#############################################
Tekst A
[/akapit]
Smród był tak mocny, że można by oprzeć się o niego łokciem.
- Tato, wstań.
- Jeszcze nie skończyłem... przerywasz mi w połowie zdania.
- Powiedziałem: wstań.
Gdy Martin spojrzał na jego spodnie, okazało się, że skończył, tylko coś innego. Ojciec wzruszył ramionami.
- Wiesz, że ciężko jest mi wejść na ósme piętro... - powiedział.
- Jesteśmy w domu przy Offspring, tato. Toaleta jest w korytarzu.
Na te słowa ojciec zmierzył go wzrokiem i wbił kciuki pod spodnie.
- Tato...
- Znowu Offspring? Znowu zrobiłeś mnie w konia? Miałeś kupić bilety do Włoch!
- Nie opuszczaj spodni... jesteśmy w salonie, a twoje wnuki zaraz wbiegną na obiad. Pójdziemy do łazienki.
- Powiedz mamie...
- Mama nie żyje.
Zmarszczył twarz i rzucił spojrzenie na leżącą na stolę kartkę, którą upstrzył krzywymi, zawijającym się w kokon linijkami zdań. Kiedyś pisał równo i schludnie, teraz tekst był pajęczyną, którą oplatał niewidzialnego owada.
- To po cholerę piszę do niej list? - Bezradnie zamilkł, rozwierając usta tak, jak robią to dzieci próbujące powtórzyć trudne słowo - on próbował powtórzyć myśl człowieka, którym był kilka minut temu i nagle zgubił go jak przedmiot przypadkowo wytrącony z kieszeni. Chwilę później szli pod rękę korytarzem, mijając rzędy zdjęć rodzinnych. Na nich: od dawna nieobecni ludzie zajęci swoimi sprawami. W korytarzu przez to nie panowała cisza tylko wymowne milczenie ścian. Martin pomógł ojcu wszystko z siebie ściągnąć i wejść do kabiny prysznicowej. Ojciec bywał pomysłowy na tyle, by ciągnąć za sobą pod prysznic suszarkę podpiętą do kontaktu - niczego nieświadomy, niedoszły samobójca, który zginąłby, jednocześnie myjąc i susząc włosy oraz radośnie śpiewając zmiksowane w przypadkowych miejscach teksty "Blowin in the wind" i "Suspicious minds". Ostatnio skończyło się na tym, że przybiegł goły do sypialni Martina i wygrażając pięściami, wyraził pretensję o to, że kabel jest za krótki.
Ecce homo.
Teraz, gdy Martin szorował jego blady tyłek gąbką, pomyślał – nie pierwszy zresztą raz – że gdyby nie psychiczne aspekty choroby taty, byłoby o wiele gorzej. Stary Freeman nie do końca rozumiał koncepcję wstydu wywołanego nagością, przez co go nie okazywał i w łazience panowała atmosfera, jakby to nie było mycie tyłka tylko zawiązywanie butów albo czytanie na głos gazety; rzecz jednocześnie przerażająca i pokrzepiająca.
- Cezarze, zadek czysty i gotowy do audiencji – powiedział Martin.
W tym momencie jego nagi ojciec obejrzał się na niego i powiedział z dziwnie przewrotnym uśmiechem:
- Lepiej tak do mnie nie mów, nie pamiętasz, co gadał lekarz? Niektóre żarty mogę wziąć na serio.
Były momenty, w których na ułamek sekundy stawał się dawnym sobą; dość racjonalnym, ironicznym i żartobliwym sobą. Poklepał się po głowie i powiedział:
- Mój Rzym płonie. - Spojrzał na Martina. - Łapiesz? To przenośnia, aż tak mi nie odbiło.
Gdy wychodzili z łazienki, zapytał go – żeby nie było za różowo - czy winda już działa, bo nienawidzi schodzić z ósmego piętra.
- Masz ładny dom – dodał.
- Tato, to twój dom.
Ojciec zdziwił się, ale nic nie powiedział. Czasem nie reagował, bo nie wiedział jak. Gdy kilkadziesiąt kilometrów od domu zdajesz sobie nagle sprawę, że nie zamknąłeś drzwi, jesteś przez chwilę sparaliżowany, bo przestał istnieć świat, w którym te drzwi zdawały się być zamknięte. On czuł się tak samo słysząc imię wnuczki, przeglądając dokumenty w portfelu, kolejny raz dowiadując się, że jego żona zmarła dwanaście lat temu, a czasem ot tak, po prostu, bez wyraźnego powodu, siedząc boso na werandzie, grzejąc się w słońcu i potykając się nagle o coś na schodach wewnątrz głowy. Rzeczywistość była wtedy jak silnie osadzony w nieznajomym kontekście żart – rozumiesz pojedyncze słowa, ale gdy składasz je do kupy, to nie wiesz, co razem oznaczają.
Wrócili do salonu, żeby wyczyścić krzesło. Kątem oka Martin zerknął na pozostawioną na stole kartkę, na ciasno zawiązany supeł słów. Zawsze, gdy widział odręczne pismo ojca, przypominało mu się, jak ten wykonywał z neurologami testy zegara po pierwszych dwóch wylewach. Raz narysował tarczę, na której wirowały same dwunastki, ot, wieczne południe z niestygnącą kawą.
Obracając kartkę, Martin zauważył czytelny fragment.
"Mam nadzieję, Maggie, że jest ci dobrze w ośrodku wypoczynkowym. Tęsknię za tobą, nie mogę się doczekać, kiedy wrócisz. Dupek ze mnie, ale tęsknię również dlatego, że ty zawsze umiesz pogadać z Martim. Wiesz, jak między nami jest... Nauczyłem się w życiu wielu rzeczy, ale wciąż nie umiem z nim rozmawiać".
Zerknął przez ramię na ojca - ten właśnie zamarł z rozwartymi ustami, wpatrzony w upuszczoną na podłogę dziurę w rzeczywistości.
- Tato?
- Tak?
- Napijemy się kawy?
- Jasne. I chodźmy na zewnątrz, we Włoszech nie wolno marnować pogody – wymierzył w niego palcem – to grzech.
Gdy szli do kuchni, ojciec nucił pod nosem "Jailhouse Rock". Właśnie mijała dwunasta.
#############################################
Tekst B
[/akapit]
W lizbońskiej katedrze zapaliliśmy wąskie świece. Drgnąłem, kiedy zobaczyłem, że Laura też wrzuca do puszki pół euro i rozgląda się za źródłem ognia. O kim myślała? Komu chciała podarować tę chwilę skupienia? Na pewno nie tej samej osobie, o której myślałem ja. Niemożliwe, żeby wiedziała. Różnych rzeczy mogłem się spodziewać po jej matce, ale nie tego, żeby jej powiedziała. Zatem kto zajmował myśli Małej? Nie wypadało pytać. Nie teraz. Staliśmy w ciszy nad drżącymi płomykami, udając, że się modlimy. Ja niewierzący i ona wierząca, chociaż nie wiadomo w co. A później wyszliśmy prosto w światło, pomiędzy rozćwierkany tłum angielskich turystów, zgromadzonych wokół rosłego przewodnika, który właśnie snuł jakąś opowieść.
…księżniczka Maria uparła się, żeby właśnie tego dnia jechać nad ocean, do Belém. Chciała spędzić dzień Wszystkich Świętych poza Lizboną. Swoim kaprysem uratowała królowi życie, bo do stolicy, jaką znali, nie wrócili już nigdy. Pierwszego listopada tysiąc siedemset pięćdziesiątego piątego roku rozstąpiła się ziemia. W setkach miejsc równocześnie wybuchły pożary. Ocean cofnął się całkowicie, odsłaniając wraki zatopionych okrętów. Godzinę później uderzyło tsunami. Woda zabrała ze sobą prawie całe miasto, pozostawiając ruiny, popiół , błoto i dziewięćdziesiąt tysięcy umarłych.
Wycieczka kręci się, gada, robi zdjęcia.
– Co to za pomnik? – pyta jakaś rudowłosa Angielka, pokazując kamienną figurę.
– To król Manuel, zwany Szczęśliwym. Rządził Portugalią w czasach jej największego rozkwitu. To on sfinansował pierwszą podróż Vasco da Gamy.
– Co on wskazuje? Dlaczego większość tutejszych pomników przedstawia postacie z wyciągniętym palcem?
– Wszystkie postacie pokazują na zachód, na ocean. Portugalia nigdy nie patrzy na wschód. Jesteśmy narodem żeglarzy. Nasze życie to nieustanne pragnienie, nieskończona tęsknota za horyzontem, za tym, co jest TAM.
Wycieczka fotografuje pomnik, a przewodnik wraca do swojej opowieści.
… w ciągu kilku godzin zniknęły dziesiątki domów, klasztory, królewski szpital imienia Wszystkich Świętych, razem z chorymi. Upadły największe kościoły Lizbony: Katedra Marii Panny, bazyliki świętego Pawła, świętej Katarzyny i świętego Wincentego, a nawet wspaniała Misericordia, która nie doczekała się zmiłowania, grzebiąc wiernych pod gruzami. Pozostałości klasztoru Do Carmo obejrzymy niedługo. Pałac królewski nad Tagiem rozsypał się pod wpływem ruchów ziemi, a następnie został zalany przez tsunami. Wewnątrz znajdowała się biblioteka zawierająca siedemdziesiąt tysięcy ksiąg i setki dzieł sztuki, w tym obrazy Tycjana i Rubensa. Morze zabrało też dzienniki pokładowe Vasco da Gamy i Krzysztofa Kolumba. Rzeka po trzęsieniu ziemi zmieniła bieg i odtąd Wieża Belém (byliście już w Belém?) strzeże wejścia do portu przy jej prawym brzegu, a wcześniej stała przy lewym.
Turyści kręcą głowami. On mówi dalej.
… tamtego dnia wieczorem do Belém przybył doradca króla Józefa, minister wojny, Sebastião José de Carvalho e Melo, i wręczył mu znaleziony w ruinach pałacu kamienny palec.
– Co to jest? – spytał król.
– Palec z pomnika Manuela Szczęśliwego.
– Tylko tyle zostało z króla?
– Tylko tyle zostało z Lizbony.
– I co teraz? – spytał zdruzgotany władca.
– Cóż… Pogrzebiemy zmarłych i zaopiekujemy się żywymi. Zaczniemy odbudowę miasta. Zabezpieczymy studnie, zbudujemy szerokie ulice…
– Dlaczego szerokie?
– Ach… – machnął ręką przyszły markiz de Pombal – … i tak pewnego dnia okażą się za wąskie.
Król Józef wrócił do odbudowanej Lizbony, ale nigdy więcej nie zamieszkał w pałacu. Do końca życia rezydował w specjalnie zaprojektowanym królewskim miasteczku namiotowym na wzgórzach Ajuda. I nigdy nie rozstawał się z kamiennym palcem swojego szczęśliwego poprzednika. Księżniczka Maria po śmierci ojca została samodzielną królową, a jej pierwszą decyzją było odwołanie ze stanowiska markiza de Pombal…
Wycieczka już odeszła, ale my stoimy jeszcze przez chwilę, przyglądając się miastu, które podniosło się z gruzów. Całkiem jak Warszawa – przychodzi mi nagle do głowy dziwaczna myśl – tylko nam wszyscy święci inne trzęsienia ziemi fundują. I my, na drugim krańcu Europy, też mamy swoje oceany i własną nieustanną tęsknotę, chociaż kierunki wciąż nam się mylą. Ciekawe, czy mieliśmy choć jednego szczęśliwego króla?
– Pojedziemy jutro do Belém? – pyta Mała. – Tam? – dodaje z uśmiechem, wskazując palcem na zachód. Jej twarz rozświetla popołudniowe słońce, a w zielonych oczach odbija się cały Atlantyk.
#############################################
Tekst D
[/akapit]
Secundus z rodu Nomenów, Trzeci Tego Imienia, niedawno koronowany po śmierci starszego brata, nieodżałowanego Primusa, pan i władca Lorgii i Morgii, protektor Przedrzecza, Zarzecza, Przedgórza, Zagórza, dziedziczny książę Upii, Nupii i Zadupii, władca Terenii i Pozaterenii, ni z tego, ni z owego zaczął się śmiać. Dworzanie spojrzeli na siebie w popłochu, ten i ów uśmiechnął się nerwowo, ktoś spróbował zawtórować, ale mu nie wyszło. Tymczasem król wciąż rechotał. Cała jego sylwetka drgała, jakby był instrumentem, który wszedł w rezonans ze swym własnym rozbawieniem. Drżały ręce, drżały nogi, a głowa kołysała się na boki. Pozostali obecni w sali tronowej popatrywali na siebie nerwowo, nie tyle dlatego, że takie zachowanie dotychczas spokojnego władcy wydawało się nietypowe, ile z tego powodu, że mimo najszczerszych chęci, takich drżeń nie byliby w stanie w żaden sposób naśladować.
– Czy coś rozbawiło Waszą Królewską Mość? – odważył się wreszcie sędziwy kanclerz, z tych kanclerzy, co trwają dłużej niż królowie.
Secundus, zamiast odpowiedzi, raptownie usiadł na wzorzystej posadzce i zapłakał. Połowa dworzan, pomna na niedawny pogrzeb świętej pamięci Primusa, natychmiast postawiła się w stan gotowości do lamentów. Druga połowa wiedziała, że to przecież Secundus otruł Primusa, w związku z tym przejawiała pewne wahanie tudzież niezrozumienie.
Kłopotliwa sytuacja została rozwiązana przez kanclerza, który stanowczo ujął władcę za ramię i odprowadził do pokoju.
Wszystkiemu przypatrywał się, stojący w ciemnym rogu, jedenastoletni Primus, syn Primusa, bratanek Secundusa.
Następnego dnia gruchnęła szeptana wieść, że Najjaśniejszy Pan nie był w stanie wstać z łoża. Na przemian śmiał się, płakał i bezwładnie ruszał kończynami.
Trzeciego dnia Secundus zmarł, w przepisowym czasie koronowano Tertiusa, pocieszając się w kuluarach, że braci przecież było siedmiu. Niestety, jeden za drugim umierali w podobny sposób, w regularnych odstępach. Nikt nie wiedział, z jakiego powodu spotykała ich nagła śmierć. Przebadano koronę, szaty, jedzenie i siedziska, ścięto kilku podejrzanych medyków, sprowadzono innych, odprawiono modły, palono kadzidła, szpiegowano się wzajemnie – słowem, zrobiono wszystko, co można i należało w danej sytuacji. Na szczęście, administracja działała sprawnie, więc kolejne królewskie zgony nie zaburzyły funkcjonowania państwa, a choć przedtem zwyczajowo z okazji pogrzebu króla zawieszano ściąganie podatków, teraz uchylono ów zwyczaj, uznając słusznie, że przy takiej częstotliwości zgonów skarbiec rychło zacząłby świecić pustkami. Tak więc na tron po Tertiusie wstępowali kolejno Kwartus, Kwintus, Sykstus i Septimus. W międzyczasie wybuchło kilka dużych wojen i pomniejszych potyczek, zastrajkowali również farbiarze tkanin oraz wytwórcy barwników, którym z powodu permanentnej żałoby narodowej bardzo spadły dochody. Gdy strajkujący gromadnie oblegli plac zamkowy, wyszedł do nich Septimus, Pierwszy Tego Imienia, we własnej królewskiej osobie i uroczyście przyrzekł, że nie umrze. Niestety, słowa nie dotrzymał. Już nazajutrz dopadły go atak śmiechu i drżenie rąk. Wprawieni dworzanie tylko porozumieli się wzrokiem i stanowczym ruchem zawlekli króla do infirmerii. Po jego zgonie, na tron wstąpił dorosły już Primus, syn Primusa, Ósmy Tego Imienia. I rządził długo i szczęśliwie, aż się poddani dziwili, że tak można. Zachodzili w głowę, jak to wszystko się działo.
I nikt nigdy się nie dowiedział, że to młody Primus, w akcie zemsty za zamordowanie ojca, kolejno podawał na ucztach nowym władcom smażone mózgi poprzedników. Zgłębiając pod kierunkiem nauczycieli tajniki wiedzy anatomicznej i medycznej, dowiedział się o prionach, a dysząc żądzą pomszczenia zmarłego, nauczył się techniki trepanacji czaszki.
(Sam Primus wiedział oczywiście o swoim sekrecie, dlatego popadł w paranoję i do końca życia nie zjadł nawet kawałka mięsa; cały dwór był oczywiście gotów iść za jego przykładem, ale wówczas zastrajkowali hodowcy drobiu i innych jadalnych zwierząt gospodarskich, więc do późnych lat życia udawał, że jednak mięso je. Do tego czasami urządzał, dla zainteresowanych studentów medycyny, nieodpłatne pokazy trepanacji czaszek).
...