A że nic innego ciekawego nie mam, żeby wrzucić, to i dobrze się złożyło, że ten temat wyskoczył i tekst się przypomniał - możecie Krugera teraz sflekować.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Pokłosie zakużonych i niezależnych.
Czyli drugie dno warsztatów Fahrenheita.
Co jest przed drzwiami – nie wiadomo. Może to i dobrze, bo po co nadmiarem gawędziarstwa opisywać pomieszczenia, w których i tak żadna akcja się nie wydarzy, przez co tylko objętość tekstu niepotrzebnie spuchnie? Efekciarstwo i gadulstwo, mili państwo. Ale ludzie są tylko ludźmi i zaraz na pewno padnie pytanie, czemu nie opisano – co jest przed tymi drzwiami!? Więc spieszę by jak najszybciej wytłumaczyć – cała akcja odbędzie się za nimi, więc informacja o wyglądzie, dajmy na to drewnianych, trzeszczących schodów pokrytych patyną kurzu i pajęczyn, jest zbędna. Jasne?
Za drzwiami jest piwnica. Zaznaczam, nie mówimy tu bynajmniej o takiej nowomodnej piwnicy w bloku z wielkiej, czy nawet nieco mniejszej płyty. O nie, to nie jest betonowa kliteczka, w najlepszym razie z nieotynkowanego siporeksu, o wymiarach metr na metr. To jest prawdziwa piwnica: wielka, mroczna i wilgotna. I dorzućmy jeszcze samotną, zakurzoną żarówkę zwisającą z sufitu na samym środku pomieszczenia. I rytmiczny odgłos kapiącej wody. I niezbyt dobrze widoczne stosy gratów pod ścianami. I jeszcze, zapomniałbym na śmierć, brak jakiegokolwiek okna.
Aha, żarówka jest zapalona i lekko się kołysze.
Oprócz drzwi wejściowych, w pomieszczeniu są jeszcze jedne, prowadzące do drugiego pomieszczenia piwnicznego. Jest w zasadzie takie samo jak pierwsze, z wyjątkiem może rozbitej żarówki. No i występującego w nim otworu okiennego. Okno jest wąskie i znajduje się pod sufitem. Bynajmniej nie jest zamurowane, szczelnie zabite deskami i wyciszone watą budowlaną czy styropianem, ot niedbale kilka desek, przez które raźno przebija się światło dzienne.
Gdzieś tam, później, gdy rozwinie się akcja, na pewno zapytacie, skąd taka niedbałość, dlaczego to okno nie jest należycie zamknięte i wyciszone? Przecież na zewnątrz wszystko słychać! To oczywiście będzie prawda, ale wątpliwości trzeba rozwiewać, zanim się pojawią – fakt powyższy nie będzie miał żadnego znaczenia. Dom, w którego piwnicy się znaleźliśmy, położony jest na odludziu. I tyle w temacie.
O Jezuuu, przestaniecie wreszcie? Ile jeszcze tych pytań, dacie mi przejść do rzeczy? No to co, że się kołysze, drzwi zamknięte i nie ma przeciągu? I że nikogo tu nie ma? Kołysze się i już, przecież wiadomo, że odpowiedni piwniczny nastrój wymaga kołyszącej się, brudnej żarówki. W tym tkwi bajer i sens scenerii, dajcie już spokój. I nie pytajcie mnie, kto ją zapalił!
Przez drzwi na schody, te schody, przed opisaniem których tak bardzo się powstrzymywałem, wchodzi do piwnicy mroczna postać. Nie jest spowita ciemnym całunem czy czarnym płaszczem, nie emanuje wewnętrznej ciemności, jest mroczna, bo jest zła. Tak zakłada autor i już. Postać krząta się po pomieszczeniu odsuwając ze środka piwnicy pod ściany zbędne graty, wyciąga z drewnianej plątaniny krzesło i stawia centralnie pod żarówką. Mebel jest nieco sfatygowany, ale sprawny. Postać, po posturze widać już, że to mężczyzna, wypróbowuje krzesło i odchodzi na bok, w półmrok, wlokąc ciężką torbę. Wypakowuje coś z niej na wolny blat stołu, to coś metalicznie brzęczy i chrzęści. Wreszcie - wychodzi.
Co on tam rozłożył na zakurzonym stole? W słabym blasku żarówki widać lśnienie groźnych przedmiotów: noży, kombinerek, obcęgów, korkociągów, szczypców i kciukozgniotów. Jest też parę szmat, niezbyt czystych. Z torby wystaje końcówka rolki foliowych worków, raczej z tych większych. Może to nieistotny dla przebiegu akcji szczegół, ale wpływa na tworzący się powoli klimat, wypada więc go zdradzić: torba jest koloru czarnego w fasonie sportowym, dokładnie taka, z jaką przykładny ojciec rodziny wybiega wieczorem z domu w drodze na siłownię. Gdzie z nią dociera, to już inna sprawa. W każdym razie ta czarna, sportowa torba jest nadal mocno wypchana, najwyraźniej nie wypakowano z niej całej zawartości.
Po dłuższej chwili drzwi ponownie otwierają się, by wpuścić do środka trzy postacie. Dwie pierwsze, zasapane, dźwigają jakiś spory, podłużny pakunek owinięty jutowymi workami. Bezceremonialnie zrzucają go na przygotowane krzesło i odwijają worki. Wyłania się spod nich wyraźnie ludzki kształt, ciasno skrępowany grubymi sznurami. Mężczyźni, bo widzimy już, że wszyscy stojący są płci męskiej, rozplątują więzy i przywiązują ciasno ręce więźnia do poręczy krzesła. Nogi pozostają związane.
Mężczyźni wyglądają bardzo podobnie do siebie. Są w miarę podobnego wzrostu i mają ciemne ubrania. Wszyscy też mają zamaskowane twarze, nałożone na głowy pończochy zniekształcają rysy i upodabniają mężczyzn do siebie, by więc ich jakoś rozróżniać, nazwijmy tego w czarnej, skórzanej kurtce – Pierwszym, tego w czarnym, workowatym swetrze – Drugim, zaś tego w czarnym blezerze z białymi napisami z przodu i czerwoną głową byka z tyłu – Trzecim.
– Ocuć ją – Pierwszy stoi swobodnie i obserwuje krzątaninę pozostałych.
Drugi ściąga z głowy siedzącej na krześle postaci worek. Spod materiału ukazuje się kobieca twarz, chorobliwie blada. Długie włosy spływają na plecy i oparcie krzesła. Trzeci wylewa na głowę kobiety wiadro wody, ale nie przynosi to efektu. Gniewne fuknięcie Pierwszego popędza pozostałych, Drugi wymierza w jej twarz serię kilku ciosów otwartą dłonią, głośne klaśnięcia szybko nikną w zatęchłym półmroku piwnicy.
Kobieta wolno podnosi głowę i otwiera oczy. W źrenicach, po szybkiej ocenie sytuacji, rysuje się groza. Próbuje szarpać rękoma, ale więzy trzymają mocno.
– I cóż my tu mamy? Któż to wpadł nam w nasz śliczne rączki? Ależ to niemożliwe, czy wzrok mię myli? Toż to wielka i ważna pani redaktor Celsjusza! – Pierwszy napawa się sytuacją i brzmieniem swego głosu. – Jak się pani miewa? Czy wygodnie pani?
– A co ty po próżnicy gadasz? – Wtrąca się zniecierpliwiony Trzeci. – To nie maryjot. Wal po mordzie od razu, aby jucha poszła!
– Ach, cóż za pochopność! Spokojnie, spokojnie, mój drogi. Powolutku do wszystkiego dojdziemy. Zemstę należy smakować powoli, zgodnie ze wszelkimi klasykami, nieprawdaż, pani redaktor?
– Kim jesteście? – Słowa wydobywają się powoli z wyschniętego gardła kobiety. – Czego ode mnie chcecie?
– Ależ Margherito, błagam, bez fałszywej skromności. Wszyscy przecież wiemy, kim jesteś, zwłaszcza, kim jesteś dla nas. – Pochylony nad kobietą Pierwszy cedzi słowa ze złowieszczym uśmiechem. – Ups! Ty chyba nie wiesz. Wytłumaczę. – Uśmiech na jego twarzy zmienia się w przerażający grymas. – Jesteś szmatą, gównianą komentatorką, która swoimi przyziemnymi uwagami do naszych tekstów wydała nas na pośmiewisko swoich Celsjuszowych przydupasów! Co ty możesz wiedzieć o pisaniu? O pasji, o twórczej niemocy, o zwycięstwie człowieka nad słowem! Ty tylko żerujesz na nas, wykorzystujesz swoją pozycję by karmić swoje przyziemne instynkty!
– No weź jej przypierdol wreszcie.
Pierwszy błyskawicznie uspokaja się. Niedbale macha ręką na Trzeciego i ponownie zwraca w stronę kobiety pogodną twarz opatrzoną lekko pogardliwym uśmieszkiem.
– I co macie zamiar zrobić? – W głosie Margherity pojawia się twardszy ton, zagłuszający wcześniejszą, chrapliwą i strachliwą tonację.
– Tam, na Celsjuszu, miałaś nas w swojej władzy. Mogłaś wszystko, wydrwić nas i opluć a gromada śmieci tylko przyklaskiwała temu. Tutaj, droga Margherito, ty jesteś w naszej władzy. Tutaj odbierzemy sobie od ciebie to, co tam straciliśmy. Tutaj rozwiążemy twój języczek pani Gadułowata, ale tym razem na naszych warunkach. A na końcu i tak zdechniesz. Ale zanim to się stanie, będzie bardzo, ale to bardzo bolało. A po tobie wyłapiemy i załatwimy tak samo wszystkich redaktorów Celsjusza. Wygnieciemy was, jak gnidy! W twoje ręce, mój drogi.
Pięść Trzeciego pojawia się znienacka, sunie naprzód, wydawałoby się, powoli, ale z impetem szarżującego nosorożca. Uderza w usta. Głowa Margherity z głuchym jękiem odskakuje do tyłu i wraca. Trzeci z radosnych uśmiechem satysfakcji pociera pięść.
– I tylko na tyle wasz stacz? – Kobieta krzywiąc się cedzi słowa przez usta wypełniające się krwią. Krztusi się lekko i wypluwa ząb, może dwa. Jej ubranie pod brodą powoli pokrywa czerwona plama.
Drugi też już traci cierpliwość. Choć szykująca się krwawa zemsta budzi jego obrzydzenie, jest zdeterminowany by skończyć to, co rozpoczął. Może jest jakimś rodzajem masochisty? Choć brzydzi się wyraźnie krwią i przemocą, jego oczy lśnią. Chwyta ze stołu obcęgi i pytająco spogląda na Pierwszego. Na znak przyzwolenia chwyta narzędziem za paznokieć na prawej dłoni Margherity, Trzeci przyskakuje i mocno przytrzymuje dłoń. Po chwili, z wrzaskiem bólu i stłumionym sapnięciem Drugiego, paznokieć puszcza. Drugi tryumfalnie wznosi obcęgi, Margherita wrzeszczy jak opętana.
– Nigdy nie będżecie pisarzami! Nigdy fy gnoje! – krzyczy dławiąc się krwią i łzami – Potraficze napisacz tylko bezwartoszczowe gófno!
– Nie tobie sądzić, moja droga. – Pierwszy z żalem odrywa spojrzenie do zakrwawionego paznokcia wciąż tkwiącego w obcęgach, odłożonych już na zakurzony blat. – Ciebie już tak naprawdę nie ma. Jesteś historyczna!
– Historyczna??? – Margherita śmieje się zakrwawionymi ustami. – Mówi się: jestesz historią! Ty debilu, frazeologia znowu leży, ha ha haha!
Tego Pierwszy nie wytrzymuje. Nie jest w końcu byle kim! Jako kierownik czy szef, jak zwał tak zwał, wymaga w swoim życiu zawodowym odpowiedniego szacunku podwładnych. Powoli i precyzyjnie buduje swój autorytet. Warsztatowe teksty na Celsjuszu nie są dla niego drogą do kariery, raczej drogą do potwierdzenia własnego geniuszu na kolejnym polu, krytyczne komentarze były więc dla niego tym boleśniejsze. Drażniący cios Margherity w jego delikatne ego sprawia, że wszystkie warsztatowe hańby stają mu przed oczami. Z narastającą wściekłością wyrywa dłonie z kieszeni kurtki i nie bacząc na drogie skórzane rękawiczki zaczyna okładać pięściami kobietę. Furia uchodzi z niego niczym para, gdy wymierza kolejne ciosy. Nie daje Marghericie nawet chwili przerwy, nie baczy na zalewającą jej krtań i skrzela krew. Po chwili Drugi siłą odciąga go a Trzeci przechyla jej głowę do przodu, aby jej pomóc oczyścić drogi oddechowe.
– Klasa, stary, naprawdę klasa wpierdol. – Wyraża fachową opinię. – Tylko się hamuj trochę, bo się udusi, zanim nam trochę radochy da.
– Czebie też pamiętam. – Margherita chrapliwie szepce, pomiędzy jej słowa wkradają się jęki. – Widze, że w życzu masz ten szam pożom językowy, co w twoich teksztach. Dno! – Dodaje już z większą mocą.
– Spokojnie, wiedźmo. Mnie nie tak prosto wkurwić. – Trzeci patrzy na nią z politowaniem. – Nie takie pipy mnie prowokowały.
Pierwszy chwilowo traci zainteresowanie przebiegiem wydarzeń. Podnosi dłonie i powoli obraca nimi przed oczami. Z fascynacją wpatruje się w rozbryzgi krwi na swoich eleganckich, skórzanych rękawiczkach.
– A mnie, przyznam, trochę irytują twoje zaczepki, szmato. – Drugi chwyta jakieś nożyczko-podobne narzędzie i buja nim przed oczami kobiety. – Jak śmiesz depretensjonować język mojego kolegi? Nie poznajesz piękna swego języka ojczystego w typowo polskiej, ulicznej gwarze?
– Nie używaj szłóf, których znaczena nie rozumieś. – Margherita wzięła się już trochę w garść. – To pocztawowa zaszada, w twoich teksztach też nie umiałesz. Deprecjonowacz, ty idioto!
W swym braku opanowania Drugi jest bardzo podobny do Pierwszego. Inne są tylko jego motywy. On odkrył Celsjuszowe warsztaty z radością i podnieceniem! Dla niego, osobnika z trudem radzącego sobie w życiu, mimo tytułu kasjera miesiąca w Biedronce, warsztaty były szansą na zostanie kimś, na pisanie porywających powieści i zostanie poczytnym autorem. Ambicja pchnęła go wysoko… tym większą miał do pokonania odległość z powrotem na dół, gdy zderzył się z krytyką.
Szybkim ruchem zaciska na palcu u ręki kobiety szczęki nożyc do blachy, teraz już wyraźnie widać, co trzymał w dłoni. Chrzęst miażdżonej, czy przecinanej kości, wrzask, fontanna krwi. Margherita dostaje szału, wrzeszczy jak opętana i próbuje rzucać się na krześle. Strumień krwi słabnie, gdy wreszcie udaje się jej przewróci krzesło, pada na plecy i uderza mocno głową o ceglaną podłogę piwnicy. Drugi, dziko roześmiany, rozciera krople krwi po twarzy. Trzeci z zainteresowaniem pochyla się i ogląda ofiarę.
– Ale pizdnęła! Straciła przytomność. Ty – mówi do Drugiego – trzeba jej tą ranę zatamować, bo się wykrwawi zaraz i będzie po zabawie.
– Ale czym? Wiem! Trzeba jej przypalić rozgrzanym do czerwoności żelazem! Tak się zawsze robi.
– A skąd ja ci tu, kurwa, wezmę rozgrzane żelazo? Widzisz tu jakiś kominek?
– Mamy małą butlę z gazem i palnikiem. Możemy szybko rozgrzać…
– Lepiej od razu płomieniem przyfajczyć i będzie jak ta lala!
- Zamknijcie się, głąby! – Pierwszy porzuca wreszcie kontemplację swej zakrwawionej garderoby. – Wiecie jak tu po tym będzie śmierdzieć palonym mięsem? Ty się prędzej porzygasz niż tu wytrzymasz a mnie się też nie będzie chciało tu siedzieć. – Drugi skwapliwie kiwa głową. – Zawińcie jej to jakąś szmatą. Przecież i tak dzisiaj z nią skończymy, byleby za szybko nam nie zeszła. I ocućcie ją.
Podnoszą krzesło i jego lokatorkę do pozycji pionowej, po czym Drugi robi jej improwizowany opatrunek. Trzeci sprawdza wiaderko, ale po poprzednim cuceniu jest puste a drugiego nie ma. I choć gdzieś w tle kapie woda, w piwnicy nie ma kranu. W końcu Trzeci idzie po rozum do głowy i wyciąga z kieszeni blezera półlitrową butelkę Cisowianki. W połowie butelki jego działania przynoszą efekt i Margherita, prychając wodą i krwią, odzyskuje przytomność.
– I jak tam, moja droga pani redaktor? Jak samopoczucie? Podoba się pani w naszym małym sanatorium? Przytulne prawda? – Pierwszy wraca do roli eleganckiego erudyty. Wyciąga z kieszeni paczkę chusteczek jednorazowych i zaczyna nimi wycierać rękawiczki, powolnymi, dokładnymi ruchami. – Mam dla pani dobrą wiadomość. Kolejne zabiegi będą równie przyjemne i całkowicie darmowe. Pełna gratisa!
– Pełny gratisz, ćwoku! – Margherita szczerzy zakrwawione zęby.
– I jeszcze szczekasz? Wolałbym żebyś trochę poskamlała. Weź te nożyce – Zwraca się do Drugiego. – I obetnij jej wszyscy paluszki u stóp. Jej śliczne paluszki… jeden po drugim. A ty trzymaj krzesło, żeby się znowu nie wypieprzyła.
Trzeci pochyla się nad Margheritą, gdy nagle…
W tym momencie warto chyba postawić sobie pytanie, czy będzie z tego dobry horror, w którym w krwawy i widowiskowy sposób rozrywane są na strzępy kolejne ofiary aż do mrocznego zakończenia? Nie będzie. Nie mamy w zapasie tłumu postaci, ofiara jest tylko jedna. Ile razy można spektakularnie zabić jedną osobą przy użyciu wyrafinowanych narzędzi i specjalnie do tego celu zbudowanych urządzeń? Raz. Piły z tego nie będzie, to widać. Zresztą po kondycji umysłowej naszych czarnych bohaterów widać już chyba, że nie są zdolni do tak wielkiego wyrafinowania, prawda?
Poza tym przewidywana długość tekstu nie zmieści serii morderstw, nawet zwykłych i stosunkowo bezkrwawych. A rytualne mordy z sikającą na sufit krwią i obłąkanymi wrzaskami? Nasycone odpowiednią dawką napięcia? Opisy budzącej grozę scenerii?
Nie. Tylko jeden mord, najwyżej.
Ale wiecie sami, że fabuła z jedną ofiarą, gdy w dodatku skończy się na samej śmierci, jest nudna. No bo co, przyszli, zabili i… koniec? Nuuuda! Żeby jeszcze tych zamordowanych było więcej… Przy kilkunastu ofiarach mógłbym sobie pozwolić na ucięcie tekstu na ostatnim mordzie, nawet bez wprowadzania drastycznej zmiany linii fabuły. I jeszcze byłby dobry punkt wyjścia do dopisania kontynuacji!
Ale nie! Jest jedna ofiara i tekst jest za krótki. Czas więc na wprowadzenie… niespodziewanego zwrotu akcji!
– Można się przyłączyć?
Głowy trzech mężczyzn podnoszą się i obracają w kierunku przejścia do drugiej piwnicy. Z powolnością zderzających się galaktyk. Margherita jedynie unosi umęczone oczy.
– To mi wygląda na niezłą zabawę!
W przejściu widać jakąś niewyraźną postać. Stoi w lekkim półmroku, poza strefą światła. Widać tylko płaszcz z kapturem, które okrywają postać od stóp do głów. Płaszcz jest tak czarny, jakby był utkany nicią bezksiężycowej nocy.
Mężczyźni szybko uzbrajają się. Leżąca przy zakurzonym stole torba najwidoczniej skrywa wiele skarbów, po małej chwili Pierwszy trzyma pistolet, Drugi maczetę lub tasak (słabo widać, ręce ma w półcieniu) a Trzeci nóż o długiej i wąskiej klindze. Raczej nie sprężynowy, jak zapewne pomyśleliście, to by pewnie pasowało do ujawnionych już cech charakteru i obycia tego osobnika, ale rękojeść takiego noża musiałaby być równie długa jak ostrze, a takich się nie sprzedaje. Chyba nie…
– Okno… – szepce Drugi, pozostali kiwają głowami.
– Witamy, witamy. – Pierwszy wchodzi w swój typowy ton i cedzi powoli słowa. Pistolet trzyma pewnie i nonszalancko, na razie nie unosi go i nie celuje. – A kogóż my tu mamy? Jednoosobowa brygada ratunkowa? Która to z was? Grypa? Tygrysa? Bejbi? Marna? Wszystkie mile widziane! A może… Orliczka? Miło by było, z tą mamy osobne porachunki. Chyba, że któryś z panów się pofatygował… Postura widzę mizerna, może to Bujany? Albo Czosnek?
– Jestem Ucho. Ucho, które słyszy wszystko!
Postać nagłym ruchem podrzuca ręce. Opada kaptur, płaszcz zawisa na plecach. Oczom obecnych ukazuje się szczupła postać kobieca odziana w ciemne drelichowe spodnie i bluzę, na których pyszni się nowoczesna kamizelka modularna z doczepionymi ładownicami i kieszeniami. W największej z nich, umieszczonej na brzuchu, spokojnie śpi niemowlę. Ręce kobiety tańczą, pstrykają klamry, szumią sprytnie rozmieszczone taśmy i modularna kieszeń ze swą śpiącą zawartością jednym ruchem łokcia przesuwa się prawym bokiem na plecy, znikając z pola widzenia. Lewa dłoń w tym samym czasie sięga za ramię i dobywa stamtąd długi i mocny trzonek. Pstryka zwalniana zapadka i ukryta sprężyna z cichym, metalicznym zgrzytem wypycha ostrze.
– Ach, miło, miło. Wredna naczelna! Kto by pomyślał? Oszczędzi nam to poszukiwań.
– Ładna zabawka. – Wyrywa się Trzeciemu, zapatrzonemu z zachwytem w trzymaną przez Ucho kosę.
– Ładna. – Przyznaje kobieta gładząc prawą dłonią skrócone stylisko. – Wersja close quarter battle. Do walki w pomieszczeniach. – Dodaje szybko widząc niezrozumienie na twarzy Trzeciego. Doskonale widoczne, mimo maski z pończochy.
– Gówno ci to pomoże!
Pierwszy nagłym ruchem podrzuca dłoń z pistoletem i zaczyna ściągać spust. Kobieta z niewyobrażalną szybkością wpada do pomieszczenia schodząc z linii strzału. Pocisk rykoszetuje na kamiennej ścianie i grzęźnie gdzieś w drewnianych rupieciach. Drugiego strzału nie ma, stylisko kosy, choć krótsze niż zazwyczaj, zatacza łagodny łuk i godzi samym końcem w dłoń Pierwszego. Potężny pistolet, niechybnie pustynny orzeł, odbija się od ściany i ląduje u stóp mężczyzny. Pierwszy przełyka nerwowo ślinę, nie odrywając spojrzenia od zataczającego powolne kręgi ostrza próbuje zezować na swą broń.
¬– Eee! Nie radzę…
Pierwszy słucha rady i porzuca myśl o schyleniu się po broń. Rzuca się za to naprzód z gołymi rękami, markując i zadając kolejne ciosy, które kobieta bez wysiłku paruje trzonkiem kosy. Mimo to Pierwszemu udaje się odepchnąć przeciwniczkę, Ucho cofa się spokojnie, nie próbując, najwidoczniej na razie, oceniając po błąkającym się po jej ustach uśmieszku, zadawać ciosów. W końcu impet Pierwszego wyczerpuje się, mężczyzna zatrzymuje się zdyszany i wpatruje w stojącą pod ścianą, wydawałoby się, przypartą do muru, kobietę.
– Zabawa! To lubię! No, Niezwyciężony, to teraz moja kolej. Rżnij muzyczko!
Ręce wojowniczko tańczą hipnotyzująco. Spojrzenie Pierwszego gubi się w tych harcach i nie rejestruje pierwszego ciosu, trzonek kosy uderza go mocno w brzuch. Facet bierze się w garść, cofa się pojękując i próbuje blokować padające masowo uderzenia. Udaje mu się z jednym na dwa, kolejne trafienia odrzucają go coraz bardziej. Ostatnie uderzenie jest najmocniejsze, rzuca Pierwszym o ścianę, skąd malowniczo ześlizguje się na klepisko piwnicy, wprost na leżący tam pistolet. Mężczyzna szybkim ruchem wyrzuca naprzód dłoń, ale ubiega go huk wystrzału, pocisk odsuwa pistolet poza zasięg jego dłoni.
– Ja też mam zabawki. – Ucho płynnym ruchem podrzuca w dłoni rewolwer, pięknego, srebrnego pytona i wsuwa go do kabury. – Ale dziś wolę pobawić się bez nich. Będzie fajniej! Tylko się trochę postaraj, nie lubię gry do jednej bramki.
Czy już wszystko jasne? Kochana naczelna Celsjusza przybywa na ratunek swej koleżance. Niezłomna wojowniczka, redaktorka i matka. Rozwali w proch i pył całe zuo!
Tylko… lewo tak jakoś, na mój gust. Niby gra, ale jedna na trzech? Nie za prostackie to, aby? Nie nazbyt naciągane?
Drzwi wejściowe, prowadzące na schody, o których zbędny przecież opis tak się dopraszaliście, otwierają się nagle, uderzone potężnie od zewnątrz. Walą zdrowo o ścianę aż sypie z nich kurz i pył wieków, zasłaniając całkowicie wejście przed wzrokiem obecnych. W rozwiewających się z wolna kłębach materializuje się w końcu jakaś postać. Tanecznym krokiem wchodzi do środka i zatrzymuje się po kilku krokach. Co ciekawe, mimo zakończenia ruchu nadal charakterystycznie kiwa męskimi, co staje się już na tym etapie widoczne, biodrami. W czarnym, szturmowym drelichu i bojowej kamizelce wygląda nawet kusząco.
– Czyżbym się spóźnił na imprezę?
– W sam raz, Bujany. Akurat zaczynamy zabawę. – Odpowiada mu Ucho nie spuszczając Oka z gramolącego się na klepisku Pierwszego.
– Bujany!? – W drgających spazmatycznie ustach Drugiego brzmi to niemal jak warkot.
– Do usług. – Bujany kłania się w pas, nadal rytmicznie kiwając biodrami.
– Ty karle! Ty… ty… jesteś zerem! Jesteś…
– Przelansowanym matriarchalnym guru! – Bujany wpada w słowo dukającemu Drugiemu.
Drugi, tocząc pianę, rzuca się wściekle na nieustannie kiwającego się osobnika. Bujanego nie zaskakuje ani impet ataku ani ostrze tasaka. Uchyla się i jednym, ni stąd ni zowąd, asynchronicznym wyrzutem bioder uderza Drugiego. Nie musi już poprawiać, pęd własny i wymuszona uderzeniem zmiana kierunku rzuca atakującego wprost na kant drzwi, które po trzepnięciu o mur odchylały się od niego z powolnością lodowca i zdążyły się ustawić prostopadle do ściany. Głuchy łomot posyła nieprzytomnego Drugiego na ceglana posadzkę. Z drzwi na bezładne ciało sypie się kolejna porcja pyłu. Przez kłąb kurzu niczym pocisk przelatuje kolejna osoba. Kończąc salto ląduje pewnie na nogach przyjmując od razu bojową postawę. Drobną, kobiecą sylwetkę okrywa czarny strój ninja, zaś jedyną widoczną bronią jest trzymany oburącz średniej długości badyl, z przymocowanym na jednym końcu łańcuchem. Na końcu łańcucha buja się jaskrawo różowy, puchaty… królik?!
Trzeci wzrusza ramionami. Sięga do kieszeni i po chwili do dzierżonego dotąd w dłoni długiego noża dołącza drugi, krótszy sprężynowiec.
– Trzech na dwóch, tak?
– Troje, młotku. – We wpatrzonych w przybyłą trójkę umęczonych oczach Margherity błyskają wesołe iskierki.
– O nie, nie, nie. Ja odpadam! Zmęczyłem się. – Bujany teatralnie cofa się do wejścia nie zaprzestając kiwania. – Takie lansowanie na guru jest bardzo wyczerpujące. A dziewczyny będą miały więcej zabawy!
Trzeci kiwa głową, krótko i oszczędnie. Zbliża się do dziewczyny z królikiem i unosząc noże zaczyna ją powoli okrążać. Stopy stawia płasko i cicho, dłonie praktycznie nie poruszają się. Ostrza mierzą w serce przeciwniczki.
Widać, oj dobrze widać, że Trzeci nie jest byle kim. Może to i prosty dresiarz, wychowany na którymś z siermiężnych, krajowych blokowisk. Może jego słownik nie jest zbyt bogaty. Może i nie ma gustu w doborze ubioru. Ale nożem robić umie! Krwawe podwórkowe potyczki i kibolskie ustawki nie wyniosły go jeszcze na sam szczyt gangu, ale jest już blisko. Cechuje go spokój i profesjonalne opanowanie. Na zimno ocenia sytuację i kalkuluje szanse. Nie boi się, właściwie to wie, że wygra. To tylko kwestia opanowania i techniki, a tych mu nie brakuje.
Zasadniczo wielka to szkoda dla środowiska Trzeciego, że jakimś niewyobrażalnym przypadkiem i zrządzeniem losu trafił na Celsjusza. Że pchnięty niewytłumaczalną potrzebą zawędrował na warsztaty i spłodził grafomańskie dziełko, na którym nie pozostawiono suchej nitki. Tym większa szkoda, że przecież nawet się specjalnie nie przejął negatywnymi komentarzami i złośliwymi przytykami, zwisało mu to po prostu. Gdy odszukał go Pierwszy i zaproponował mu udział w tej wieloetapowej zemście, Trzeci zgodził się… z nudów. Po prostu dawno nie trafiła się dobra ustawka.
Nagle Trzeci rzuca się naprzód, w pół kroku, jakby wypchnięty sprężyną. Dzierżąca długi sztylet prawa dłoń zadaje szybki, choć tylko markowany cios skierowany pod lewą pachę ninjowato odzianej dziewczyny. W tym samym czasie lewa dłoń w swym powolnym locie do góry podrzuca sprężynowiec i zmienia na nim uchwyt, z profesjonalnego na amatorski. Czyli ostrze ku dołowi a kciuk na końcu rękojeści, to tak jakby ktoś nie wiedział. Powolny dryf wiedzie ostrze w zaplanowane miejsce, tak by ominąwszy górą ramiona wbić się od tyłu, nieco pod kątem, w kark. Między kręgi.
Ta technika nigdy nie zawiodła Trzeciego. Umysł każdego przeciwnika, choćby najtrzeźwiejszy, musi ocenić, jako większe zagrożenie dłoń prawą, dzierżącą większy nóż i w dodatku poruszającą się szybciej. Odwrócenie uwagi od ukradkowego, powolnego, pokazowo amatorskiego i zdradzieckiego ciosu było zawsze pewnikiem.
Do dzisiaj.
Oszczędny ruch trzonkiem powoduje wznoszący lot puchatego, różowego królika. W miarę wznoszenia królik porusza się coraz szybciej, u szczytu paraboli staje się różową smugą i umyka zmysłom zaprzątniętego swym planem Trzeciego. Tym sposobem przechodzący w podświetlną królik bez żadnych przygód po drodze uderza w czaszkę Trzeciego. Ogłuszający chrzęst miażdżonej kości przechodzi w nieprzyjemne plaśnięcie i mężczyzna, którego górna połowa głowa została właśnie wtłoczona w dolną, pada bez czucia na klepisko.
– Brawo, Marna! – Olśniony Bujany ekstatycznie klaszcze. Zaprzestaje nawet kiwania!
Obserwujące dotąd walkę oczy Ucha i Pierwszego zwracają się ku sobie. Pierwszy zgramolił się już z klepiska i powoli prostuje się. Zaczyna drżeć widząc niekorzystny dla siebie stosunek sił. Obok Margherita zanosi się histerycznym śmiechem.
I to prawdopodobnie już za wiele. Strzały, uderzenia, odgłosy kontuzji, to wszystko jest jeszcze do przyjęcia. Ale klaskanie i głośny śmiech, to przekroczyło magiczną granicę. Za plecami Ucha rozlega się nagle przeraźliwie głośny, niemowlęcy płacz.
– No to koniec zabawy. Czas wracać do obowiązków. – Ucho znacząco spogląda na Pierwszego. – Przykro mi.
Ruch dłoni i trzonka jest nieuchwytny dla oka. No, może przesadzam trochę, jest nieuchwytny dla nieco przytępionego Pierwszego, bo przecież i ja i Wy widzimy go dobrze. Ostrze kosy zatacza łuk a jego wyostrzona jak brzytwa końcówka zagłębia się na ułamek sekundy w szyi Pierwszego przecinając tchawicę, tętnice i co on tam jeszcze ma. Krew malowniczo bluzga i barwi otoczenie fantazyjnymi wzorami. Pierwszy padając na klepisko chwyta się oburącz za szyję, bezskutecznie próbując zatamować krew. I mamy go z głowy.
Ucho pieczołowicie składa ostrze kosy i umieszcza ją w specjalnym uchwycie przy kamizelce. Dopiero wtedy sięga po dużą modularną ładownicę i nucąc zaczyna tulić niemowlaka. Uspokajanie nie idzie najlepiej, dzieciątko bardzo się przestraszyło, trudno powiedzieć, czego bardziej, entuzjastycznego klaskania Bujanego czy prawie histerycznego śmiechu Margherity. Ocenę pozostawiam wam.
– Gdzie ich zakopiemy? Tam gdzie poprzednich? – pyta jeszcze Marna, ale Bujany kręci niechętnie głową:
– A chce ci się kopać? Bo mnie nie. To stara rudera, pewnie rzadko ktoś tu zagląda. Niech sobie tu zostaną.
W zasadzie to już wszystko. Historia dobiegła końca i wyczerpała wątek fabularny. O szczegółach w postaci uwalniania Margherity z więzów przez Marnę i Bujanego, niepewnych krokach Margherity, dobicia przez nią Drugiego poprzez obcięcie mu głowy jego własnym tasakiem czy wreszcie niemającego końca głośno wyrażanego żalu małego Uchątka nie ma przecież sensu się rozpisywać. Zasadniczego wpływu na fabułę to nie ma, więc koniec, finito i do widzenia. Bohaterowie pozytywni wychodzą, bohaterowie negatywni zostają, ale przecież tak jakby ich tu już nie było. Jeszcze przez moment, poprzez skrzypienie schodów… tych, których nie chciałem… no sami wiecie, których, no więc słychać coraz ciszej płacz niemowlęcia. I zostajemy sami.
Wnioski?
Ano miał być trup sztuk jeden. Jak to już zgrabnie wywiodłem, więcej trupów nie ma w tak krótkim tekście sensu. A tu proszę, wyszły trzy. Czyli klapa. Jeszcze jeden dowód na to, że nazbyt niestety często to nie autor trzyma w ryzach tekst a właśnie tekst – autora.
Ale przede wszystkim i to jest najważniejsze, niech powyższe wydarzenia będą dla was przestrogą. Wpaść na forum, przywitać się i hajda na jeża – lecą teksty na warsztaty. Ale warsztaty to nie tylko merytoryczne komentarze i szlifowanie umiejętności. Warsztaty to też kłótnie, wyzwiska, poruta, hańba i zniesławienie. A za upokorzenie i sromotę – krwawa zemsta. Chciałoby się, chciało. Ino uważać trzeba, bo rEdAkcja nerwowo reaguje na grafomańskie teksty i grafomańskie komentarze a bić, co po powyższych wydarzeniach widać, umie. I lubi.
Nie wierzycie? Sprawdźcie sami…
Małgorzata:
Zostaliście ostrzeżeni.
Tu nie ma litości.
To ZakuŻone Warsztaty Fahrenheita.