapelusz i przeciągnął się. Stado wydawało się być w komplecie. Szczekanie dochodziło zza pobliskiego pagórka. Podciągnął spodnie i ruszył w tym kierunku. Kidy wszedł na wzniesienie ujrzał swojego psa. Zwierzak obszczekiwał coś w ziemi. Elvim zbliżył się do niego. Podopieczny spojrzał na pana i ucichł.
− Co my tu mamy… − schylił się i teraz zobaczył kawałek stali wystający spod ziemi. Wyrwał trochę trawy i zaczął odgrzebywać ziemię. Po chwili coś odbiło promień światła i oślepiło go na chwilę. To jakiś kamień szlachetny okuty w stal. Elvim złapał za metal i pociągnął. Ziemia dookoła delikatnie uniosła się, ale znalezisko nie chciało wyjść z gruntu. Kopał dalej. Okazało się to rękojeścią. Pod ziemią znajdował się cały miecz. Gdy rozkopał ziemię, jego oczom ukazała się wspaniała broń. Kamień w rękojeści nie był jedynym w całym mieczu. Drugi znajdował się w nasadzie. Sądząc po rozmiarach musiał to być miecz półtora- lub dwuręczny. Sporo wysiłku wymagało podniesienie go z ziemi i zaniesienie pod drzewo. Elvim wyobrażał sobie jak silny musiał być wojownik nim walczący. Najwyraźniej jednak nawet taka siła i broń nie wystarczyły przeciwko Pladze...
Usiadł z znaleziskiem pod drzewem. Zjeżony Brutus cały czas warczał, wpatrując się w oręż. Elvim uciszył go, więc pies odsunął się, usiadł i wpatrywał się bacznie w broń. Złapał za rękojeść i z niemałym wysiłkiem uniósł miecz. W przypływie ekscytacji wstał i popuścił wodze wyobraźni. Wykonał kilka piruetów i cięć w powietrzu. Niemalże natychmiast się zmęczył i lekko spocony wrócił pod drzewo. Miecz chciał wbić w ziemię. W momencie kiedy klinga zetknęła się z gruntem coś sparaliżowało mu całą rękę. Nie mógł puścić rękojeści. Wpadł w lekką panikę. Próbował oderwać palce od strzępów skóry pokrywających trzon, ale nie był w stanie. Szarpał się, gdy poczuł wstrząs na całym ciele. Skurcz prawie wszystkich mięśni ciała, jak gdyby mag raził go błyskawicą. Upadł na kolana i oparł się o miecz. Ból stawał się coraz silniejszy. Po chwili stracił przytomność.
●
Był mroźny, wczesny poranek. Namioty rozstawione wokół kilku ognisk chwiały się nieznacznie na wietrze. W każdym spało kilku żołnierzy. Konie odpoczywały na polanie obok. Mgła spowijała trawę. Jeden z wojaków wyszedł z swojego namiotu, którym jeszcze głośno chrapało czterech rycerzy. Idąc boso czuł przyjemny dotyk lekko wilgotnych źdźbeł trawy. Minął namiot dowódcy i ruszył w stronę stada koni. Rozsiadł się na trawie, wyjął z niewielkiej torby przewieszonej u boku woreczek tytoniu jabłkowego i fajkę. Po ubiciu odpalił ją zapałką i zaczął powoli delektować się aromatycznym, delikatnym dymem, oglądając wciąż jeszcze rozgwieżdżone niebo i bezkresne zielone łąki.
Kiedy skończył się tytoń w fajce, rozłożył się na trawie. Teraz czuł wilgotne źdźbła na całych plecach. Zaciągnął się głęboko świeżym powietrzem i zmrużył oczy. Leżał tak całkiem długo. Z snu wyrwał go przeraźliwy wrzask. Natychmiast poderwał się z ziemi i pobiegł do obozu. Wszyscy zdążyli się już obudzić. Większość wybiegła z namiotów w tym, czym spali.
Dowódca, Conthar, także wyszedł z swojego namiotu.
Z wschodu, od puszczy jechał konno jakiś człowiek. Wrzeszczał na wszystkie strony. Z początku ciężko było zrozumieć o co chodzi, ale Conthar jak i inni domyślali się tego.
− PLAGA!!! PLAGA!!! − mężczyźnie brakło tchu. Kiedy zatrzymał wierzchowca przed obozem, wszyscy zbiegli się dookoła. Nie był rycerzem, wyglądał na chłopa.
− Kim jesteś? − Conthar spytał dyszącego przybysza.
− Nie ważne… Plaga! Nadchodzą od strony puszczy… chyba…zwiad, niewielki oddział − przerywał ciężko oddychając. − bez maga… same pełzacze.
Conthar zmierzył go wzrokiem. Zwrócił się do żołnierzy.
− Słyszeliście faceta. Wszyscy macie być w pełnej gotowości od zaraz! A jemu dajcie wody i jakąś broń. Niech jedzie ostrzec pobliskie osady. − dwóch rycerzy zaprowadziło chłopa do jednego z namiotów. Conthar wrócił do swojego. Ubrał się do końca i założył zbroję. Po chwili na jego plecach zawisł potężny półtorak z dwoma klejnotami w rękojeści. Wyszedł z namiotu. Oddział już czekał. Jeden z rycerzy przyprowadził konia dla dowódcy.
− Skoro to zwiad nie powinno być ich dużo. Poczekamy aż się zbliżą i zaatakujemy. Trzeba posłać po posiłki. Puszcza jest daleko, więc obóz powinni mieć gdzieś przed nią. Po przybyciu posiłków spróbujemy go zaleźć i zniszczyć.
Czekali zniecierpliwieni. Słońce wychyliło się zza horyzontu już prawie całą tarczą. Chłop razem z gońcem z oddziału pocwałowali zaraz po wydaniu rozkazów, więc okoliczne wioski powinny już być zaalarmowane, a goniec powinien być co najmniej w połowie drogi do najbliższej jednostki. Conthar stał obok swego rumaka rozmawiając z chorążym, dzierżącym sztandar. Czarny orzeł na żółtym tle. Płótno nieznacznie chwiało się na lekkim wietrze. Zza pagórka przybiegł zwiadowca.
− Już są. Nie więcej niż czterdzieści pełzaczy, maga nie zauważyłem, chyba nie ma żadnego. Poruszają się dość wolno. Odległość około czterdziestu jeł.
− Dobra, zbierać ludzi. Atak na mój znak. − Oddział natychmiast sformował szyk za plecami Conthara. Ten splunął, przyjął wyjątkowo paskudną minę i ruszył stępa. Wjechali powoli na pagórek. Ich oczom ukazała się spora grupa stworów Plagi. Chude, białe. Poruszały się na czterech łapach. Podłużne pyski z ostrym dziobem i dużymi, czarnymi plamami w podłużnych oczodołach. Pokraki jakich wcześniej świat nie widział. Conthar zaklął sążniście i obnażył potężną klingę.
− Szarżą bracia! − polana zadrżała. Cały odział zwalił się w kierunku pełzaczy. Te natychmiast rozproszyły się nieznacznie. Kreatury pomimo swej natury dzikich bestii nauczone zostały walczyć. Jednak tak mała grupa nie miała szans z królewską ciężką jazdą. Rycerze wjechali pomiędzy wrogów. Conthar pierwszym zamachem zmiótł dwa, kolejny zamach zaowocował wyjątkowo czystą i precyzyjną dekapitacją pełzacza. Wykrzywił twarz w uśmiechu. Uniósł broń ponad głowę i ruszył dalej. Reszta także nie próżnowała, jednak pełzacze były zwinnymi bestiami. Kilku rycerzy zostało zwalonych z swych koni, kiedy pełzacz na nich wskoczyły. Na ziemi nie mogli się podnieść, a wtedy białe potwory próbowały przebić się przez zbroję przy pomocy swoich twardych dziobów. Dwóm się udało. Rycerze, pomimo szarpania i desperackich prób uwolnienia, daremnie usiłowali się uratować. Pełzacze po rozbiciu zbroi miażdżyły klatki piersiowe i wyrywały strzępy organów. Jednak większość oddziału poradziła sobie z wrogiem, szybko wyrzynając cały zwiad w pień.
Conthar starł rękawicą zieloną krew z twarzy. Pośród mieszaniny zielonego śluzu i białych zwłok leżeli dwaj rycerze. Jeden wciąż żył. Conthar podszedł i uklęknął nad nim. Rycerz charczał dławiąc się własną krwią. Miał poharatany brzuch. Conthar spojrzął na niego smutno i uniósł swój miecz. Gdy ten wbił się w ciało dogorywającego żołnierza, skracając jego męki, reszta oddziału w ciszy oddała mu hołd. Conthar wyciągnął swoją chustę i otarł klingę miecza z krwi. Wtedy usłyszeli przeraźliwy pisk dochodzący zza pagórka od strony puszczy. Wszyscy natychmiast wskoczyli na swoje konie i dobyli z powrotem broni. Kiedy tylko uformowali szyk z pagórka zwaliło się na nich mnóstwo pełzaczy. Jednak tym razem byli wśród nich także magowie i ciężka piechota. Conthara, zanim zdążył chociażby zakląć, uderzyło zaklęcie jednego z magów. Spadł z konia i zwalił się na ziemię. Stracił przytomność.
Otworzył oczy. Wszystko było zamazane a w uszach słyszał pisk. Spróbował się podnieść. Całe ciało przeszył ostry ból wychodzący z prawej piersi. Pomacał dłonią. Pancerz był pęknięty, a naramiennik całkowicie oderwany. Zwalczył ból i wstał. Miecza nie wypuścił z dłoni przy upadku. Lekko schylony spróbował ogarnąć co się działo dookoła. Jednak obraz wciąż był zamazany, a on ogłuszony. Zamknął oczy i odczekał chwilę. Kiedy je otworzył ujrzał chaos bitwy. Nieliczni jego ludzie, którzy jeszcze pozostali przy życiu dzielnie stawiali opór. Udało się im wybić większość pełzaczy. Na polu bitwy pozostał już tylko jeden mag. Conthar zacisnął zęby i ruszył na niego. Ten najwyraźniej to wyczuł, bo od razu cisnął w niego magicznym pociskiem. Tym razem udało się uniknąć trafienia. Conthar zaczął biec w kierunku maga. Wiedział, że ten nie ma już wystarczająco mocy by strzelić kolejny raz w tak krótkim odstępie czasu. Wróg ścisnął mocniej rękojeść swego krótkiego miecza. Conthar już widział desperację malującą się na jego twarzy. Jedno cięcie. Ostrze jego półtoraka rozpruło brzuch maga, podczas gdy ten nawet nie zdążył machnąć swym. Conthar poczuł przypływ wielkiej satysfakcji patrząc jak jego wróg dogorywa na ziemi. Jednak to szybko minęło. Dopiero teraz naprawdę rozejrzał się dookoła. Jego ostatni człowiek właśnie zwalił się na ziemię przebity mieczem jednego z rycerzy Plagi. Conthar pozostał sam. Pełzacze i rycerze powoli szli w jego stronę. Posiłki może i przyjdą, ale już nie dla niego. Dał się zaskoczyć i zabił siebie i swoich ludzi. Jednak kiedy naprawdę zdał se sprawę, że to już jego koniec, nie czuł smutku ani przerażenia. Poczuł za to potężny przypływ dumy i odwagi. Wyprostował się. Splunął i uśmiechnął się paskudnie.
●
Elvim otworzył oczy. Każda część jego ciała bolała niemiłosiernie. Leżał na trawie. Wciąż było południe, a Brutus wpatrywał się w swojego pana, leżąc w cieniu drzewa. Tuż obok sterczał wbity w ziemię półtorak Conthara. Widział to wszystko i czuł te emocje. Podniósł się z trawy. Bał się znów dotknąć broni. Ale musiał go stąd zabrać. Jeszcze nie wiedział co z nim zrobi, ale nie mógł miecza zostawić w tym miejscu. Zwalczył strach i niepewnie złapał za rękojeść. Przygotował się na ból, ale nic się nie stało. Bez problemu wyciągną miecz z ziemi. Podniósł torbę z prowiantem i fletem, gwizdnął na Brutusa. Ten szybko zgonił stado juków i ruszyli z powrotem do domu. Czekało go mnóstwo pracy przy kuciu kamiennego orła…