Zło [kryminał - fantasy]

1
Tak... ten, no... Bez tytułu wszystko wygląda jakoś niewyraźnie, prawda? ;P





14 III - czwartek

Przez ciemną uliczkę maszerowali milicjanci, każdy z malutką pochodnią, oświetlającą skórzane mundury. Ledwo widoczne drzwi do mieszkań były w większości zabite deskami, a okna miały w większości powybijane szyby. Gdzieniegdzie rzucały się w oczy charakterystyczne ślady, upamiętniające masową ucieczkę. Z daleka dolatywały do nich kłęby dymu i pogwizdywania pociągów.

Mężczyźni stanęli przy malutkiej, niedawno spalonej kamienicy. Oddział ustawił się w równym szeregu, a po chwili wyszedł z niego śledczy Jan Poniedzielski. Pomiędzy zwęglonymi filarami pałętali się przeróżni ludzie, głównie eksperci i urzędnicy. Pomachali serdecznie nowoprzybyłemu i wrócili do pracy. Milicjanci zainstalowali pochodnie, umieszczając je między skruszonymi kamieniami, a następnie otoczyli miejsce zbrodni luźnym kręgiem.

Na wpół spalone ciało dwudziestoletniej kobiety leżało przygniecione przez dach.

- Co? – rozpoczął dialog śledczy Poniedzielski.

- O, witaj. – Medyk dopiero teraz zauważył gościa. Uścisnął mu dłoń i usiadł na podróżnym taboreciku. – Podejrzewamy, że została zaciachana jakimś dużym, ciężkim narzędziem. Rana jest szeroka na dwie stopy i strasznie się paprze. – Wskazał na rozcięcie na brzuchu ofiary. - Później sprawca podpalił cały budynek, więc zanim przybyliśmy, biedaczka oberwała z kilku cegieł.

- Inne ofiary?

- Wiesz, to jest właśnie najdziwniejsze. Tego wieczora tylko ona była w kamienicy. żadnych świadków. Cóż, po części to i dobrze, niedługo zabraknie nam miejsca na cmentarzu. Która to już ofiara w tym miesiącu...?

Jan zignorował pytanie.

- Lista lokatorów? – zapytał.

- A, tak. Ktoś z twoich ją ma. – Zawołał jakiegoś urzędnika po imieniu. – Nie lubisz za wiele mówić, co? – zauważył.

- Taa – potwierdził śledczy. Wyszedł z malutkiego ogródka i spojrzał na widniejącą w dali wieżę strażniczą. – Stamtąd można było zobaczyć uciekającego podpalacza.

Medyk podreptał za nim, chwytając kurczowo papiery.

- Owszem, rozważamy dwie możliwości. Albo morderca wyskoczył z trzeciego piętra i pierzchł główną ulicą, albo poczekał w środku, aż rozpadnie się kilka ścian, a następnie wybiegł otworem. Tak czy siak ryzykowne rozwiązania, co? – zaśmiał się pogodnie.

- A tędy? – Poniedzielski wskazał na miejsce, w którym mur kurczył się, aż ostatecznie znikał kilka metrów dalej, idąc w stronę lasu.

- Sprawdzaliśmy – zanegował medyk. – Musiałby przeczołgać się przez ten odcinek w ciągu jakichś dziesięciu sekund, to niewykonalne. No, chyba, żeby biegł, ale wtedy strażnicy zobaczyliby kawałek jego torsu i głowę. Mówiłem już, że pożar zaczął się od poddasza? Kolejna ciekawostka...

- Tak więc zaczniemy od przesłuchania mieszkańców – polecił śledczy. – Teraz i tak nic już tu nie znajdziemy, noc jest.

Dla czystego sumienia posiedzieli jeszcze trochę, przypatrując się to ciekawszym narzędziom, a następnie wyruszyli na stację kolejową, gdzie właśnie uciekali ostatni świadkowie.



- Weissager, daj mi tę listę – poprosił Jan Poniedzielski. Natychmiast podszedł do niego urzędnik w czarnym płaszczu i wręczył mu długi pergamin.

- Czternasta od góry. Spis sprzed dwóch lat.



XIV Poniatowskiego



Pobrzeżny Jan

Pobrzeżny Katarzyna

Pobrzeżny Robert

Pobrzeżny Stanisław

Wrzos Dorota

Wodnik Jerzy

Wodnik Stanisława

Wodnik Weronika



Jan ze zdumieniem odkrył, że wszyscy ci ludzie są mu znani.

- Kowal z żoną i dziećmi, mniszka i rodzina garbarza? – zdumiał się. – A ofiarą jest...

- Siostra Dorotka, lat czterdzieści i osiem – dokończył Weissager. – Nie miała rodziny, ale będą jej żałować. Szczególnie ojciec Marek.

Oddział milicjantów dochodził do peronu. Okazało się, że wyjechał już niemal co dziesiąty obywatel, a drugie tyle właśnie czekało na swój pociąg. Nie było wśród nich nikogo z listy.

- Przeszukajcie okolicę i bądźcie gotowi na nowe rozkazy – polecił Poniedzielski. On sam wyruszył w poszukiwaniu kogoś, kto kontrolował całe zamieszanie. Znalazł: starszy mężczyzna z podręcznym zegarkiem na łańcuszku już na niego czekał.

- Wieczór – przywitał się kontroler. – Myślałby kto, że to my będziemy zarabiać na tych zbrodniach, co? Ale doprawdy, jeszcze jedno morderstwo i ja sam wezmę pociąg i odjadę...

- Myślałby kto, że kolej państwowa powinna dać nam premię za złapanie mordercy – odwdzięczył się żartem śledczy. – Kiedy ci wszyscy ludzie zaczną tu wracać... No, w każdym razie szukam kogoś z rodziny kowala albo garbarza. Znasz ich, prawda? – zapytał pokazując listę.

- Młody człowieku, i dziesięć wiosen temu bym tego nie przeczytał. – Starzec lekko zazezował przez zaparowane okulary. – Ale znam ich, i powiem ci, że przewinęło się tu tyle ludzi, że nie jestem w stanie powiedzieć, czy wyjechali.

Jan oddalił się, instynktownie szukając wokół dowodów. W drodze do parafii.



Drewniana chata stała pusta, bez żadnych oznak kolejnych mordów. Nieco uspokojony śledczy udał się do kościoła. Gdzie jeszcze mógłby przebywać ksiądz?

Wszedł niezauważony, i od razu dostrzegł przygotowania do specjalnej mszy. Po lewej od ołtarza klęczał jakiś człowiek w kapturze, nieco za głośno mówiąc do duchownego stojącego po drugiej stronie drewnianej szopki. Postanowił to uszanować, usiadł w końcowych ławach i czekał.

- Nie, na Boga, to nie ja! – zaprotestował niemal krzykiem klęczący. Jan wyczuł intrygę, ale postanowił czekać. Księża lepiej wyciągają informacje.

Przez kościół odbił się echem szept księdza Marka. Nie dało się rozróżnić poszczególnych słów, ale dało się wyczuć strach w jego głosie.

- Jasne, że go... – Zmienna tonacja klęczącego pozwalała wychwycić tylko niektóre słowa. - ...nie było mnie tam!

Choć Jan rzadko odwiedzał garbarza, skojarzył jego głos – pewnie dlatego, że go szukał. Wstał i szybkim krokiem skierował się do klęczącego. Za późno, tamten zdążył wstać i wybiec. Po krótkim pościgu Poniedzielski wrócił do kościoła.

- Nie warto go gonić – powiedział spokojnie ksiądz. Wyszedł z konfesjonału i powitał śledczego. Był uśmiechnięty, ale dziwnie nieprzytomny.

- Gdzie się udał?

- Przykro mi, tajemnica spowiedzi. Ale zdaje się i bez tego masz do mnie jakąś sprawę?

- Tak, ojcze. Dorota Wrzos nie żyje.

Mina duchownego przybrała na powadze.

- Mogę powiedzieć ci coś, co jeszcze bardziej poplącze te twoje wszystkie śledztwa? Powiedziała mi, że umrze.

Jan milczał, powoli rozważając wszystkie możliwości, więc ojciec Marek kontynuował.

- Nie chciała powiedzieć, skąd wie. Ale powiedziała, że na niej się skończą te morderstwa.

- Ofiarność, hm? – Poniedzielski wciąż nie wierzył w to, co usłyszał.

- Nie sądzę. Ale mówiła, że nie ma wyjścia z tej sytuacji.

- I te siedem osób wcześniej też nie miało wyjścia?

- To zbyt skomplikowane. W każdym razie bardziej strach ją trzymał w tym mieście, niż ofiarność. Tak jakby wiedziała, że umrze, ale nie docierało do niej zagrożenie. Dziwne...

- Tak, dziwne... Czy oprócz garbarza kogoś jeszcze ksiądz ukrywa?

- Synu, gdyby łamanie spowiedzi coś dało... ale to nie on jest winien tej zbrodni. Cóż, że nie życzył sobie pościgu za nim? Nikogo poza nim nie ukrywam.

Jan nawet się nie pożegnał. Był zmęczony, a im więcej odkrywał, tym był dalej od rozwiązania. Teraz nawet nie był do końca pewien, czy ta zbrodnia wiąże się jakoś z poprzednimi. Jutro wypadałoby przeszukać miejsce zbrodni nieco dokładniej...



15 III - piątek

Wstał bladym świtem, w wygodnym, należącym do niego łóżku. Zupełnie nie obchodziło go to, że mieszkał kilkanaście metrów od miejsca zbrodni. Mimo to, z tym faktem wiązała się jakaś zagadka, której nie potrafił rozgryźć. Tymczasem jednak trzeba się ubrać...

Założył zwyczajowe szare spodnie, grube skórzane buty, bawełnianą bluzkę i skórzany mundur. Wpiął kilka odznak, dla dodania sobie odwagi, wcisnął czapeczkę oficerską na spiczaste uszy i już szedł na spotkanie z dowodami.

- Co nowego? – zapytał przechodzącego Weissagera.

- Nic – odparł urzędnik. – Wszyscy dopiero co wstaliśmy.

Zażenowany śledczy udał się na spotkanie z medykiem.

- To był topór – przywitał się niski człowieczek, ziewając.

- Hm? – Jan domagał się rozwinięcia tematu.

- Nie, nie znaleźliśmy go. Po prostu ciachaliśmy w to samo miejsce tak długo, aż znaleźliśmy odpowiednią broń. To taki. – Pokazał na topór obosieczny, wiszący na plecach przechodzącego milicjanta.

Powstrzymując w sobie krytyczne uwagi, śledczy udał się na zniszczone piętro. Służby już usuwały zgliszcza, próbując odnaleźć coś nowego. Postawione kilka godzin temu pochodnie właśnie dogasały.

- Tu mieszkała ofiara – Weissager wskazał na spore, dębowe drzwi.

- Są niemal nietknięte przez pożar i zabarykadowane – spostrzegł śledczy.

- Tak jest – zgodził się urzędnik i wyciągnął spory kafar. Po chwili drzwi leżały rozłupane, a oni weszli do środka.

Pomieszczenie było spalone, ogień dostał się tam przez drewniany sufit. Mimo to stare meble wyglądały nadal majestatycznie.

- Wygląda... bardzo klasztorowo – ocenił Jan. – Jakby w przyszłości miał się tu przenieść cały zakon.

- Nie ma wzmianki o kupnie budynku przez Kościół.

Ze ścian spływała czerwona ciecz. Jak się okazało, farba. Dywan był całkowicie zniszczony, a podłoga dziurawa i niebezpiecznie się chwiała. Nie było okna – Weissager odnalazł spojrzenie śledczego i odgadł jego myśli.

- To nie stąd wypadła. Wszystkie okna pękły od żaru.

Poszukali jeszcze pisemnych śladów obecności. Było tego niewiele – ot, list do biskupa, kilka notatek o jakiś roślinach i trochę modlitw-rymowanek, widocznie własnej roboty. Niezadowoleni wyszli.

- Chcę przeszukać resztę pomieszczeń. – Poniedzielski przedostał się na następne piętro, zanim milicjanci zdążyli oczyścić schody z mebli i porozrzucanych książek. Urzędnik poszedł za nim, medyk zniknął już dawno temu i postanowił się nie pokazywać.

Trzypokojowe mieszkania kowala i garbarza wyglądały bardzo zwyczajnie. Nic nie zabierano, co wskazywało na to, że właściciele mieli zamiar jeszcze tu wrócić. Zwykłe mieszkania, choć zniszczone pożarem. żadnych listów ani pieniędzy, co było dość dziwne, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Dopiero, gdy Jan wyszedł, zorientował się, że oba lokale były niemal identyczne. Może mieszkańcy dopiero co się wprowadzili...?

śledczy opuścił drugie piętro i udał się na trzecie. Wejście na poddasze również było zabite deskami, więc nie odbyło się bez pomocy Weissagera. Pożar rzeczywiście musiał zacząć się tutaj: puste pomieszczenie przypominało teraz obserwatorium. Podziurawiony dach przepuszczał dużo słońca, pozwalając na dokładniejszą obserwację.

- Idź, zapytaj medyka, czy siostra Dorota miała jakieś rany kręgosłupa – polecił Jan urzędnikowi. Weissager natychmiast opuścił piętro i wrócił kilka minut później. śledczy w tym czasie odkrył kilka interesujących śladów topora.

- Ofiara miała połamany kręgosłup, medyk sądził, że od dachu. Skąd pan wiedział?

Jan Poniedzielski nie odpowiedział od razu. Zmierzył najpierw wielkość wyrwy w ścianie.

- Tu rozegrała się cała scena – ocenił. – Mniszka broniła się niedługo, może dwie-trzy minuty. W tym czasie napastnik zamachnął się kilkanaście razy. Uszkodził filary, być może przewrócił też kaganek – Wskazał na przewrócone metalowe naczynie, - wywołując pożar. Ofiara została strącona do ogródka przez tę ścianę, zapewne już po śmierci. Uważam, że napastnik wyskoczył tuż za nią, aby jej zwłoki zahamowały uderzenie. Następnie mógł uciec wzdłuż murów, zanim ogień zajął dach i zwrócił uwagę strażników.

Weissager zanotował wszystko skrupulatnie i czekał na dalsze uwagi.

- Napastnik był albo niezwykle niski, jak dziecko, albo był niezwykłym akrobatą. To by tłumaczyło tak szybką ucieczkę. Silny... bardzo silny. Mógł być ciężki, wręcz otyły, ale to nie jest pewne. Nie jestem do końca pewien, jakim cudem drzwi zostały zabarykadowane. W każdym razie dziura w ścianie, stan podłogi i uszkodzenia filarów mówią aż nadto, nic więcej tu nie znajdziemy. Motyw dotychczas nieznany.

Urzędnik uśmiechnął się pod nosem, nie do końca wierząc w umiejętność dedukcji Poniedzielskiego.

- A więc mamy do czynienia z otyłym akrobatą albo potężnym karzełkiem? – zapytał niewinnie. śledczy nie odpowiedział.



Krasnolud Igor cieszył się z podróży. Miał co jeść, miał co pić, widoki były piękne, a perspektywy szerokie. Topór, idealnie zaostrzony, dawał znać o swoim istnieniu, ciążąc słodko na plecach, a pieniążki w sakwie dźwięczały donośnie i z klasą. Ptaszki śpiewają, droga twarda jak z kamienia, przyjemny, leśny chłodek – czego chcieć więcej? O, jaka piękna brama miejska! Czy on jej skądś nie zna...? Co za różnica, chodźmy tam!

Spiczastouchy strażnik nie wróżył wielkiej gościnności, ale jak na perfidnego elfiaka dał się dość gładko przekupić. Po chwili podróż znowu była przyjemna, nawet cieszył się, że z kieszeni ubyło nieco zbytecznego ciężaru. Hmm... Obozową, Przemysłową czy Leśną? Chodźmy Leśną, gdzieś tam z dala pachnie piekarnią.

Aj, nie. Jednak do piekarni było Obozową... no cóż, pozwiedzajmy miasto. Może Poniatowskiego?

Kiedy Igor wszedł na brukowaną ulicę natychmiast spostrzegł, że coś jest nie tak. Pozabijane drzwi, powybijane okna, milicja i dym, wciąż unoszący się gdzieś wysoko. Chciał zawrócić, ale krasnoludzka ciekawość kazała mu dowiedzieć się, jakie nieszczęścia się tu wydarzyły. Dla bezpieczeństwa wyjął swój topór – potężne, dwustronne ostrze, które kiedyś w młodości odebrał zbyt nadgorliwemu elfowi w zabawnym płaszczu.

Jan Poniedzielski, medyk i Weissager siedzieli spokojnie na podróżnych taborecikach przed kamienicą, kurząc fajeczki.

- Więc mówisz, doktorzyno – zwrócił się do kolegi śledczy, - że narzędziem zbrodni mógł być topór milicjanta?

Staruszek spokojnie kiwnął głową.

- To dość zakreśla nasz krąg podejrzanych. Na pewno nie mamy jakiegoś niskiego, barczystego strażnika, który po godzinach zabawia się w mordowanie zakonnic? – zapytał urzędnika.

- Nie odnotowaliśmy takiego przypadku. – Weissager nałożył pachnący tytoń i oparł się o ścianę.

Milczeli, rozważając w myślach kolejne możliwości. Gorzki dymek pozwalał im się skupić, a także otwierał umysł na całkowicie nieracjonalne rozważania. A w końcu taka była obecna sprawa... zaraz, jak się to cacko nazywało? Hach... haszyk... no, nieważne.

- Już go widzę – rozmarzył się Janek. – Niski, brodaty kurdupel z toporem, w futrze z norek. Stoi naprzeciwko mnie, drżąc ze strachu. Hm... udawałby biznesmena, miałby dużo mamony i właśnie przybyłby do kraju z powodów dyplomatycznych.

- Taak – zgodził się medyk. – I z rosyjskim akcentem.

- O to, koniecznie. Ale bym takiego drania powiesił, niech ma za zakonnicę! – śledczy zrobił przerwę na długiego macha. – Trzeba jednak przyznać, że dobrze to wszystko sobie zorganizował. Hm-hm... pamiętacie takie prawo... Sherry’ego Hełmsa, czy jak mu tam, że sprawca zawsze powraca na miejsce zbrod...

Nie dokończył, przygnieciony przez swoją wizję. Nagle stanął przed nim Igor, uśmiechając się nerwowo i bełkocząc coś w nieznanym języku.



Zapadał już wieczór. Jan Poniedzielski przeszukiwał skrupulatnie kuźnię, podczas gdy Weissager i milicjanci przesłuchiwali krasnoluda. Kilka godzin wcześniej powołano nawet specjalną grupę ochotników, którzy pałętali się teraz bez celu, „ochraniając dodatkowo miasto”. Strażnicy miejscy organizowali rekonstrukcję zdarzeń, przy akompaniamencie medyka. Wszystko działo się tak, jak należy...

Uderzające było to, że w pracowni kowala było tak czysto. Badając palenisko śledczy stwierdził, że było nieużywane od wielu dni. Te kilka prętów, które zostały, zostały dokładnie uporządkowane i posegregowane według rodzaju stali, po czym dokładnie zamknięte i zapieczętowane. Kowadło podejrzanie się błyszczało. Ktoś tu był przed nim i zatarł ślady? A może kowal z rodziną opuścili to miasto już dawno temu, po cichu i bez pośpiechu? Rozważania Jana przerwał wchodzący do środka goniec.

- Panie...? – Młody chłopak rozglądał się z taką miną, jakby wypatrywał złodzieja. – Panie, gdzie jesteś?

Poniedzielski nie przejmując się towarzystwem grzebał w najlepsze w szufladzie. Znalazł pieniądze, zdążył je nawet „dobrze ulokować”, zanim posłaniec go odnalazł.

- Panie, mam wiele nowych wiadomości.

śledczy bez słowa rzucił mu zarysowaną złotówkę.

- Pan Zygmunt Weissager polecił mi powiedzieć, że krasnolud się nie przyznaje, ale okoliczności są przeciw niemu – oświadczył goniec. – Od wielu dni nikt go nie widział, a to oznacza, że mógł być sprawcą wszystkich zbrodni. Nie chce powiedzieć, skąd ma topór. Ponadto ma sporą ilość gotówki, a to może oznaczać motyw rabunkowy dla trzech morderstw.

- Hmm? – śledczy domagał się dalszych informacji.

- Znaleźliśmy garbarza. – Rozległ się odgłos upadania czegoś ciężkiego na drewnianą podłogę. - Jego ciało leży niedaleko Warty. Rodziny nadal poszukujemy.



7 III - czwartek

Jan Poniedzielski obudził się na środku pola. Nie pamiętał, co robił poprzedniej nocy, ale miał pewne podejrzenia – związane z tym, że śmierdział marnym alkoholem. Niezadowolony z sytuacji, wygramolił się ze świeżego błota i udał się w potencjalnie właściwym kierunku do miasta. I tym razem przeczucie go nie zawiodło: po kilkudziesięciu minutach kroczył już ulicą Przemysłową.

Tuż przed torami zgromadził się tłum gapiów i milicjantów. Wszyscy mięli niewyraźne twarze, z których trudno było odczytać obiekt ich zainteresowań. Ostatecznie nic go to nie obchodziło – wolał za to dostać się szybko do swojego domu na Poniatowskiego, zanim ktoś znajomy zauważy jego obecność. Poskradajmy się troszkę, dobrze? Tu, przed witryną sklepu. No, nikt nie zauważył. Teraz tylko nie zwracać na siebie uwagi...

Kilka minut później w towarzystwie zjawił się długo wyczekiwany oficer Poniedzielski.

- Hej, z drogi! Z drogi, mówię – poprosił masy przed sobą. Podziałało, niebawem miał całkiem dobry widok na zwłoki jego kolegi od wódki.

- Puśćcie go, no już! – rozgniewał się medyk. Chwilę później ściskał już dłoń kolegi. – Kompletnie żadnych śladów, no, oczywiście poza sztyletem w głowie.

Serce śledczego zabiło radośnie. To nie mógł być on... nigdy nie korzystał z żadnych sztyletów.

- Nie wygląda na bogatego – wyraził zdziwienie. – Po co ktoś miałby go zabijać?

- Chyba zwykła bójka po winie – zatroskał się medyk. Janek znowu wyczuł spływającą po nim falę niebezpieczeństwa. – Nic tu już nie zrobimy, nawet nie wiemy, kto jeszcze z nimi pił. żadnych świadków, dowodów, motywów, niczego – rzucił bezradnie. – Zabierzcie to na cmentarz i... postawcie mu jakiś krzyżyk – zwrócił się starzec do milicjantów.

Poniedzielski wiedział, kto jeszcze z nimi pił, ale nie był głupi i nie powiedział. Mając nadzieję, że reszta pijaczków równie jak on nic by nie pamiętała, obiecał sobie kiedy indziej złapać mordercę. Tylko skąd myśl, że sprawca jeszcze kogoś zabije?



8 III - piątek

Janek szedł ulicą, zmierzając do swojego domu na Poniatowskiego. Był pijany w pień i nieszczęśliwy, ale myślał trzeźwo. Do jego umysłu masowo przychodziły pomysły jak i kto mógł to zrobić. A ponieważ sprawca był nieznany, ciągle nachodziły tylko obrazy jak to on sam morduje kolegę. Zmęczenie samo kierowało go do posłania.

Niespodziewanie ujrzał w oknie złodzieja. Po chwili zorientował się, że stoi pod jednym z domów, a następnie, że złodziej ucieka. Nie myśląc więcej wybił okno długim ciosem topora i wdarł się do środka. Skupiając się na uciekającym w oddali cieniu, odgarniał z trudem pijańskie opary i gnał za zbiegiem. Niemal już go doganiał, gdy stracił przytomność. Na mózg oficera spadła czarna kotara.



- Maciek, Maciek! Wezwij pomoc!

- Daj spokój, wejdźmy tam.

- Ale... ja się boję.

- No dobrze, idź po milicję. Ja tu popilnuję.

Zygmunt Weissager zazwyczaj nic sobie nie robił z takich zawiadomień, ale pod wpływem wypadków z poprzedniej nocy wolał sprawdzić. Ten chłopiec zresztą był dość przekonywujący. Kilkanaście minut później oddział milicjantów kroczył głównymi ulicami, a za nimi grupa zainteresowanych mieszkańców. Tupot setek stóp obudził nieprzytomnego Jana Poniedzielskiego. Oficer nawet się nie przestraszył na widok zwłok aptekarza pod stołem: był raczej oburzony. Oburzony, że ktoś chce go wrobić w kolejne już morderstwo. Tego było już za wiele... Dla bezpieczeństwa wolał uciec z miejsca wypadków. Przez to samo okno, które wczoraj wybrał złodziej. Nawet nie podniósł z ziemi służbowego topora, nie było na to czasu. W drugim końcu domu właśnie pękały z trzaskiem drzwi.



- Gdzie byłeś z samego rana? – zapytał Weissager. Siedzieli w małej, zadymionej knajpce.

- Spałem – rzucił Jan Poniedzielski. – A z tego, co wywnioskowałem po zamieszaniu, zginął ten aptekarz... Tadek Mróz, tak?

- Tak, sprawa wydaje się być bardziej skomplikowana, niż myślisz. Zadźgano go toporem milicyjnym. Ktoś wybił to małe okno przy wejściu, a potem przebiegł pół mieszkania i machnął tak po prostu w chemika żelazem. Praktycznie bez walki. Motyw też nieznany, ani śladu rabunku. Muszę cię o coś zapytać...

- Hmm? – Serce zabiło mu mocniej.

- Zostaniesz śledczym? Ktoś musi ogarnąć ten cały chaos...



15 III - piątek, tydzień później

- Imię?

- Igor.

- Nazwisko?

- Tuchański! – Krasnolud wpadł w furię, wywołaną ostatnimi wydarzeniami. – Obywatel rosijski, dypliomata mędzynarodowi i wysoki urzędnik rosijski!

- Co obywatel Igor Tuchański robił w dniach siódmy do piętnasty w naszej miejscowości?

- Nic, nie było mnie tu!

- A więc co teraz tu robi?

- W drodze do stolicy, przybył odpocząć! – rzucił błagalnie.

Weissager pogrzebał chwilę w papierach.

- A topór?

- Co „topór”?

- Skąd obywatel Tuchański go ma?

Krasnolud się rozpłakał, ale niezłamany milczał.

- Obywatelu, powiem wam jasno – oznajmił urzędnik. – Wasza broń pasuje do narzędzia czterech z ośmiu zbrodni. Wasze atrybuty fizyczne wskazują na was. Nie macie alibi, znajomych, niczego nie macie!

- A jaki motyw ja mam? Ja bogaty i bez tych waszych polskich monet. Nie potrzebuja więcej.

Na twarzy Weissagera pojawił się mściwy uśmiech.

- To teraz motywu nie macie, boście dopiero po zbrodniach bogaci! – wykrzyknął tryumfalnie. – Trudno mi to mówić, ale módlcie się, aby te mordy nie ustały po waszym schwytaniu. Inaczej zostaniecie rozstrzelani w niedzielę. O świcie.

Krasnolud zemdlał. Z jego oczu nadal spływały łzy.



16 III – sobota

Ranek, śledczy i jego dwaj niezłomni pomocnicy stoją po kolana w błocie. Przed nimi rozciąga się na wpół zjedzone truchło mężczyzny, wypatroszone przez jakieś dzikie zwierzę, i rozprute na kilka metrów.

- Trudno powiedzieć. – Medyk poskrobał się frasobliwie po głowie. – Pewnie niedźwiedź.

- Tak, tak. Niedźwiedź – potwierdził natychmiast Weissager.

- Bo jak niby morderca znalazłby swoją ofiarę w lesie...? – zdumiał się staruszek.

- Tak, to niemożliwe. Jestem pewny, że zabił go niedźwiedź – skwitował urzędnik.

Oboje spojrzeli na Poniedzielskiego.

- Ehe – uzupełnił śledczy. – Yy... za ile proces krasnoluda?

- Trzy godzinki. To co, odpoczynek przy fajce?

- Nie... powinienem coś jeszcze sprawdzić – stwierdził Janek a następnie odszedł, ku zdziwieniu jego towarzyszy.



Kilkanaście minut później siedział już na stróżówce, przypatrując się niedawnemu miejscu zbrodni i myśląc nad różnymi wariantami.

- Zakonnica zabarykadowała swój apartament – mówił do siebie, notując w podręcznej książeczce rachunkowej, którą przed chwilą podniósł z ziemi. – Zapewne spodziewała się śmierci, nawias: co potwierdzają zeznania księdza Marka. Zapewne w apartamencie było coś wartościowego: mógł to ukraść złodziej. – Odłożył pióro i westchnął. – Tylko jak miałby się tam dostać? I po co mordował zakonnicę będącą NA PODDASZU...? – Skreślił ostatni wniosek i notował dalej. – „Przeszukać dokładnie apartament siostry Doroty”. Nowe zapytanie – Zastanowił się dobrą chwilę, - „Kto zabarykadował siostrę Dorotkę na poddaszu?” i... „Dlaczego poddasze?”. – Już miał odejść, gdy nagle w jego głowę uderzyła dość oczywista myśl. Postanowił ją zanotować. – „Dlaczego w mieszkaniach kowala i garbarza nie było żadnych narzędzi pracy?”.

Dwie godziny przed procesem Poniedzielski ponownie wkroczył do mieszkania zamordowanej. I ponownie jak wtedy, niczego tam nie znalazł. Dębowe meble stały całkowicie puste, pod dywanem nie kryło się nic interesującego. Co prawda same meble wyglądały właśnie jak prawdziwe skarby, ale jakim cudem ktoś miałby je wynieść...? Myśl, jakoby złodziej dostał się tu przez dziurę w suficie też wydawała się irracjonalna – nie zdążyłby uciec przed pożarem. Właśnie tu krył się słaby punkt planu mordercy, niestety, jak się okazało – niemożliwy do znalezienia. Może ksiądz coś wie na ten temat?



- A więc?

- Tak, synu?

- Był ksiądz w czwartek na miejscu zbrodni.

Ojciec Marek wpatrywał się w śledczego niecierpliwym wzrokiem.

- Byłem.

- Jakoś się ksiądz nie chwalił – zauważył śledczy.

- Bardzo ładnie sam do tego doszedłeś... tak, khym... coś jeszcze?

- Po co ksiądz zabarykadował zakonnicę na poddaszu?

- Poprosiła mnie o to. Mówiłem już... spodziewała się śmierci.

- Ale jej nie pomogło, co? Dlaczego wyrąbała sobie w ścianie widok na ogródek? – śledczy zdawał się być zaskoczonym własnymi słowami. – I dlaczego pomalowała meble ognioodporną farbą?

- Synu – rzucił błagalnie ksiądz. – Czy uważasz mnie za jakiegoś współmordercę? Wszystko już powiedziałem!

- Taa... tylko co wizytę to „wszystko” się powiększa.



Z braku dalszych pomysłów i czasu, Poniedzielski postanowił przesłuchać krasnoluda. Droga do komisariatu była długa i nieprzyjemna, a gdy poprosił obrońcę Iwana o klucz, do procesu pozostała już jedynie godzina.

- Muszę wypełnić parę kwitów dla rządu rosyjskiego – oświadczył wystraszonemu adwokatowi i wszedł do izolatki.

- To nie ja – przywitał się Iwan.

- Co robiłeś w Polsce?

To pytanie wyraźnie zbiło krasnoluda z tropu. Długo wpatrywał się w oczy śledczego.

- Misja pokojowija, szedłem do Warszawy.

- Po co zatrzymywałeś się tutaj?

- S-sam nie wiem... to miasto... jest mi j-jakby znajome.

śledczy wzbił się myślami daleko, analizując wszystkie możliwe warianty. Wybrał najbardziej szalony i skomplikowany.

- Zatrzymywałeś się niedaleko, w innej mieścinie?

- Tak. Skąd wiesz, panie?

- Pamiętasz, w jakim celu?

- Miałem się spotkać z waszymi dyplomatami. A-ale nie wyszło... Chyba nie wyszło. Obudziłem się w nocy, pijany, na jakimś bezdrożu. Gdy wróciłem, dyplomatów nie było. Postanowiłem kontynuować podróż. To było... ja wiem. Kilkadziesiąt kilometrów stąd.

- Dobrze. – Janek był wstrząśnięty odkryciem. – Powiedz mi jeszcze, jaka była twoja misja dyplomatyczna.

Mina krasnoluda wyraźnie wskazywała na „świętą tajemnicę”, ale ponieważ twarz Poniedzielskiego zawsze miała wyraz „zaraz zginiesz, skurwielu!”, po krótkiej walce na nerwy Iwan się poddał.

- święta misyja pokojowa. Pakt o nieagresji miałem zaproponować, z dość długim stażem. Pokwitowany krwią i darami, które ukradliśmy wam... no, stare czasy. Nie warto wspominać.

- Co to za dary?

- Tego powiedzieć mieli mi d–dyplomaci.

Podejrzenia śledczego zakreślały wyraźny krąg. A im mocniej się zakreślał, tym dalej się odsuwał od tego krasnoludzkiego dyplomaty. Zadecydował: „nie jestem pewien”, a następnie udał się dwa piętra w górę, gdzie za kilkadziesiąt minut miał odbyć się proces. Myśl, że teraz on jest odpowiedzialny za dyplomację Polsko-Rosyjską, przygniatała go do podłogi z siłą kotwicy.



Spotkał medyka dokładnie w takiej sytuacji, w jakiej się spodziewał. Staruszek odmierzał w laboratorium tajemnicze substancje, przygotowując porcję „leku”. Była to jasnozielona substancja, która ogłupiała tylko niektóre obszary mózgu. Dawało to zdumiewające efekty, można było dla przykładu wbić komuś do świadomości, że się jest winnym...

- Nie podawaj tego krasnoludowi – postanowił śledczy.

- Dlaczego nie? – Niewiadomo skąd wyrósł Weissager z bardzo zawziętą miną. – Zmieniamy procedurę, na dodatek minuty przed procesem?

- Ustaliliśmy coś, urzędasie, dawno temu. – elf był niemal wściekły. – On ma mówić to, co chcemy, ale tylko wtedy, GDY JESTEśMY PEWNI, że to on! Tak działa cały proces, nie wolno go łamać!

- Wystarczyło, żebyś powiedział, że ty nie jesteś – powiedział urzędnik.

- A więc nie dacie mu Leku?

- Masz moje słowo. –

- A może to zioło, które każe mówić prawdę? - zapytał medyk.

Weissager rzucił nieprzyjemne spojrzenie w stronę kolegi.

- No co? – wyjąkał staruszek.

- Idź – polecił urzędnik, patrząc na Poniedzielskiego. – Przy odrobinie szczęścia może rozwiążesz sprawę do następnego procesu.

śledczy poszedł, wyszedł i zniknął. Nie wiedząc, dokąd się udać, udał się do knajpki. Potrzebował miejsca, w którym mógłby pozbierać myśli i ułożyć dalszy plan działania.



Czy tym „prezentem od rządu Rosyjskiego” mogły być meble w pokoju siostry? Załóżmy, że tak, innego tropu nie mamy. Co tam robiły? Co chciał zrobić z nimi przestępca? Ukraść? Nie... nie mogły być wartościowe dla kogoś, kto nie jest dyrektorem muzeum. Zresztą nie wyniósłby ich. Może nic nie chciał z nimi robić? Ale w takim razie jakim motywem byłoby zabicie siostry? No właśnie, jakim?! Przecież nawet, gdyby chciał ukraść te meble, nie musiał mordować siostry zabarykadowanej dwa piętra wyżej. Pewnie nawet nie wiedział o jej istnieniu. Ostatnie siedem morderstw także nie miało „żadnego” motywu. Czysty przypadek? Również nie, co w takim razie robiłby tu krasnolud? Ktoś MUSIAł podać mu Lek w owej mieścinie kilkadziesiąt kilometrów stąd. Kazał mu zjawić się tutaj, uprzednio zastawiając dowody przeciwko niemu. To mogłoby oznaczać, że przestępcy już tu nie ma...

- Panie, chciałbym porozmawiać.

Przez mgłę dostrzegł sylwetkę tłustego karczmarza. „Nieistotne dla śledztwa”... Osiem morderstw... osiem. Co mu to mówi? Skupmy się na samym zdarzeniu... Siostra maluje cały pokój farbą, zajmuje jej to... powiedzmy godzinę. Następne pół godziny barykaduje pokój. Zaprasza księdza, który kolejne pół godziny barykaduje strych. To musiało zająć minimum dwie godziny. Gdzie do cholery byli mieszkańcy między piętnastą a dziewiętnastą? Całe SIEDEM osób?! Siedem... z zakonnicą osiem. Byli martwi, zabijani po jednym każdego dnia od czwartku do środy. A w czwartek umarła sama zakonnica.

Ale to nie byli rodzina kowala i garbarza. Tamci wyjechali dawno temu...

- Panie, muszę porozmawiać. To ważne dla śledztwa.

- Hm?

- Ludzie gadają... Wydaje mi się, że Pobrzeżnych i Wodników nie było już od co najmniej dwóch tygodni. Jest...

- Dziękuję – odparł z uśmiechem Poniedzielski. – Przed chwilą się dowiedziałem.

Kim byli zamordowani? Policzmy: dwóch milicjantów, chemik, sprzedawca, hutnik, rybak i jakiś bezrobotny. żadnych powiązań. Czyżby robili misję dla państwa i bronili zabytku na czas wymiany i pokoju? Dlatego to było takie ważne? Zakonnica... zakonnica...

- Przepraszam, muszę już iść.

Zastanawiając się, ile słów wypowiedział do niego karczmarz, kiedy go nie słuchał, udał się na poddasze w kamienicy. Miejsce zbrodni wyglądało identycznie, jak wczoraj. Z tą różnicą, że nie było już tu tak wilgotno. Wszak minęło kilkadziesiąt godzin od gaszenia pożaru.

Zakonnica malując farbą pokój musiała przecież wiedzieć, że będzie pożar. Spojrzał na leżący na podłodze kaganek. Nagle przyszła do śledczego irracjonalna możliwość, że zakonnica sama podpaliła dobytek. Ratowała stosunki polsko-rosyjskie? Nie... zbyt sztuczne.

„Spodziewała się, że umrze!” – doszły do niego wypowiedziane kiedyś słowa księdza. To oznacza, że siedem osób, o które zahacza teraz całe rozumowanie Jana Poniedzielskiego, mieszkało razem z nią. Razem ochraniali dobytek... Ale się nie znali, tylko to ich łączyło. Zostali wybrani przez kogoś spoza, kto jeszcze żyje... lub nie.

Przypomniał sobie na wpół zjedzonego garbarza. To on...? Ostatecznie został w mieście. No, ale to mógłby być równie dobrze ktoś inny. Nie zmienili zameldowania, chcieli oszukać urząd. Musieli być niewidzialni, nierozpoznani przez nikogo. Po części udało im się. Tylko morderca wiedział... wszystko.

Jeżeli siostra podpaliła budynek, to musiała mieć jakiś cel. Może chciała, aby ktoś zainteresował się meblami? Zabrał je w bezpieczne miejsce do czasu, aż ktoś inny przejmie sprawę? Albo zostawiła pułapkę na zbrodniarza. W takim razie wiedziała, że ten nadchodzi. Jak?

Wyrąbała sobie okno, nie było innej możliwości. Kiedy morderca otworzył główną bramę do kamienicy, podpaliła poddasze. No nie... ale wtedy strażnicy od razu przybiegliby. Sprawca nie zdążyłby uciec. Chyba, że nigdy nie wchodził na poddasze...



Dorota Wrzos kazała zabarykadować się na poddaszu. Wzięła ze sobą topór milicjanta, Bóg wie skąd go wzięła, i kaganek. Podpalony. W półtorej, może dwie godziny później zauważyła sprawcę pozostałych mordów. W międzyczasie zostawiła ślad śledczemu, MNIE, rąbając co popadało toporem. Po co się barykadowała? żeby dać znać, że mordercy tam nie było. Po co barykadowała swój apartament? Kazała zaopiekować się meblami...

Zauważyła mordercę. Znała jego twarz, ale nie wiedziała, kim jest. Inaczej zawiadomiłaby milicję. Chyba, że to był ktoś z milicji. Kiedy wychodził, podpaliła poddasze. To natychmiast zajęło się ogniem, ale zanim morderca zauważył, że coś jest nie tak, jak trzeba, zeskoczyła na niego. Popełniła samobójstwo, bo wiedziała, że i tak umrze. On również miał topór milicjanta... trzasnął ją z topora w brzuch, hamując jej ciężar. Uciekł spokojnie ulicą, pożar dopiero co był wywołany. Miał co najmniej minutę na ucieczkę. Strażnicy nikogo nie zauważyli. Morderca wtopił się w tłum i uciekł Poniatowskiego. Przy odrobinie szczęścia nawet krwi pewnie na sobie nie miał...

Zdumiony własnym odkryciem, Jan Poniedzielski udał się na komisariat.



- Skazali go – przywitał się ze śledczym medyk.

- Co?! Przecież nie mieliśmy żadnych dowodów!

- Zapytaj Weissagera. – Starzec wzruszył ramionami. – Przyjął funkcję oskarżyciela.

- Gdzie on jest?

- Pałęta się między gabinetami w piwnicach. Chodź, zaprowadzę cię.

Weszli do rzadko używanej część, w której kiedyś przebywali więźniowie, ale po . Poniedzielski zastanawiał się, co u licha robi tam urzędnik.

- Jesteś nareszcie – warknął na widok kolegi. – Co się tu u licha dzie...



Ból powoli mijał, ale oczy miał zamknięte. Wiedział, co się dzieje wokół, słyszał i wyczuwał swoje położenie. Mimo to nie reagował.

- Trzy łyki Leku, ja go przesłucham. – Usłyszał głos Weissagera. – A teraz idź i zawiadom władze. Wszystko pójdzie gładko i sprawnie...

Poczuł gorzki płyn spływający mu do żołądka. Przełknął, byle długo nie bolało. Czas mijał teraz znacznie wolniej...

Zobaczył światło, tylko tyle. Ktoś uchylił mu powieki i szeptał natrętnie ciąg niezrozumiałych dla Jana słów.

- „Przyznaję się, zabiłem Dorotę Wrzos, zakonnicę. Pozostałe siedem ofiar również zabiłem. Posługiwałem się toporem milicjanta. Zabijałem dla pieniędzy. Zakrwawione ubranie wrzuciłem do rzeki. Sprawiało mi to przyjemność. Nie miałem wspólnika. Nikt nic oprócz mnie nie zrobił”. Powtórz!

Powtórzył. Gdy skończył, drzwi otworzyły się z hukiem, a potem nastąpiły kroki. Kroki trzech-czterech osób.

- Gotowy do przesłuchań? – powiedział jeden z nich.

- Tak – potwierdził Weissager.

- Myślę, że trzeba będzie go jeszcze ocucić – stwierdził medyk. – Nie wygląda zbyt przytomnie.

Jak na życzenie poczuł chłód na całym ciele. Myśli zaczęły krążyć nieco swobodniej, powieki się rozsunęły.

- Mogę?

- Proszę zaczynać.

Coś uderzyło Poniedzielskiego w twarz i zadało nieprzyjemne pytanie.

- Czy mówiłeś mi, że zabiłeś Dorotę Wrzos, zakonnicę?

- Tak – odparł były śledczy, lekko zezując i uśmiechając się pod nosem.

- Czy wtedy kłamałeś?

Mózg śledczego pracował na wysokich obrotach, ale jakby mimowolnie. Zaraz... Powtarzałem... tak, powtarzałem czyli „nie kłamałem”.

- Nie.

- Jakiego narzędzia użyłeś, aby zabić zakonnicę?

` Poniedzielski milczał. „Nie zabiłem, nie użyłem narzędzia. Jakiego więc?”.

Kolejne chlaśnięcie w twarz. Przez ułamek sekundy, gdy jego oczy odzyskały sprawność, ujrzał rozmawiających w głębi medyka i komendanta. Później znowu obraz rozszerzył się i zamglił.

- Czy powiedziałeś mi, że zabiłeś zakonnicę toporem?!

- Tak.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Janek długo się nie zastanawiał. Dlaczego powiedział? Został zmuszony przez Lek? Kto wie, to było takie przyjemne... powtórzyć.

- Bo to było przyjemne.

- Przyjemne? – Na twarzy Weissagera pojawił się uśmiech. – Czy kogoś jeszcze zabiłeś?

Były śledczy przypomniał sobie, jak obudził się z toporem przy zwłokach chemika. A później przyszły wspomnienia o martwym pijaczku, jego koledze. Czy mógł ich zabić...? Pewnie tak...

- Oczywiście – odparł, lekko zezując.

- Skąd wiesz?

Te słowa wydostały się szeptem z ust medyka. Oboje z komendantem rozmawiali o sobie tylko znanych sprawach, nie zwracając uwagi na jeńca. Ale przecież on musiał odpowiedzieć!

- Nie wiem.

Wszystkie oczy zwróciły się ku Poniedzielskiemu.

- Co proszę? – Komendant wstał, wyczuł to po ciężkich krokach zmierzających w jego stronę. – Dlaczego więc się przyznajesz?

Dlaczego? Cóż pytają go... a on musi odpowiadać.

- Bo muszę.

Nic więcej nie pamiętał.

Re: Zło [kryminał - fantasy]

2
Hm, hm. Kryminał fantasy, mówisz?


głównie eksperci i urzędnicy. Pomachali serdecznie nowoprzybyłemu i wrócili do pracy.




I "nowo przybyłemu".


- Kowal z żoną i dziećmi, mniszka i rodzina garbarza?

Zupełnie nie obchodziło go to, że mieszkał kilkanaście metrów od miejsca zbrodni. Mimo to

Uszkodził filary, być może przewrócił też kaganek – Wskazał na przewrócone metalowe naczynie, - wywołując pożar.


"Uszkodził filary, być może przewrócił też kaganek – wskazał na przewrócone metalowe naczynie - wywołując pożar".


Kiedy Igor wszedł na brukowaną ulicę natychmiast spostrzegł, że coś jest nie tak.


Przecinek po "ulicę".


- Więc mówisz, doktorzyno – zwrócił się do kolegi śledczy, - że narzędziem zbrodni mógł być topór milicjanta?


Bez przecinka po "śledczy".


Wszystko działo się tak, jak należy... Uderzające było to, że w pracowni kowala było tak czysto.

Te kilka prętów, które zostały, zostały dokładnie uporządkowane i posegregowane według rodzaju stali, po czym dokładnie zamknięte i zapieczętowane. Ktoś tu był przed nim i zatarł ślady? A może kowal z rodziną opuścili to miasto już dawno temu, po cichu i bez pośpiechu?



Poniedzielski nie przejmując się towarzystwem grzebał w najlepsze w szufladzie.




Przecinek po "Poniedzielski", "towarzystwem".


Do jego umysłu masowo przychodziły pomysły jak i kto mógł to zrobić. A ponieważ sprawca był nieznany, ciągle nachodziły tylko obrazy jak to on sam morduje kolegę.


Przecinek po "pomysły", "obrazy". Powtórzenia "jak".


Nie myśląc więcej wybił okno długim ciosem topora i wdarł się do środka.


"Nie myśląc więcej, wybił okno długim ciosem topora i wdarł się do środka".


przekonywujący.


Przekonujący.


Cóż pytają go... a on musi odpowiadać.


Przecinek po "cóż".



Ogólnie, błędów było stosunkowo mało jak na dość długi tekst. Twoim główną przypadłością okazały się powtarzające "i", jakieś drobiazgi interpunkcyjne, jak również zły zapis dialogu w paru miejscach, ale nie zakłócały one czytania.



Styl wcale niezły, czytało się szybko, bez bólu zębów, ba, czerpałam wręcz małą przyjemność ze sceny z haszy... No, nieważne.



Jeśli chodzi o to, jak dobrze się plasujesz w kryminale, radziłabym poczekać na specjalistów, na przykład Jacka.



Ogólne odczucia - pozytywne.



Pozdrawiam.

3
Po pierwsze język.

Po drugie język.

Po trzecie wiedza.



Dwa pierwsze punkty tyczą się głównie języka jakim posługują się Twoi bohaterowie. Według mnie miejscami jest sztuczny i nienaturalny. Znam kilka osób mających w rodzinie zwykłych policjantów, ale i, jak ich nazwałeś, medyków. Wyrażają się oni trochę inaczej, bardziej fachowo, a przynajmniej bez takich słów:
Podejrzewamy, że została zaciachana
Zaciachana? Tak mówi dziecko z podstawówki, nie poważny człowiek.
Nie lubisz za wiele mówić, co? – zauważył.

- Taa
Nawet jak na odburknięcie to dla mnie zbyt sztuczne. Gdyby nie lubił mówić zbyłby pytanie milczeniem i zajął się sprawą.



Przyznam, że dla mnie nie było najlepiej. Mogłoby być, ale język trochę pogrąża opowiadanie.



O, właśnie punkt trzeci. W sumie wiąże się z dwoma wcześniejszymi.

Zdradź mi tajemnicę Twojej wiedzy na temat skórzanych mundurów milicji. Ja mam trochę inny ich obraz. Wiem nawet, że przez jakiś czas, któreś służby porządkowe w Polsce miały mundury moro, ale żeby skórzane?



Ogólnie lekko się zawiodłem, choćby ze względu na język jakim się posługujesz. Powinieneś posiedzieć nad tekstem i dać mu dojrzeć.



Pozdro.
Ostatnio zmieniony czw 28 lut 2008, 10:04 przez Weber, łącznie zmieniany 1 raz.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
Dzięki, Eitai, za wytknięcie błędów ;)
główną przypadłością okazały się powtarzające "i", jakieś drobiazgi interpunkcyjne
Z tym "i" to w zasadzie chyba wina ubogiego słownictwa (przynajmniej pośrednio).

Co do zapisu dialogów:
Uszkodził filary, być może przewrócił też kaganek – Wskazał na przewrócone metalowe naczynie, - wywołując pożar.
Taki schemat (z przecinkiem) chwyciłem w jakiejś książce, pierwszy raz coś takiego zastosowałem. Jeżeli błąd - więcej go nie popełnię xD
Po pierwsze język.

Po drugie język.

Po trzecie wiedza.
Właściwie muszę się tu usprawiedliwić ;)

To mój pierwszy kryminał, nie zwracałem żadnej uwagi na szczegółową wiedzę. Błąd, poważny, wiem i dzięki. Szczerze mówiąc nawet nie wiem, jaki to może być czas. Wziąłem to, co mi było potrzebne.



Hm... ale ten medyk mówił do przyjaciela, a nie do jakiegoś anonimowego inspektora.



Dzięki wam.

5
Taki schemat (z przecinkiem) chwyciłem w jakiejś książce, pierwszy raz coś takiego zastosowałem. Jeżeli błąd - więcej go nie popełnię xD


Książkom należy wierzyć, ale słownikom jeszcze bardziej. Zostawię bez komentarza "Księgę smoków", która miała być cudem polskiej literatury fantasy. Taa, z "rzyciorysem" na pewno do tego dojdzie.



Tak, popieram Webera z odczekaniem. Uważam, że z tekstu coś będzie, ale koniecznie trzeba nad nim posiedzieć.



Pozdro.

6
Wybacz, ale nie dałem rady dobrnąć do końca.

To opowiadanie jest strasznie zagmatwane i to nie w ten dobry, kryminalny sposób. Po prostu co chwila dochodziłem do wniosku, że nie wiem, co czytam.

Nie mam nawet teraz różowego pojęcia, kiedy dzieje się ta historia.

Dialogi były tak zepsute, że nie byłem w stanie, nawet po głębszym zastanowieniu, dojść do tego, kto w danej chwili mówi.

Naprawdę ciężko było nadążyć za twoimi myślami. Musisz nauczyć się pisać w sposób przyjazny dla czytelnika. Inaczej zapomnij o jakimkolwiek sukcesie.

Trochę dziwią mnie oceny poprzedników. Nie odebrałem twojego opowiadania aż tak dobrze jak oni. Może to wina zmęczenia? No nie ważne. Przy dobrym tekście powinienem sie rozbudzić i chcieć więcej, mimo zamykających sie powiek. Ty mi tego nie dałeś. Szkoda.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

7
No cóż, kryminały mają to do siebie, że trzeba czytać do końca, żeby zrozumieć ;p

Może coś konkretniej, co nie zrozumiałe? Co przegmatwacone? Gdzie tkwi mój błąd?

No bo wiecie, trudno o jakąś korzyść z weryfikacji, skoro i czytać się nie chce...

Hello ;)

8
Zgadzam się. Kryminały trzeba czytać do końca, żeby wyjaśniło się kto kogo i czym albo po co. Ale nie tu tkwi problem twojego opowiadania.

Ja nie mogłem się skupić na tym co się działo. Zamiast rozkoszować się fabułą, zastanawiałem się kto w danej chwili mówi, gdzie znajduje się bohater, czy historia dzieje się w współczesności, cze w średniowieczu. Zwyczajnie nie mogłem ogarnąć wykreowanego przez ciebie świata. Było jak dla mnie stanowczo zbyt chaotycznie.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”