
-Pamiętaj: masz trzydzieści sześć godzin na zakończenie zadania. Oczywiście wliczam w to powiadomienie mnie. Nie ominie cię nagroda. Zresztą, sam dobrze wiesz, jaka. I jeszcze jedno: spróbuj zełgać, to zobaczysz, jacy jesteśmy mili. A teraz idź już. Wyglądasz okropnie. Prześpij się, spójrz, co się dzieje z twoją skórą! Buahaha! – mój rozmówca klepał te swoje straszne, brzmiące jak zaklęcia teksty, przeszło dziesięć minut.
Bo to był przecież Rfentes. Cały on. Taką miałem przynajmniej nadzieję, bo niewykluczone, że wyżarto już coś z niego. Nie dałem się zwieźć pogrubionemu i jakby demonicznemu głosowi. Całe ciało pokrywał brunatny płaszcz z kapturem zasłaniającym twarz. I dobrze. Nie mógłbym patrzeć na człowieka, u którego Przejście zbiera już takie żniwo.
Teraz wywyższał się nade mną, bo stał wyżej w hierarchii. Co tam. Kiedyś go dogonię. Udaje kogoś innego, żeby pokazać, jaki to on nie jest. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, więc i nadal nimi pozostaniemy. Jedna głupia misja i stanę się równy niemu. W dwukrotnie szybszym tempie! I kto tu jest górą!?
Tyle, że jeszcze tego nie zrobiłem. Mój zakapturzony znajomy odszedł, stawiając drobne, bezszelestne kroki. Nie oczekiwał na odpowiedź ode mnie. Zostałem sam w korytarzu oświecanym pochodniami osadzonymi w uchwytach wyrastających ze ścian. Było tu wilgotno i śmierdziało kadzidełkami. Po dokładniejszym węszeniu, mógłbym jednak przysiąc, że ludzie palą je tu tylko po to, żeby zabić smród stęchlizny.
Rfentes zniknął. Co tu po mnie. Odruchowo chciałem iść za nim, jak to często bywało, ale natychmiast się zatrzymałem. Miałem zadanie do wykonania. Poza tym, nie posiadałem dostępu do tego miejsca. Jeśli nie stoi przy mnie przełożony, wszyscy członkowie Stowarzyszenia mają obowiązek porachować mi kości.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem w przeciwną stronę.
Chociaż się starałem, mój chód powodował zawsze taki sam efekt: buty, uderzając o brukowaną nawierzchnię, informowały, że tutaj jest człowiek, który się demaskuje. Muszę zrezygnować z tych paradnych trzewików.
Dotarłem do kamiennych schodów, układających się w spiralę prowadzącą w górę. Przechadzając się tak, rozmyślałem o swoim celu. Z tego, co mówił mój przyjaciel, wynika jasno: zaskarb sobie nasze zaufanie kosztem nieświadomego. Mam przeciągnąć na naszą stronę żonę hrabiego Bulzyg. Wszelkimi możliwymi sposobami. Zostałem także w tym celu odpowiednio wyposażony. Niepotrzebnie.
Biorąc pod uwagę mój nielichy stan majątkowy, urok osobisty i w ostateczności skuteczność w zadawaniu bólu, będzie to bułka z masłem.
Skończyły się schody. Było ciemno, ale na szczęście miałem to wkute do głowy na pamięć. Po prostu sięgam w górę, wymacuję klamkę, przekręcam i otwieram. Na początku nabijałem sobie kilka guzów, ale w końcu zaczęło mi to mijać. Kiedy drzwiczki się otworzyły, posypało się trochę liści, szeleszczących lekko. Sięgnąłem po drabinkę i wspiąłem się na górę.
Znalazłem się w szopie. Właściwie była to tylko mała, ledwo trzymająca się kupy, drewniana budka. Nie potrzebowaliśmy jej naprawiać, bo służyła jedynie za kamuflaż. Aby jakiś nieproszony gość nie zobaczył mnie, jak wychodzę nagle z ziemi i macham mu na przywitanie. Dlatego też odwiedzałem Stowarzyszenie nocą. I tylko nocą. Kiedy raz przyszedłem w dzień, ledwie im uciekłem i z pomocą sił wyższych, jakimś cudem dali się przebłagać.
Zamknąłem drzwiczki i przysypałem je ściółką. Trzeba jej dołożyć, ale nigdy nie mam na to czasu. A kiedy mam, to zapominam. Zrobię to jutro, tak jak zawsze sobie mówię. Nie starcza jej już na przykrycie tajemnego przejścia, ot co. Otworzyłem rozpadające się wrota niewielkiej budy i wyszedłem na świeże powietrze.
Wreszcie.
W końcu mogłem odetchnąć pełną piersią, pozbawiony obaw i strachu. Rozłożyłem szeroko ręce. Wiał lekki wiatr, była druga albo trzecia w nocy i czułem się świetnie. Zamknąłem szopę na kłódkę. Ostrożności nigdy za wiele.
Przeszedłem kilkadziesiąt kroków. Mógłbym przysiąc, że słyszę jakiś trzask, ale to pewnie wiewiórka. Klnąca wiewiórka. Postałem krótką chwilę, nasłuchując, ale nic się nie działo. Słuch płata mi widocznie figle. Kiedy wychodziłem, nikogo nie było, więc skąd mogliby się wziąć?
Byłem w zalesionej części parku. Moja kareta stała u wejścia do zielnych terenów miasta. Jakieś dwieście metrów. Jak to dobrze, że znałem drogę. Schowałem dłonie w rękawy i skrzyżowałem ręce na piersi. Jesień zbliżała się wielkimi krokami. Czułem to wszędzie; liście chrzęściły pod moimi stopami, ciężko o spotkanie z ptakiem w innym miejscu niż niebo i w grupie odmiennej od klucza. Monarcha przestawał wychodzić z pałacu, a w mieście pospólstwo biadoliło nad tym, jak to przetrwają zimę. Same nudne wiadomości. Poza tą o królu. Bo wszystkie pozostałe dowody to przyroda, a ona zawsze średnio mnie obchodziła.
Zmarznięty, wreszcie usadowiłem się wewnątrz mojej chluby. Cztery konie, tyleż samo kół i jeden woźnica. Do tego dach i trochę miejsca dla mnie. Nic nadzwyczajnego, ale ta karoca zawsze mi się podobała. Bo była z zewnątrz zdobiona złotymi i platynowymi płaskorzeźbami. Cieniutką warstewką, ale tańczące rusałki i jakieś powykręcane w dziwne pozy, człekokształtne drzewa akantu to nie wszystko. Szafiry i rubiny. Dosłownie wszędzie. Nawet szofer miał kapelusz nimi nabijany, bo zmusiłem go do noszenia takiego. Do wygodnych nie należał, ale za sprzedanie go mógłby żyć we względnych warunkach przez kilka lat. Niewykluczone, że go korciło. Ale to był mądry staruszek. Pracował za młodu dla mojego dziadka. Wiedział, że jestem inny, i nic bym mu nie zrobił. Chyba właśnie dlatego tak wiernie mi służył.
Wracając do pojazdu, mało kto z miejskiej elity mógł sobie na niego pozwolić, i tak na przykład ja do nich nie należałem.
Ratunek topiącej się, królewskiej córki cholernie się opłacał. Potem władca zabrał mnie do swoich komnat, poczęstował tabaką i najlepszym alkoholem, podziękował, porozmawiał i wyszedł. Jego miejsce zastąpiło osiem diabelnie pięknych, półnagich kobiet.
Albo i cztery, bo opuściło pomieszczenie chyba dwóch dobrodziejów.
Wino, tytoń i seks źle działają na umysł czternastolatka.
Woźnica wiedział, co robić. Przyzwyczaił się do moich częstych, nocnych wycieczek do parku, i nie potrzebował już moich rozkazów. Zawsze tu na mnie czekał, a gdy już znalazłem się w karecie, poganiał konie. Dzisiejsza kwadra też nie należała do wyjątków.
Mieszkałem na obrzeżach miasta, więc zawsze miałem co nieco do obmyślenia. Umiejscowiłem nogi na przeciwległej, obitej cielęcą skórą ławie, i uciąłem sobie drzemkę.
Obudził mnie głos szofera, pana Klaufmina. Wcześniej otworzyły się drzwiczki.
-Nie chciałbym paniczowi przeszkadzać, ale jesteśmy już na miejscu. Jest późno, a słyszałem, że panicz taki blady jakiś ostatnio. Lepiej nie przesiadywać na zimnie, tylko kurować się w domu. – Ach, tak. Już zapomniałem, że miał on przywilej nadal nazywać mnie paniczem. Tak długo używał tego zwrotu, że nie potrafiłem przyzwyczaić się do „waszej miłości”, albo zwykłego „panie”. Bardziej pasowało mi coś typu „magnificencjo”. Nie byłem uczonym, ale zawsze miło słyszeć, jak prosty człowiek łamie sobie język, kierując do mnie każde, najzwyklejsze zdanie. Nie jestem próżny, ale bycie arystokratą ma swoje uroki. Oczywiście, trzeba z nich korzystać w umiarkowanym stopniu.
-Ależ nic mi się nie stanie – odparłem spokojnym, szczerze pozytywnym tonem. – Jam syn człowieka, który przeleżał pod pięciometrową warstwą śniegu prawie tydzień. Czyżbyś nie pamiętał, jak się wtedy cieszyłeś?
Ciemność zalała cały świat na kilka godzin, jak smoła, tyle że schłodzona. Klaufimin mamrotał pod nosem, że zima i gorzała potrafią człowiekowi utrzymać duszę na „jakieś trzy godzińska dłużej” oraz coś niezrozumiałego o spaniu i dyrdymałach. Przeszliśmy się do bramy, kierując się od dawna wrytym w pamięć przyzwyczajeniem. Mój oddany sługa schylił się po leżącą jak zawsze na ziemi, w tym samym miejscu, lampę naftową.
Mojemu powrotowi zawsze towarzyszył skomplikowany, od dawna ustalony rytuał. Swoiste nabożeństwa na moją cześć, w których byłem zarówno obiektem westchnień, jak i głównym kapłanem. Kiedy podczas popołudniowych wizyt u szlachetnej śmietanki, będącej już dawno zepsutym serem pleśniowym, gotowałem się do wyjścia, służba przeżywała istne pasje. Przygotować wykwintny posiłek, ubrać się w miarę schludnie, umyć kota, do gry na wszelkiej maści instrumentach się przygotować… A gdy już wróciłem, z pewnością zadręczali się poczuciem winy, że zrobili coś nie tak, jak być powinno.
Dlatego też zwyczaje powoli, acz nieustannie się zmieniały. Wystarczy wspomnieć, że kiedyś wyperfumowano wnętrze mego pałacyku intensywnymi, kobiecymi pachnidłami.
Aż do późnego wieczoru zmuszony zostałem do przebywania na tarasie. Nie należałem do jakichś tam rozpuszczonych szlachciurów, co to dzień w dzień napawają się swymi nieistniejącymi zaletami. Rzecz była w tym, że nie wymagałem nic specjalnego od swoich gospodyń, kucharek, sprzątaczy i tego typu pracowników. Po drugie, płaciłem im dobrze. Czuli się jak rozpieszczane pieski, które, gdy urosną, są wyrzucane do śmietnika. Z tą jednak różnicą, że posiadałem podwładnych bystrzejszych i potrafili czasami cos przewidzieć. Stąd te ich obawy. Myśleli też, iż nie odwdzięczają się wystarczająco.
Jakie to szczęście, że dzięki Stowarzyszeniu staną się niedługo ludźmi wolnymi, zamiast wolącymi. „Co wolisz, uciąć ci rękę czy nogę? Jestem wolny, wybieram nietykalność”, mogą odpowiedzieć.
Wracając do nocnego witania pana, jakim byłem ja, to wliczając moją ospałość, natychmiast znajdywałem się w łóżku. Po prostu, kiedy ktoś mnie prowadził do sypialni, zaświecał nocną lampkę naftową i nakrywał kołdrą, traciłem powoli świadomość. Dzisiejsza noc nie należała do odmiennych. W sumie, to żadna
Usłyszałem miauczenie kota, przypomniałem sobie, że należy przezwyciężyć strach i nie boję się już ciemności, bo jestem dorosły, po czym zasnąłem snem twardym, mającym trwać do samego południa.
***
Budzę się pełen obaw i z bolącym brzuchem. To pierwsze jestem w stanie przecierpieć, bądź co bądź większość ludzi stresuje się, kiedy mają użyć środków niezbyt uczciwych na niczego nie świadomej, delikatnej kobiecie.
O wiele bardziej niepokoi mnie dolegliwość jelit. Czyżby Przejście mogło na mnie działać z taką siłą? Nie mam o tym zielonego pojęcia, szczerze mówiąc. Leżąc, oglądam twarz w przygotowanym przez pokojówkę lusterku, które zawsze musi leżeć na stoliku po mojej prawicy.
I zamieram.
Moja skóra jest błękitna. Jeszcze trochę i nabierze barwy nieba. Sekundę potem słyszę jakiś dźwięk, ale musiało minąć ich znacznie więcej, abym domyślił się, że to odgłos tłukącego się szkła. Prawa ręka lata mi na wszystkie strony jak oszalała, a ja podnoszę się na łóżku i usiłuję przyjrzeć się sobie dokładniej swojemu odbiciu. Nie jest to takie łatwe, zwłaszcza, kiedy odłamki powędrowały do każdego krańca pokoju.
Znalazłem jakiś większy. Ześlizguję się z łóżka na podłogę, obijając sobie bok. Przeklinam po cichu swoją głupotę i spoglądam w rozłupany element lusterka. Widzę tam oczy. Chyba moje.
Nie!
Bez białek.
Mleczna ciecz wydobywa się z nich i tonę.
We własnym odbiciu.
***
śnią mi się krzyki, krew, szczęk stali i jakieś wybuchy. Wszystko słabym świetle jakichś korytarzy. A potem widzę, jak jacyś ludzie idę chyba lasem. Jeden przewraca się, łamiąc gruby, acz kruchy konar. Głośnym szeptem przeklina swój ciężki los, po czym milknie, skarcony przez drugiego. Jakiś inny, znacznie bardziej oddalony, przygląda się czemuś mętnym wzrokiem.
***
Strasznie boli mnie głowa. Nie wiem, czy w ogóle spałem w ciągu ostatnich kilku godzin. Bardzo prawdopodobne, że leżałem tępo na pościeli i brakowało mi sił, aby ruszyć się z miejsca i zabrać do działania. Na zbyt wiele sobie pozwalam. Zdecydowanie muszę czymś się zająć. Jakimś sportem czy bieganiem z psem.
Nie mam psa. Mam kota. Tego, który właśnie namiętnie liże moje czoło. Przecieram oczy ze zdumienia, nieumyślnie strącając go z siebie łokciem. łaciaty prycha i chowa się w kąt.
Sądząc po nim i mnie samym, coś tu jest zdecydowanie nie tak. Czuję to w powietrzu. Może nie jest to jeszcze zapach siarki czy innych czarcich przysmaków, ale należytą ostrożność należy zachować.
Kładę rękę na stoliku, po omacku łapię w dłoń moje małe lusterko. Wykorzystując ostatnie pokłady sił otwieram oczy, aby zobaczyć, jak dzisiaj moje cudne oblicze wygląda.
Nienajlepiej.
Twarz i dłoń, a więc pewnie i całe ciało mam jak mętna woda w szklance. Lekko przezroczysta, biała, ale nie wiedzieć czemu wydaje się nam, że jest tam sporo domieszki niebieskiej. Tak jak w rysunkach małych dzieci.
żyły bardzo łatwo kamuflują się na skórze, ale za to zrobiły się wyjątkowo wypukłe. Wręcz czuję ich ciśnienie.
I znowu dochodzę do kolejnego, tajemniczego, lecz denerwująco nieznacznego odkrycia: powierzchnia szkła jest niemożliwie pobrużdżona. Jak żelazna, okrągła tarcza, która swoje lata świetności miała pół wieku temu. Lustro musiało być… poturbowane? Ale przecież szkła nie da się połamać! Ono się tłucze!
Ostatecznie dochodzę do wniosku, że musiało ono zostać podgrzane. Nie przez promienie słońca, oj, na pewno nie.
Spoglądam na pościel. Widzę kilka kropel krwi. Dokładniej przeszukuję, milimetr po milimetrze, swoje odbicie. Nic a nic. Skoro czoło jest czyste, dotykam czubka głowy. Poza kilkoma włosami nie mam na dłoni żadnych śladów płynów.
-Tutaj, baranie!
O matko. Odruchowo wszystkie kończyny zaczynają wariować. Byłem pewien, że poza mną i moim dobrym, zwierzęcym przyjacielem nie ma tu nikogo. Próbuję się opanować. I zmuszony do przełamania strachu, podnoszę głowę i wlepiam wzrok w sklepienie pokoju.
-Tak, dobra odpowiedź!
Wisi na moim suficie. Pełnym malowideł starych co najmniej na półtora wieku.
Zaraz, on raczej siedzi.
Od krzyku powstrzymuje mnie jedynie myśl, że jestem mężczyzną, a nie jakimś smarkaczem czy eunuchem.
Jakiś jegomość siedzi sobie ze skrzyżowanymi nogami na suficie. Dobra, to jestem w stanie zrozumieć. łeb zwisa mu na dół, a ten śmieje się i gapi we mnie jednolicie czarnymi oczyma. Bez tęczówek, źrenic, białek – tylko taka grobowa czerń, jak gdyby jego oczodoły były wrotami, przez które żywi przechodzą, by dołączyć do umarłych. Ma typ nosa nazywany popularnie kartoflem, z którego cieknie jakaś wydzielina. W górę. To znaczy dla mnie. Dla niego w stronę ust, czyli tak naprawdę gęby z trójkątnymi, żółtawymi zębami ociekającymi krwią. Raz po raz kapie ona na moje łoże.
Nieproszone straszydło ma też przerzedzone włosy. Jakież to normalne, że nie ulegają one grawitacji i są co chwila głaskane kościstymi palcami zakończonymi długimi paznokciami.
-Słuchaj, Człowieku, czy jakże tam się zwiesz. Liczę na to, że bierzesz na poważnie zadanie, jakie zostało ci powierzone, i tym razem nic nie schrzanisz.Pamiętaj: zostały ci dokładnie dwadzieścia cztery godziny. A ty siedzisz sobie i…
Matko.
Jego skóra jest granatowa.
I łachmany, w które jest odziany jakby też. Czyżby chłonęły kolor od niego?!
-…tak więc nie życzymy sobie, aby doszło do jakichś tam niedomówień na tle…
Mówi normalny głosem. Jak każdy inny człowiek. Tylko czy aby on do nas należy…?
-…nie przedłużając, żegnam pana, panie… a więc nie współpracujemy? Dobrze, bardzo dobrze. Tak czy inaczej, co miałem powiedzieć, to powiedziałem! – koniec swej przemowy, z której nic nie zrozumiałem, uwieńcza, jak to oni lubią robić, demonicznym śmiechem.
Pojawia się przed nim chmura dymu, oślepiający błysk i nieproszony gość znika.
Mam dwadzieścia cztery godziny? Nie, zaraz, przecież skoro teraz jest druga po południu, to dobę później też będzie…
Wolno mi do nich iść tylko w nocy.
Mam więc dwanaście godzin na załatwienie wszystkiego, dotarcie do nich i zdanie im raportu. Skurczybyki znowu coś próbują. I dlaczego dostrzegam moją głupotę dopiero teraz?
Zrywam się z łóżka, bo czasu nie zostało wiele. Obmyślę plan, pofilozofuję nad naturą ludzkiego życia i zachwycę się czterysta osiemdziesiąty drugi raz moimi dziełami sztuki w biegu.
Pospiesznie ubieram strój wyjściowy. Sam. To dziwne, ale nadal to potrafię, w przeciwieństwie do wielu moich przyjaciół z „powierzchni”. Białe spodnie są na szczęście szerokie, ale w rękawach koszuli ledwie mieszczą mi się dłonie. Dobrze byłoby, gdybym sam zaczął kierować modą. Wtedy można by wyjść na miasto we wdzianku przypominającym mieszczańskie, a nikt nie wytykałby cię palcami, wołając: „Hej, to przecież dziedzic takich a takich! Niech się wstydzi! Skaza dla rodu!”
Nakładam na to turkusowy frak. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu zapytano by mnie, gdzie można tu powiesić płaszcz i czy zaniosę ich bagaże. Głowę skrywam czarnym cylindrem, a w palce chwytam kostur po dziadku, z wygrawerowanymi literami „Pamięć – skarb bogów” i wyrzeźbioną głową sowy przy rączce.
No, mogę już iść.
Po cichu otwieram drzwi, aby nie rzuciła się na mnie służba, bo z pewnością zgłodniałem. Ja po prostu nie odczuwam potrzeby jedzenia. Przynajmniej nie aż tak dotkliwie. Przechodzę korytarzem zapełnionym obrazami rzeźbami. „Antafines tryumfujący”, „Diogeheka z dzbanem”, „Dwa psy i chłopiec”, trzy portrety rodzinne… Nie dziwię się, że nigdy nie kupiłem żadnego wytworu artystów. Wolę już popatrzeć na niebo. Jest ładniejsze, darmowe i nie masz wyrzutów sumienia, że wczoraj brat i siostrzyczka zmarli z pragnienia. Ja jestem tylko człowiekiem!
Trafiam oczywiście do kolejnych czterech identycznych. Nie, przepraszam, w jednym było biurku, biblioteczka i krzesło. A w innym fotel z pufą oraz łóżko. Dla niespodziewanego, strudzonego wędrowca. Tak jak dwadzieścia pozostałych. Nasza gościnność nie zna granic, zwłaszcza, że gdyby nie sprzątaczki, kurz byłby cięższy od tych posłań.
Sam nie wiem jak, ale bez większych problemów udało mi się wejść tylnymi drzwiami do ogrodu bez większych kłopotów. Na ławeczce siedzi sobie spokojnie mój woźnica i stróże z drewna jakąś figurkę przy pomocy zagiętego nożyka. Kilka suchych liści już go przysypało, widocznie bardzo go pochłania to zajęcie. Nie mam czasu. Dokończy kiedy indziej.
-Dzień dobry, Klaufminie! Niestety zmuszony jestem ci przeszkodzić. Można?
Nie wiem, czy szofer nie dosłyszy, ale reaguje dopiero po kilku sekundach. Narzędzie i kawał drewna trafiają na ziemię, a on odzywa się do mnie, wstając i otrzepując się.
-Dzień dobry, paniczu! Ależ to mój obowiązek, co za problem, ja nawet na koniec świata…
-A więc do Bulzygów – przerwałem mu. – Mam tam coś do załatwienia. Potem wracaj do domu. Park jest blisko, przejdę się pieszo. I o jakiejś trzeciej czekaj tam na mnie. W nocy, mam się rozumieć.
-Ależ paniczu, jakże to tak można? Przecież panicz się zaziębi, taki blady jakiś dzisiaj…
-Wszystko ze mną w porządku, naprawdę. A teraz, gdybyś mógł…
-Ależ…
Te uprzejmości są miłe, ale ja naprawdę nie mam czasu.
-Słuchaj. Nic mi nie będzie. Im szybciej wyruszę, tym zdrowszy będę. A teraz podczepiaj konie i ruszajmy wreszcie.
Klaufmin ma minę dziecka, które nie rozumie, czemu dorośli są tacy niedobrzy.
-Ale żeby nie było, ja ostrzegałem. – Należałoby coś ze sobą zrobić. żeby ta scenka ciągle się nie powtarzała. Lubię go i nie chcę go zranić.
I teraz przypominam sobie o kocie.
Nic się nie stało. Przecież tylko uciekł w kąt, a potem pewnie spacerował sobie po dachu. Nie ma co się obawiać. On i Klaufmin to jedyne osoby, które okazują mi przyjacielskość. Rfentes być może niedługo zacznie to robić, mam nadzieję. Ogromną.
Siadam na ławce, przed chwilą opuszczonej przez mojego woźnicę, który pobiegł ogarnąć karocę. Sięgam po jego niedokończone dzieło. To jest chyba naga kobieta, ale z nienaturalnymi proporcjami, tak jak to bywa w rysunkach maluchów. Nogi są nierówne, ręce nienaturalnie wygięte, jakby były z gumy, a głowa ogromna. No cóż.
Mam nadzieję, że dopiero zaczyna.
Korzystając z chwili wolnego czasu, zastanawiam się nad ostatnimi wydarzeniami. Ten upiór, który nagle zniknął, nie jest chyba groźny. Tylko taki mały straszak Stowarzyszenia, które niezmiernie się o mnie troszczy. To bardzo miło z ich strony. Normalny człowiek zląkłby się na widok tego „demona”, a zwłaszcza tego, jak odchodził. Ale ja nie jestem już normalny. Przejście.
To wszystko przez nie.
„Przemiana ducha oparta na filozofii ciała”. Czy coś w tym rodzaju. Z mdłego echa nauk mych zakapturzonych mistrzów wiem, że ma ono za zadanie wzmocnić członków Stowarzyszenia. Obdarza ich magią. Tyle, ze za każdym razem wspominali, iż nie są to ogniste kule i przyzywane ludziki ze skrzydełkami. Jest to „subtelna siła”, „wola walki” czy „jasność umysłu”. Wierzę w skuteczność tego wszystkiego.
Bo jestem już za daleko i nie mam wyboru. Skóra zaczyna nabierać błękitnego odcienia. Mam problemy z zasypianiem i miewam częste bóle głowy. Co jeszcze? Wiem, że na pewno będzie gorzej. Trzeba będzie udać jakąś daleką podróż, zostawić majątek pod czyjąś opieką i działać w podziemiu. Razem z resztą Stowarzyszenia, jak równy im. Moja twarz stanie się bowiem niemożliwa do oglądania. Dlatego większość z nich nosi kaptury. Tylko nieliczni, najwyżsi rangą, są młodzieńcami. O promiennej twarzy, blond włosach i cukierkowych oczach. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego, lecz z pewnością dzieje się tak za sprawą ich wtajemniczenia w przemianie.
Są piękni i potężni. No i jeszcze udają miłych, a to ja muszę odwalać za nich brudną robotę. Ciekawe, czy jest więcej takich jak ja?
Wszystkiego powinienem się dowiedzieć w swoim czasie, tak mi się wydaje. Domysły przy tak małym zasobie wiedzy są bezcelowe.
Muszę pracować nad planem.
Zjawię się u Bulzygów. Bez zapowiedzi, dano mi za mało czasu. Jeśli jestem dobrze poinformowany, to pana domu nie ma, bo wyjechał w ważnych sprawach za granicę. Została tylko jego żona, młodsza od niego o jakieś dziesięć lat. Mal… Mikl… Mo… Nie wiem. Jakoś tak mi się wydaje. W dzieciństwie parę razy z nią rozmawiałem. Ma chyba czarne włosy i jest wysoka. Nieważne. Męża znam trochę lepiej.
-Paniczu, wszystko gotowe! – wołanie Klaufmina wyrywa mnie z zadumy. Poprawiam cylinder i, paradując z kosturem przy boku, kieruję się do karety przygotowanej do drogi.
Woźnica otwiera mi drzwiczki, a ja wchodzę do środka, sam je zamykając. Siadam na ławeczce i chęć bycia na miejscu wycieka mi uszami.
Przez okienko patrzę jeszcze na mój ogródek, pełen pustych grządek, skąpany w rudych i złotych liściach, na klony, buki i kasztanowce dorównujące wzrostem dachu, oraz na niebo. Piękne dla każdego poza mną. Szofer gna konie i ruszają sobie wolnym kłusem.
Tak, zdecydowanie, mój cel ma na imię Milum. Przypomniało mi się. To będą odwiedziny spowodowane tęsknotą za… dawną przyjaciółką. Bardzo się do niej przywiązałem, chcę sprawdzić jak się ma, zjeść kolację. Pożartować, porozmawiać, poflirtować. Na pewno będzie mile zaskoczona tą wizytą – niespodzianką. Mieszka sama, w Stowarzyszeniu mówili, że nie ma sióstr ani przyjaciółek. Podobno dlatego, że jest za próżna.
Mówili też, że nałożyli na mnie urok.
Po prostu klątwę, tylko woleli, aby ładniej zabrzmiało. Dla mnie to wszystko jedno. Kiedy podda się emocjom, ja mam nad nią zapanować. Nic nie zauważy. Ale tej nocy nie pójdę do parku sam. Wszystko oczywiście w teorii, tak więc nie mam pewności, jak to zadziała. Kupa fajerwerków? Gęsta, śmierdząca, zielona mgiełka? A może mały, wściekły chochlik pojawi się nagle i wjedzie jej do nosa? Wszystko możliwe, ja tu tylko sprzątam.
A jak ma się ona poddać emocjom? Przydałoby się wino. Na pewno ma u siebie całą piwnicę, tak jak ja. Niezawodny sposób na pozbycie się z biografii jakichkolwiek gorszych dni. Lecz to z pewnością nie wystarczy. Najlepiej uwieść bidulkę. Ulegnie mojemu uśmiechowi i o wszystkim zapomni. Kto wie, może sama wyjdzie z taką inicjatywą? Bardzo by mi to pomogło, czułbym się wręcz pobłogosławionym przez los takim obrotem spraw.
To tylko nudząca się kobieta z mężem na drugim końcu świata.
Proste zadanie.
Ja w zamian otrzymam wejście do Stowarzyszenia. Uchylą mi się tajemnice wszelkich komnat ich kryjówki. Dowiem się, na czym polega magia. Dorównam im. Ba, przewyższę! Jestem młody. Mam potencjał. Mówili mi to od dawna. Wszystko po to, aby móc obalić króla. Tyrana, przez którego plebs jest o krok od kanibalizmu. Nie mamy armii.
Magia jest kluczem.
Teraz zdaję sobie sprawę z tego, że zaczynam wymawiać moje myśli szeptem. Uniosłem się jak przekupka plotką o tym, że kapłan ze świątyni we wsi, której nazwy nikt tu nie zna, nadużywa alkoholu. A to kto inny ma dziś przegrać z uczuciami.
Dam radę. Mam proste zadanie. Tylko niech to się, do jasnej cholery, zacznie!
Nie lubię się stresować.
-O grdyko mej babci! Paniczu! Uciekaj! PA…! – to jest głos Klaufmina. We wskazaną część ciała oberwał przed chwilą chyba z bełtu albo ze strzały, bo przestaje wydawać zrozumiałe dźwięki, tylko jakieś gardłowe chrząknięcia.
Kareta przewraca się na lewy bok. Uderzam głową od drzwi, które opadają na brukowaną ulicę. Nie wiem, co się dzieje, ale to chyba nie było w planie. Trzeba działać szybko. Nie umiem walczyć tak, jak zawodowi szermierze. Ale coś tam potrafię. W tym momencie czuję, jakby zniknęło mi serce. A potem cały jakby się zapadam i jestem tylko małym pyłkiem w dotychczasowym otoczeniu.
***
Widzę porozdzierane ciała dzieci. Krew. Wszędzie. Ołtarz. Zbudowany z kamieni, tworzy bezkształtne usypisko. Na nim jakaś konająca kobieta z przebitym bokiem i odciętą nogą w udzie. Obok płoną w bezładzie świece. Idę dalej.
Postać w burej szacie z kapturem, który zasłania twarz, zrzuca odzienie. Jej skóra jest granatowa. Tylko dłonie upaprane szkarłatną posoką. śmieje się. Kieruje głowę na podłogę. Leży tam zawiniątko. Biały materiał, obszywany zielonymi nićmi. Bierze je w ręce i rozwija. W środku spoczywa kilkudniowe dziecko. Potwór otwiera usta i ukazuje trójkątne, ostre jak brzytwa zęby. Nadgryza nóżkę niemowlęcia. Gdybym miał ciało, z pewnością bym zwymiotował.
Oblicze mężczyzny natychmiast staje się młode i jasne. Długie, złote włosy wyrastają z łysej głowy i opadają na ramiona. Szata barwi się na jaskrawe kolory tęczy.
Dziecko nie płacze. Jest chyba uśpione. Nagle pojawia się obok kolejny, granatowo skóry jegomość. Pozbawia ofiarę kolejnej kończyny. Rytuał trwa nadal i tyczy się kolejnych oprawców.
Wtem wbiegają zakuci w płytowe zbroje rycerze. Tną mieczami zaskoczonych młodzieńców, śmieją się i krzyczą. Jeden z odmienionych, teraz ginących, ma twarz łudząco przypominającą Rfentesa.
***
Wiem, co się święciło. Mam wybór.
„Moc jest twoja, Ostatni. Co wybierasz? Zło i życie, czy dobro i śmierć?”
Jasne, że życie, co to w ogóle za pytanie!?
„Dziękujemy”.
Teraz nie jestem nawet pyłkiem. Umarłem naprawdę.
Oni musieli być cholernie źli, że tak mnie ukarały siły wyższe. Trzeba było słuchać mamy. I dziadek miał rację. Ta dziedziczka nazywa się Ventis.