
Ozłocone jesiennym podmuchem lipy szumiały, a między nimi przemykały się chwiejne akordy Sonaty Księżycowej Beethovena. Ktoś grał w jednym z otwartych okien żoliborskiej willi, co chwila przerywając – w zapadłej na krótko ciszy rozlegał się odgłos prowadzonej szeptem sprzeczki, cienki, dziewczęcy głos powtarzał uparcie: „Nie, nie!”, zaś męski mówił spokojnie, z rozbawieniem:
– Pani nie tak gra. Dla pani to za wcześnie, za Beethovena się brać…
– Ach, za wcześnie? – oburzała się dziewczyna. – Za wcześnie?! Gram od pół roku, mój wujek, co jest pianistą, mówi, że świetnie mi to wychodzi, a pan mi mówi, że za wcześnie na Beethovena?... Och, ja wiem: pan mi zazdrości geniuszu!... Zobaczy pan, powiem tatusiowi i on pana w te pędy zwolni!
Mężczyzna śmiał się, na urażone dziewczę wybuchało krótkim, spazmatycznym lamentem, po czym znów pochylało się na klawiaturą fortepianu i brało kilka akordów Sonaty, za co znów karcił je nauczyciel.
– Nie tak, tę rączkę pani raczy inaczej…
– Niechże pan mnie nie dotyka!... Cóż za nietakt, żeby mnie za rękę brać, kiedy ja o to nie proszę!
Trzaskała klapa od fortepianu, na podłogę upadał kopnięty zgrabną nóżką stołek. Nauczyciel zrywał się z krzesła, łapał za głowę; cienie kilku wchodzących przebiegały po ścianie jaskrawo oświetlonego pokoju, szept wzmagał się. Rozkapryszona panienka łkała cicho w objęciach matki, ojciec wyjaśniał pianiście, że nie wolno przecież tak zniechęcać dziecka do gry.
– Ona ma szesnaście lat! Zbrzydnie jej fortepian i będzie pan miał na sumieniu zabójstwo geniuszu! Tak nie można, proszę pana!
Nauczyciel ¬– wątły, około trzydziestoletni okularnik o bladej twarzy i wąsiku à la Traugutt – tłumaczył, kładąc rękę na sercu, że on przecież nikogo nie zniechęca, tylko chce nauczyć panienkę Marię grać po ludzku, a nie wedle własnego widzimisię.
– Panie Różański, przecież w grze są zasady, których należy przestrzegać… – Patrzył na ojca błagalnym wzrokiem, a gdzieś w tyłu głowy kiełkowała myśl o rezygnacji z posady, wiktu, kąta i opierunku.
– Zasady! – prychał Różański. – Wsadź je pan sobie do butów, panie Berg! Dziewczyna musi się rozwijać. A pracujesz pan u mnie, żeby jej w tym rozwoju pomóc, czy nie?
– Właśnie, właśnie – dogadywała z kąta matka, tuląc do piersi szlochający geniusz muzyczny.
Berg wzdychał, przepraszał i lekcja toczyła się dalej, z tą różnicą, że nauczyciel milczał zawzięcie, a uczennica jeszcze bardziej bezładnie uderzała w klawisze. Czasami – kiedy pomyłek było już bardzo dużo – pianista przerywał milczenie i szeptem zwracał uwagę na to czy inne niedociągnięcie, na co panna Maria prychała gniewnie, potrząsając pokrytą złocistymi loczkami głową.
– Nie musi mi pan mówić, wiem, gdzie robię błędy – fukała czasem.
– Ach, wie pani? – nie bez zjadliwości mówił nauczyciel. – To po co ja tu jestem?
– Po to, żeby mi pomóc w rozwoju – mamrotała panienka, z przerysowanym skupieniem układając palce na klawiaturze. Kilka akordów wychodziło jej całkiem nieźle, potem jednak znów schodziła na manowce, gubiąc rytm i nuty.
Berg nie mówił już nic – nauczony doświadczeniem, czekał tylko na wybicie godziny ósmej, kiedy to podawano kolację, a jego męka dobiegała końca, by powtórzyć się w niemal identycznym układzie jutrzejszego wieczoru.
Gdy miesiąc temu przyjmował posadę u państwa Różańskich, w głowie mu nie postało, że będzie się z ignorantami kłócić o sens przestrzegania podstawowych zasad muzykowania. Rzeczywistość dość daleko odbiegła od ideału, jaki wyobraził sobie, planując spróbować zawodu nauczyciela – uczennica nie chciał go słuchać, była rozkapryszona i dufna, zaś jej rodzice… Berg aż migreny dostawał, myśląc o tych nadętych, bezbrzeżnie głupich ludziach, którzy, znając potęgę pieniądza, wykorzystywali jego władzę dla szerzenia swych idiotycznych poglądów.
Pewnego wieczoru, gdy panna Maria dostała silniejszego niż zwykle ataku szlochu, Berg zebrał się w sobie i poprosił Różańskiego o poszukanie innego nauczyciela na jego miejsce. Gruby kupiec mało apopleksji nie dostał.
– Pan odchodzisz? A kto panu pozwolił?!
– Nikt mnie na to pozwalać nie musi, panie Różański! Ja jestem całkowicie wolny człowiek i pan mnie możesz, z całem szaconkiem… – Tu nauczyciel pochylił się i szepnął swemu pracodawcy parę słów na ucho.
– Wynoś się pan, ale to już! – ryknął Różański, odskakując.
Berg, wyraźnie ucieszony, ucałował rączki obecnych pań i wybiegł do swej klitki na poddaszu. Po chwili stał już na zewnątrz, z niewielką, czarną walizką u nogi.
– Adieu, mili państwo!– krzyknął w stronę znienawidzonego domu i ruszył ku furtce.
Mrok wyglądał zza lip, przyglądając się tej scenie. Żoliborz zaszumiał pożółkłymi liśćmi swych drzew, gdzieś w oddali zadzwonił tramwaj. Męka Berga skończyła się tego wieczoru raz na zawsze – maszynista nie wyhamował: odcięta głowa poturlała się w głąb parku, korpus wraz z leżącą obok, czarną walizką odwieziono do kostnicy.