Jeśli przegapiłem jakieś formatowanie czy cokolwiek zmieniłem, proszę autorów o szybki kontakt.
! | Wiadomość z: Faraon |
Oceny użytkowników zarejestrowanych po 30.04.2018r. lub niepodporządkowane wzorowi nowego systemu oceniania bitew są jak najbardziej mile widziane - autorzy liczą na jak największy odzew z Waszej strony! - ale nie będą mieć wpływu na ostateczny wynik starcia (sumę punktów).
Ocena wszystkich dwudziestu zaplanowanych pojedynków zagwarantuje wzięcie udziału w losowaniu wyjątkowej nagrody specjalnej. |
W Firefoxie fragmenty tekstu mogą nie wyświetlać się poprawnie - na szczęście bitwy są widoczne bez zalogowania i wystarczy przekopiować link do dowolnej innej przeglądarki internetowej.
#############################################
Tekst J
Powrót
Pierwszy Halifax wrócił jeszcze przed świtem.
Pomalowana na czarno maszyna stała teraz w kącie lotniska, a kapitan Joachim de Bruyn z niezdrowym zaciekawieniem oglądał uszkodzenia. Jeden silnik okopcony, z powyginanymi od gorąca osłonami. Kilkanaście poszarpanych otworów w kadłubie i skrzydłach. Szkło wieżyczki popstrzone od wewnątrz czerwonymi zaciekami. I dziura jak dwie pięści, na wysokości głowy strzelca. Osmalone wyloty luf.
Oberwali od myśliwca, skonstatował de Bruyn. Atakował z góry. Potem albo sam dostał, albo ich zgubił. Skoro Halifax wrócił tak wcześnie, to wszystko musiało stać się gdzieś nad Węgrami. Zawrócili przed celem.
Zapowiadał się piękny dzień. Poranne, sierpniowe słońce wisiało nad Adriatykiem. Rzędy zaparkowanych maszyn rzucały długie cienie. Rześka bryza od morza niosła słoną woń. Niemal idylla, gdyby nie wyczuwalna aura napięcia. Wyczekiwania.
Z początku było to raczej wrażenie, niż dźwięk. Coś na granicy percepcji. Kapitan nadstawił ucha. Charakterystyczne brzęczenie. Aha.
Sekundę później powietrze przeszył ryk syreny. Pod wieżą kontrolną sanitariusze w błękitnych uniformach wskakiwali do kanciastej sanitarki. Zza hangaru wytoczył się zdobyty na Włochach wóz strażacki, obwieszony ludźmi w czerwonych kaskach.
De Bruyn obserwował kropkę, która pojawiła się nad horyzontem. Powoli rosła w oczach, aż dostrzegł sylwetkę czterosilnikowego bombowca. Odgłos silników potężniał, aż kapitan wyłowił w nim fałszywe nuty. I dostrzegł smużkę dymu.
Halifax podszedł chwiejnie do lądowania, ześlizgnął się na skrzydło. Motory ryknęły nagle głośniej, maszyna uderzyła podwoziem o pas, nierówno, wyskoczyła w górę na kilka stóp. Pilot skontrował pochylenie, zamknął gaz. Jeszcze trzy niezgrabne podskoki i już toczyła się po ziemi. Oba samochody wyrwały w jej stronę, ciągnąc obłok kurzu.
Bombowiec zatrzymał się wreszcie. Silniki ścichły, klekotały na wolnych obrotach, w końcu śmigła znieruchomiały. Sanitariusze zniknęli we wnętrzu kadłuba; po chwili wyłonili się, niosąc dwa bezwładne ciała. Ambulans wchłonął je, ruszył z jękiem syreny.
Pozostała piątka lotników wyszła o własnych siłach. Powolnym krokiem powlekli się do dwóch jeepów. Po jedenastu godzinach lotu czekała ich jeszcze rutynowa spowiedź u Intelligence Officera.
De Bruyn wyłowił papierosa, zapalił i zaciągnął się dymem. Skończył, zanim doszedł do samolotu. A potem poczuł woń.
Maszyny zawsze pachniały. Gumą, rozgrzanym metalem, smarami, benzyną. Czasem prochem i krwią. A ten śmierdział spalenizną. Nie był to swąd paliwa czy oleju. Coś jak…
Jak dym z pożaru buszu, który wiatr przywiał wiele lat temu na przedmieścia Pretorii.
Podszedł bliżej. Poszycie Halifaxa było posiekane przez odłamki granatów, podziurawione dziesiątkami kul. I czarne. Warstwa kopciu pokrywała kadłub, skrzydła, szyby kabiny. Zostawiała czarne ślady na uniformach strażaków i mechaników.
Prawie nie było spod niej widać biało - czerwonej szachownicy, wymalowanej pod kokpitem.
Półtorej godziny później, na tablicy w hali odpraw, dyżurny dopisał przy numerze trzeciego polskiego Halifaxa: MISSING.
– Groet - powiedział de Bruyn, podchodząc do stolika w kantynie. Przysunął sobie krzesło. Burgess wyciągnął w jego kierunku papierośnicę.
– Playersa?
Joachim podziękował skinieniem, zapalił. Przy stoliku siedziało jeszcze sześciu południowoafrykańskich lotników. Na blacie spoczywała zwyczajowa bateria butelek, szkła i popielniczek. Nalał sobie whisky, uzupełnił wodą sodową.
– Nie gadajmy w Afrikaans - zażartował Cunningham. - Sojusznicy mają już dobrze w czubie.
De Bruyn obejrzał się dyskretnie. Przy stole w przeciwnym rogu sali siedziała ósemka mężczyzn w mundurach z naszywkami POLAND. Jeden z nich miał zabandażowaną głowę, z wąskimi szczelinami na oczy i usta. W tej drugiej tkwił papieros. Kolejny, z prawą ręką na temblaku, całkiem sprawnie nalewał trunek lewą.
Kapitan uśmiechnął się wstrzemięźliwie. Historia o Polakach bijących Holendrów - albo Południowoafrykańczyków - za mówienie “po niemiecku” była równie stara, co wojna.
– Historyjka… - parsknął Burgess.
– Prawdziwa. To było w kwietniu, na Preston Road w Londynie - zaoponował Klette.
Joachim ponownie obejrzał się. Przeważnie o tej porze Polacy byli już w dobrym humorze, dyskutowali głośno, śpiewali i katowali rozeschnięte pianino.
Ludzie, którzy odbyli wiele lotów nad Rzeszą, od Dusseldorfu po Berlin, zmienili się w przeciągu tygodnia. Od rozpoczęcia zrzutów na Warszawę.
– Nie byłeś jeszcze “tam”? - zapytał retorycznie Senn.
De Bruyn pokręcił głową. Zrzucał bomby na północne Włochy i Węgry, miny do Dunaju, zaopatrzenie nad Jugosławią. Jego jedyna dotąd wyprawa nad Polskę skończyła się nad Albanią, gdy musiał zawrócić z powodu awarii silnika. Potem trzy godziny kręcił kółka nad Foggią, spalając nadmiar paliwa przed lądowaniem.
– To jest - Burgess zawiesił głos. Wzdrygnął się, łyknął whisky. - Musisz sam zobaczyć. Zresztą jeśli Norval…
Nazwisko zawisło nad stołem w przejmującej ciszy.
Norval, doświadczony pilot, mający na koncie ponad dwadzieścia misji, doprowadził Liberatora nad Warszawę. Uciekł oślepiającym iglicom reflektorów, przedarł się przez ogień artylerii. W kabinie był sam, Burgess w tym czasie gasił pożar w radiokabinie. A Norval puścił stery, założył spadochron, poszedł do komory bombowej. I wyskoczył. Burgess opanował spadającą maszynę i dociągnął podziurawionym jak sito Liberatorem do Foggii na trzech silnikach.
Z tego lotu nie wróciły natomiast załogi Simmsa, Saint-Johna i Vorstera.
Scheckter wyciągnął karty. De Bruyn nie potrafił skupić się na grze, wciąż rzucał okiem na stolik w rogu. A tam Polacy upijali się w ponury sposób. W niemal całkowitej ciszy, przerywanej jedynie rzucanymi półgłosem, krótkimi zdaniami, nalewali i wychylali. Dłonie ze szklankami poruszały się jak łopaty grabarzy, powoli, jakby każde naczynie miało wagę wiadra ziemi. Z mrukliwej, szeleszczącej mowy dało się wyłowić pojedyncze słowa - nazwy samolotów oraz polskie przekleństwa.
Na Mustangach. Pozabijać skurwysynów.
W końcu obandażowany lotnik przysnął na krześle ze zwieszoną głową. Dwaj towarzysze chwycili go pod ramiona i zaczęli wyprowadzać. Kolejny dopił whisky, wstał. Przeszedł obok stolika Południowoafrykańczyków, zatrzymał się, spojrzał zadziwiająco trzeźwo. Skinął im i odszedł, zgarbiony, ze zwieszoną głową.
Burgess nosił różaniec na lewym nadgarstku. Klette woził w kabinie pluszowego misia. Chapman zabierał ulubioną fajkę. Joachim de Bruyn nie rozstawał się z medalikiem. A Palmer nie brał na misje żadnego talizmanu, zamiast tego przed startem rytualnie sikał na lewe koło swojego Liberatora.
Joachim poklepał rozgrzany słońcem nos maszyny. Gdy został dowódcą bombowca z literą T, kazał namalować pod kokpitem złoty puchar. T for Trophy. Trofeum. Przesunął palcem wokół ozdoby, bezwiednie kreśląc linię, którą ujrzał na mapie w pokoju odpraw. Na północny wschód nad Adriatykiem, do jeziora Scutari, następnie prosto na północ. Omijając najwyższe partie gór oraz matecznik nocnych myśliwców w Krakowie.
W rozpalonym jak piec wnętrzu maszyny poczuł, jak spodnie i koszula błyskawicznie nasiąkają potem. Z ulgą wciągnął haust powietrza przez odsuniętą szybę. Odłożył spadochron i kurtkę, zasiadł w fotelu. Metalowy potwór budził się do życia, mrugał dziesiątkami zegarów. De Bruyn i jego drugi pilot, Klopps, zabrali się za rutynową listę. Zawory paliwa, napięcie, hydraulika, hamulce, pilot automatyczny i tuzin innych narządów skrzydlatej bestii.
– Płyn chłodzący - zażartował lotnik i pociągnął solidny łyk wody z manierki. Strużka potu spłynęła mu między brwiami. Otarł czoło i założył hełmofon.
Silnik prychnął, plunął obłokiem szarych spalin i zaklekotał na wolnych obrotach. Po kolei dołączyły doń trzy pozostałe. Drżenie przeszło przez kadłub, wskazówki zegarów zadygotały. Po swojej lewej Joachim widział jak pierwsza maszyna, Chapmana, kołuje na pas.
– B for Battleaxe, droga wolna.
Startowały po kolei - B, potem J for Jocelyn Klettego, D for Diamond Palmera. De Bruyn jako czwarty.
Liberator rozpędzał się z gracją cielnej krowy. Albo wozu meblowego. Joachimowi zawsze przychodziło do głowy wiele równie niepochlebnych porównań, gdy wśród ryku silników, łomotu kół, trzasków i pisków konstrukcji obserwował, jak coraz bardziej kurczy się pas startowy przed nosem. Prędkościomierz pełzł do góry, jakby nie chciał. Jeszcze chwila, a skończy się lotnisko, a napęczniały paliwem potwór wpadnie w rosnące dalej drzewa oliwne...
Obaj piloci pociągnęli za wolanty. W sekundzie ustały protesty katowanego podwozia i kadłuba, nos maszyny przeciął linię horyzontu. Lecieli. De Bruyn otarł kroplisty pot z czoła. Zaklął cicho. Od zawsze bał się startów. Bardziej, niż lądowań.
Wykręcił w lewo, wszedł na kurs. Spojrzał w dół, gdzie na rozświetlonej tafli Adriatyku odcinały się cętki rybackich łodzi. A dalej, na pełnym morzu, kształt korwety. Polowała na znacznie większe, stalowe ryby.
– Wszyscy w powietrzu - zameldował tylny strzelec.
O wiele dalej niż nad Triest czy Budapeszt. Nie setką albo więcej maszyn, prosto nad cel, by przytłoczyć obrońców samą ilością. Zamiast tego ukradkiem, w luźnym szyku, pod osłoną nocy. Jak złodzieje. I zamiast bomb, do ziemi miały polecieć zasobniki z amunicją i lekami.
Dwa tysiące mil w obie strony. Zaledwie dziewięcioprocentowa rezerwa paliwa. Trzykrotnie mniejsza, niż przewidywał regulamin.
W razie poważnego uszkodzenia samolotu, możecie lądować na terytorium zajętym przez Sowietów, powtarzał do znudzenia oficer na odprawie.
Gościli mnie przez trzy lata, wolę skakać nad Węgrami, odpowiadał mu jak echo pewien polski nawigator o niewymawialnym nazwisku. Zabrakło go sześć dni temu, gdy nocny myśliwiec zestrzelił jego Halifaxa nad miejscowością o hiszpańsko brzmiącej nazwie. Lima Nova czy jakoś tak.
Joachim wielokrotnie zastanawiał się, czy poleciałby nad Warszawę gdyby dano mu wybór. I za każdym razem wiedział, że tak.
W zapadającym zmierzchu przemknęli nad górami Jugosławii. Wielka równina rozpościerała się zielonym dywanem aż po horyzont. A daleko przed dziobem widniał Dunaj, różowa wstążka podświetlona zachodzącym słońcem.
Lotnicy zaatakowali kanapki, suszone owoce, czekoladę. Siorbali wciąż gorącą kawę z termosów. W żołądku de Bruyna rozlał się przyjemny ciężar. Ziewnął szeroko. Monotonny szum silników usypiał; wzrok już płatał figle, wskazówki przyrządów rozmywały się.
– Chyba czas na Benny’ego - odezwał się Klopps.
Joachim popił sporym haustem kawy gorzki, biały krążek. Po kilkunastu minutach senność zniknęła. Fosforyzujące tarcze zegarów stały się tak wyraźne, jakby ktoś ściągnął mu zasłonę z oczu. Niewyraźna w szarówce linia horyzontu nabrała ostrych konturów.
Muskuły wojny. Benzyna dla metalowego potwora. Benzedryna dla jego mięsnej wkładki.
Zapadli się w czerń. Niebo było niemal bezchmurne, upstrzone miriadami gwiazd. Po prawej mieli wąziutki sierp zanikającego księżyca. Horyzont był tam, gdzie kończyły się gwiazdy. Pod brzuchem maszyny przemykały nieliczne światełka domostw. Gdzieś w atramentowej czerni, zawieszone między niebem a ziemią, były pozostałe Liberatory - niewidoczne, ciche, z wyłączonymi radiostacjami.
Doskonałe warunki do nawigacji.
Doskonałe warunki dla nocnych drapieżców.
Perkins nawet nie zdążył obrócić górnej wieżyczki, nie skończył krzyczeć “myśliwiec!” gdy czarniejsza niż noc masa przewaliła się jak wygasły meteor przed dziobem T for Trophy.
– Nie zauważył nas - zapiał Klopps przez ściśnięte gardło.
My jego też nie, pomyślał de Bruyn. Odruchowo poszukał przeciwnika w powietrzu - bez szans, wiedział to, nawet słabiutko świecące zegary zostawiły poblask w oczach.
A jednak zobaczył. Niecałą milę dalej, nieco poniżej, czerń przeszyły smugi drobnych, świetlnych koralików. Trwało to sekundę, może dwie. Zgasły. Joachim jednak patrzył nadal, jakby czując, co nastąpi.
W ciemności zabłysnął pomarańczowy ognik. Tańczył, wił się, rozszerzał. Leciał wraz z nimi jak puchnący w oczach robaczek świętojański. A potem załamał tor, nieregularną spiralą podążył ku ziemi. I nie był już robaczkiem a płonącą żagwią, gorejącą nad uśpionymi Węgrami kometą. Aż wypalił się, zostawiając poblask pod powiekami de Bruyna.
Klette czy Chapman? Oni lecieli z lewej.
– Ciekawe, czy zdążyli - zachrypiał w interkomie strzelec.
Ciekawe, czy myśliwiec wróci, pomyślał Joachim. Czy jest ich więcej.
Może też oberwał, może wystrzelał całą amunicję, może leciał na resztkach paliwa.
A może za chwilę odnajdzie ich w ciemności, podkradnie się pod nie broniony brzuch Liberatora i…
Wiedział, że strzelcy wypatrują teraz oczy w ciemność. Sam nie mógł; musiał skupić się na przyrządach, na pilotowaniu. Bezwiednie kulił się w fotelu, czekając na serię, która rozszarpie cielsko bombowca.
– Wejdź na sześć tysięcy - nakazał nawigator nieznośnie długą godzinę później.
– Wlatujemy nad Polskę? - spytał de Bruyn. Niepotrzebnie, przed dziobem widział, jak znikają gwiazdy nad linią horyzontu - coś je przesłaniało. Góry.
– Aha.
Polska. Nazwy na mapie były tylko słowami - Bochnia, Tarnów, Gorlice. A co musieli czuć Polacy, zapewne nie raz przelatując w pobliżu rodzinnych miejscowości? Nie odważył się zapytać żadnego z nich.
– Nie wyobrażam sobie - powiedział Chapman, gdy de Bruyn podzielił się z nim wątpliwościami. - Nie chcę sobie wyobrazić. Nie chciałbym być w skórze żadnego z nich.
A teraz nie wiadomo było, czy Chapman żył. A może to był Klette?
– Trzymaj kurs na północ - powiedział nawigator po kwadransie. – Dwieście czterdzieści mil. Zejdź na trzy tysiące.
Na początku był to pomarańczowy punkcik na horyzoncie, różny od gwiazd jedynie barwą. Potem stał się pełgającym światełkiem. Rósł w oczach.
Prowadziła ich ledwie widoczna wstęga Wisły. Obydwa brzegi były czarne, wygaszone, wymarłe. A łuna przed dziobem przesłaniała już gwiazdy. To nie były światła nie zaciemnionego miasta. Raczej jak pożar buszu, jaki Joachim widział kiedyś ze wzgórza pod Pretorią.
A do celu jeszcze czterdzieści mil. Jak to będzie wyglądało - tam?
Musisz sam zobaczyć.
Zejść na tysiąc. Rzeka pod pachę.
– Good God, co to jest?
– Warszawa.
Rzeka zdawała się rozdzielać dwa światy. Prawy brzeg, cichy i ciemny. I lewy, rozżarzony jak węgle ogniska. Tyle, że to ognisko rozciągało się na mile. W miarę zbliżania zajmowało lewą połowę widnokręgu. Piekielna mozaika płonących i wygasłych kwartałów. Szkielety budynków sterczące pośrodku ognia. Podświetlone od spodu kłęby dymu rzucały pomarańczowy poblask tam, gdzie jeszcze - albo już - się nie paliło.
Tam będzie zaledwie ułamek dział i reflektorów, co nad Rzeszą. Ale i tak lecicie do piekła.
Podmuch gorącego powietrza uderzył w Liberatora, maszyna zakołysała się, poszła w dół. De Bruyn skontrował sterem, zaklął. W nozdrza uderzył smród spalenizny - tak sam, jakim było czuć polskiego Halifaxa w Foggii, ale stukrotnie spotęgowany. Klopps zakaszlał, również zaklął.
Pięć minut. Wypatrywać resztek czterech mostów. Za ostatnim - zawrócić w lewo wokół katedry. O ile jeszcze stoi. Nisko i powoli.
Joachim łyknął wody z manierki. Nie czuł pragnienia - po benzedrynie nikt nie czuł - ale chciał spłukać węglowy posmak z ust. Strzyknął czarną śliną. I naparł na wolant, gdy kolejny wir powietrza targnął maszyną. Gorąco. Żar z dołu wnikał aż do kabiny, płucom brakowało powietrza.
Z lewego brzegu błysnął reflektor, za nim następny. Spomiędzy ruin wytrysnął strumień świetlistych paciorków. Blask prześliznął się po szybach kabiny, aż zabolały załzawione oczy.
– Jest most - zameldował bombardier.
De Bruyn położył samolot na skrzydło, paciorki przeszły nieszkodliwie górą. Z tyłu dobiegło staccato karabinów maszynowych. Strzelcy pruli po reflektorach, po stanowiskach dział.
– Zgasł! Zgasł!
– Klapy.
Klopps cofnął manetki gazu, prędkościomierz poszedł w dół. Teraz nie będzie miejsca na uniki. Wysokość pięćset, prędkość sto trzydzieści, na granicy sterowności. Gwałtowny manewr mógł posłać ich prosto w ziemię. A maszyną wciąż targało w powietrzu.
Kolejne reflektory przecięły ciemność, ich iglice były ledwo widoczne w piekielnym poblasku. Szukały i znalazły cel - za ich ogonem. Znowu w powietrzu skrzyżowały się smugi pocisków.
– Trzeci most. Katedra na lewym brzegu.
I czarna sylwetka Liberatora, cień na tle pożaru. Zawracał, okrążał świątynię.
– Jest za blisko - zdążył wyszeptać Joachim. Sekundę potem maszyna uderzyła skrzydłem w budowlę. I już jej nie było, tylko jaśniejszy rozbłysk na tle szalejących pożarów.
Czwarty most. Pochylił samolot na skrzydło, walcząc z podmuchami wszedł w skręt. Co chwilę zezował to na sylwetkę katedry, to na przyrządy. Tutaj nie było reflektorów ani dział, teren znajdował się pod kontrolą powstańców. Oaza spokoju, jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało. Za minutę ją opuszczą.
– Strefa zrzutu przed dziobem.
A Niemcy wiedzą już, że nad miastem są alianckie maszyny.
Z ziemi błysnęła lampa sygnałowa. Liberator podskoczył lekko, uwolniony od czterech tysięcy funtów ładunku. Klopps przesunął manetki, silniki ryknęły zgodnie.
I wtedy trafiły ich żagwie reflektorów. De Bruyn rzucił maszynę w bok, oślepiony, ledwo widział przyrządy. Za wolno, za nisko. Wyrównał tuż nad dachami domów, skulił się odruchowo, słysząc trzask dartego kulami poszycia. Zagrały karabiny bombowca, długimi seriami, byle zgasić reflektory, przydusić strzelców.
Spadamy, pomyślał. Leniwie nabierali prędkości, nos maszyny celował poniżej horyzontu, prosto w trawione pożarami budynki. Jeśli ściągnie ster za szybko, zwalą się. Jeśli za wolno, roztrzaskają w ruinach.
Z tyłu ktoś krzyknął “pożar!”, Klopps odpiął pasy, chwycił gaśnicę i pobiegł w tamtym kierunku. Joachim pociągnął wolant, prześlizgnął się o metry nad pogorzeliskiem. Dalej była pusta, czarna przestrzeń. Park? Lotnisko? Prędkościomierz szedł w górę, Liberator niemal szorował brzuchem po ziemi. Ale jeszcze lecieli.
Drugi pilot pojawił się po chwili, osmolony i czarny jak diabeł.
– Mamy dodatkowe okno - powiedział, siląc się na wesołość. - I zgubiliśmy mapy. I radio. Przyniosłem ci kanapkę - dodał, pokazując zwęglony chleb owinięty w resztki pergaminu.
Jeśli Klopps żartował, to był na granicy histerii. Trzeba było go szybko czymś zająć.
– Przełącz silniki na pierwszy zbiornik, gubimy z niego paliwo. Wylicz mi optymalny pułap. I zajrzyj na dziób, czy wszyscy cali. Hendrik! Weź się za to!
Drugi pilot wykonał polecenie. De Bruyn chwycił manierkę i pił chciwie. Charknął i splunął sadzą.
– To do domu.
Za ogonem pozostało płonące miasto. A przed nimi pięć godzin lotu. Nocni myśliwcy, wiedzący już, że będą wracać. Zapewne będą czekać przed górami.
Przed dziobem wisiało kłębowisko chmur, szerokie na ćwierć widnokręgu. Co i rusz przecinały je sinawe błyski. Wiatr wzmagał się, maszyną rzucało niemal jak nad Warszawą.
Ominąć? Miał może pięć minut na decyzję. Nadłoży ponad sto mil.
I zapewne będzie wodować na Adriatyku, gdy wskaźniki paliwa spoczną na zerze.
– Widzę myśliwca. Chyba nas nie zauważył - zameldował strzelec, ucinając rozważania. W chmurach będą nieuchwytni. O ile wytrzyma postrzelana konstrukcja.
– Drań zawraca - rozległo się, gdy sine kłęby pochłonęły Liberatora.
Wichura uderzyła, podbijając samolot i kilkaset stóp w górę. Żebra konstrukcji zaprotestowały z jękiem. O szyby uderzyły krople deszczu, rozmazując sadzę. I znowu poszli w dół, w powietrzny wir. Błyskawica przecięła szare zwały, Joachim zmrużył oczy. Pod powiekami został krzaczasty rozbłysk.
Ledwie widział przyrządy. Busola szalała, pływak wirował jak opętany. Wichura ciskała ciężkim bombowcem jak samolocikiem z papieru. De Bruyn sterował bardziej na wyczucie, posiłkując się żyrokompasem. Nie mógł wiedzieć, jak bardzo ich zniosło. I czy właśnie nie leci w kierunku górskiego szczytu. Śmigła tworzyły w naładowanym powietrzu iskrzące aureole, błękitna widmowa poświata zalewała kabinę. Twarz Kloppsa, z jasnymi smugami wyżłobionymi przez pot w sadzy, wyglądała jak oblicze upiora.
Sam pewnie wyglądam nie lepiej, pomyślał Joachim, mdlejącymi rękami napierając na wolant. Ubywało mu sił, coraz słabiej kontrował podmuchy wiatru. Jeszcze chwila, a długie jak nóż skrzydło Liberatora przechyli się do pionu, a wtedy - z tej pozycji nie wyprowadzi go żaden pilot.
Maszyna wypadła z szarej masy prosto w atramentową czerń, wyjąc i gwiżdżąc. Przeszli. Teraz zmusić się do ostatniego wysiłku. Wyprostować, wyciągnąć z nurkowania. Nie urwać przy tym skrzydeł. A potem…
– Gdzie - chciał zapytać, ale wyschnięte na wiór gardło odmówiło posłuszeństwa. Manierka była pusta. Klops podał mu swoją.
Joachim zażądał podania pozycji. Sam próbował szukać znanych gwiazdozbiorów, ale punkciki na niebie tańczyły w oczach. Czekał więc, nieznośnie długo, na werdykt nawigatora.
– …
T for Trophy stał z boku lądowiska. Z uniesionym ogonem i nosem zarytym w ziemię wyglądał jak obita postać z kreskówki. Przednie koło złożyło się przy lądowaniu.
Joachim de Bruyn wsadził papierosa między opuchnięte wargi. Zapalił, czując narastający ból mięśni. Popatrzył na osmolony, posiekany odłamkami kadłub.
– Nie wracam tam. Nigdy.
Wiedział, że mówi nieszczerze.
Pod brzuchem Liberatora przesuwała się srebrzysta wstęga Wisły. Silniki grały jednostajnym, równym rytmem. De Bruyn siedział w fotelu pilota i uważnie śledził przyrządy.
– Samolot jest pański, pułkowniku - odezwał się drugi pilot, ogorzały sześćdziesięciolatek.
Joachim ujął pomarszczonymi dłońmi wolant, wsunął stopy w pętlice orczyka. Poczuł pod palcami drżenie maszyny. Stalowy potwór przekazywał, że wszystko z nim porządku.
Cztery mosty. Za czwartym zawrócić w lewo, okrążając katedrę. Prędkość dwieście dziesięć. Wysokość pięćset.
– Pamięta pan trasę, widzę - powiedział mężczyzna z podziwem.
– To mój czwarty raz.
Pochylił maszynę, wszedł w skręt. Zezował okiem na katedrę, tkwiącą niewzruszenie na przedłużeniu lewego skrzydła. Wyprostował Liberatora. Strefa zrzutu przed dziobem.
– Proszę dać piętnaście stopni w prawo.
Prawda, tym razem nie lecieli nad plac Krasińskich. Tylko trochę dalej, gdzie na otwartej przestrzeni widniało morze ludzkich głów. I biało-czerwone flagi.
Posłusznie zmienił kurs. Obejrzał się. Dwa eskortujące ich Su-22 wisiały z lewej i prawej jak przyklejone.
– Przepraszam. - Uśmiechnął się de Bruyn. - Poleciałem na pamięć.
#############################################
Tekst S
Konstelacja punktów zwrotnych
I
„Ace of Spades” Motörheada urwało się jak ucięte nożem, gdy z głośników popłynął komunikat:
– Mysz na czujnikach!
Ludzie w mesie znieruchomieli. Nie była to duża mesa, ot, okrągłe pomieszczenie z okrągłym stolikiem i dwiema łukowatymi kanapami przy blacie – toteż i ludzi nie gościła wielu, bo zaledwie czwórkę. Kapitan „Konstelacji” przestała udawać, że gra na gitarze. Dłoń Zena zamarła w pół drogi do kubka z kawą. Brzytwa i Skopolec, siłujący się z zawziętością, na sekundę zawiesili broń.
– Mysz na czujnikach! – powtórzyły głośniki.
Na czarnym obliczu Brzytwy błysnął uśmiech. W końcu robota! Po długich dniach wyczekiwania na tym kosmicznym zadupiu! Najemniczka naparła na ramię Skopolca.
– Mysz na czujnikach! – ogłosił Raginis po raz trzeci. Nagłe szarpnięcie świadczyło, że statek zmienił kurs. – Ogromne bydlę! Co wy na to, kamraci?!
– Najwyższy czas, cholera! – Kapitan Wanda Dewajtis zerwała się z kanapy. A że szturchnęła przy tym stolik, z kubka wylała się kawa.
– Dopiero co nalałem! – jęknął Zen, patrząc z rozpaczą na blat.
– Kurważ no! – warknął Skopolec. Gorący napój sparzył go w łokieć, a Brzytwa wykorzystała okazję. Przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę i wrzasnęła radośnie. Teraz już mogła atakować obowiązki.
Wiele się zmieniło, odkąd trzysta lat temu ludzkość odkryła, jak żeglować przez s-przestrzeń. Czasy przelotu w obrębie Drogi Mlecznej liczyło się teraz w godzinach. Wojaże między galaktykami – w dniach. Miliardy statków brnęło na wskroś kwantowej furii, walcząc z jej kaprysami, humorami i iście kobiecą nieprzewidywalnością.
Namierzona przez Raginisa mysz mogła pochodzić skądkolwiek. Andromeda? Para Keenana? Jakaś bogata galaktyka z domeny VanBrantCorp?
– Status? – spytała kapitan.
– Ustawiłem kurs przechwytujący – padło z głośników. – Za dziesięć minut mysz będzie nasza.
Pokładowa Sztuczna Inteligencja promieniowała zadowoleniem. Kroił się zatem naprawdę konkretny łup.
– Lepiej odpal holo z raportem – mruknął Skopolec. Spojrzał wyczekująco na rzutnik pod stropem.
– Mówisz i masz – dobiegło z głośników.
Drzwi odsunęły się i do mesy wmaszerował czarny android. Świetlne refleksy prześliznęły się po ściśle spasowanych kompozytach na nogach i rękach, po gładkiej twarzy pozbawionej oczu, nosa i ust. Pod obudową tkwiło jestestwo Raginisa. Frazę „na swój obraz i podobieństwo” pokładowa SI traktowała bardzo poważnie.
– Podaję do stołu – ogłosił android i pstryknął palcami. – To nie jest wegańskie danie jak ostatnio.
W mesie rozwinęła się projekcja Cmentarnej Rafy BDG-85-801. Elipsy orbit zapłonęły wokół małego pulsara. Niektóre gwiazdy tego typu przyciągały różne ciekawostki. Wraki. Gruz. Zaginione planety. Brzytwa mawiała, że Rafy to spluwaczki s-przestrzeni.
Dewajtis wolała określenie „Źródła utrzymania »Konstelacji«”.
– Ten widok już znamy, dzięki wielkie – stwierdził Zen. – Pokaż coś świeżego.
Hologram zawirował, a powiększenie wzrosło, i w kadr wleciała „Konstelacja”. Raginis śmiał się, że projektant statku nie grzeszył pomysłowością. Leń wziął po prostu niszczyciel z „Gwiezdnych wojen” i obciął mu wystającą górę. Tyle dobrego, że sterownię przerzucił głęboko w trzewia kadłuba. Odkupił grzechy pierwotnych designerów.
Raptem w tle nastąpił rozbłysk. Raginis zrobił zbliżenie, wyostrzył obraz, dodał znaczniki warstwy taktycznej – i oczom załogi ukazał się „Goliath” w czasie rzeczywistym.
Dziesięć kilometrów kręgosłupa, wokół którego roiło się od kontenerów z frachtem. W dyszach silników ziała czerń. Promieniowanie świadczyło o uszkodzonym reaktorze. Ofiara idealna.
Wieczna furia s-przestrzeni gardziła słabymi. Bywało, że mknący nią statek wpadał w kłopoty natury technicznej. W końcu zaś – uszkodzony, oślepiony, bez napędu, ze skołowaną, wymęczoną załogą – wracał do rzeczywistości, ściągnięty przez pulsar Rafy. Tu jego historia dobiegała kresu. Sygnały SOS są bezużyteczne, gdy nie istnieje technologia komunikacji nadświetlnej.
„Goliath” nie wyglądał, jakby mocno oberwał. Przynajmniej po pierwszych kilku skanach.
– Jaj nie urywa – marudził Skopolec. – Spodziewałem się czegoś więcej.
Brzytwa zachichotała.
– Niby czego? Okrętu Wielkiego Admirała Vasmachena?
– Floty Porywaczy Ciał – rzucił Zen głębokim głosem i zamachał rękoma. – Uuuu! Powrót kosmicznych zombie!
Dewajtis ich zignorowała. Przestawiła umysł w tryb bojowy, tak jak ją nauczono w Akademii.
– Marsz do sterowni – rozkazała. – Zen, jak tam proxytechy?
– Sprawne i gotowe – zameldował pokładowy mechanik. – Armia terminatorów by przy nich wymiękła.
– Brzytwa. Szykuj wszystkie do desantu. Nie mam pojęcia, ile napraw nas czeka. Skopolec. Załaduj im coś z twojego cyfrowego arsenału. Zdaje się, że stworzyłeś ostatnio coś wrednego?
Załoga zasalutowała i dźwignęła się z kanapy.
– Raginis? – Dewajtis łypnęła na robota. – Wrzuciłeś już broń w tryb gotowości?
Piraci wiedli ciężki żywot. Pomoc z ich strony była przymusowo płatna, i to w najcenniejszym ładunku. Nie każdy rozbitek przyjmował tę wieść z entuzjazmem. Na szczęście baterie ogniowe „Konstelacji” potrafiły wybić z głowy głupie pomysły.
– Na samym początku – rzekł Raginis.
– Dobra. Zmiataj do Infosiedliszcza...
Urwała, zszokowana. To stało się w ułamkach sekund.
Błysk, który pochłonął „Goliatha”. Nawała szczątków, którą cisnęła eksplozja. „Konstelacją” szarpnęło tak potężnie, jakby uderzyła w nią kometa. Zawyły alarmy, zamigotało światło. A kapitan Dewajtis urwał się film.
II
– Dwanaście groszy, tylko nie płacz proszę... Heja, dziewczyno. Mam dla ciebie propozycję.
– Co? – wymamrotała Dewajtis i otworzyła oczy. – Ra... Raginis? Skopolec? Brzytwa? Zen?
Odpowiedziała jej cisza. Powiodła po mesie nieprzytomnym wzrokiem. Ani żywej duszy.
Sprawdziła, czy na prawej dłoni wciąż ma pierścień. Dźwignęła się z podłogi. Poczłapała do terminala w ścianie. Wpięła do karku wtyczkę sprzęgu neuronowego. Pod sklepieniem czaszki zaiskrzył chaos danych.
To nie powinno tak wyglądać. Wanda pomyślała o wirusie, który zaorał rejestry, ale, na Boga, kto mógł za tym stać? Chyba tylko Skopolec i jego armia cyfrowych potworów.
Po co?
I dlaczego teraz?
Z brei danych dowiedziała się niewiele. Przeleżała nieprzytomna blisko godzinę. W tym czasie reszta załogi rozbiegła się po statku jakby ścigali ich Porywacze Ciał. Na dodatek nigdzie nie było śladu po Raginisie.
Ale po Zenie już tak. Dziesięć minut temu wykryły go czujniki kawomatu w hangarze.
– Chcesz dać dyla, zdrajco numer dwa? – mruknęła Dewajtis. – Czekaj no. Zaraz cię dorwę.
Korytarze „Konstelacji” ciągnęły się w nieskończoność, więc załoga korzystała z deskolotek. Teraz jednak system ich wydawania nie działał. W ogóle nie działało wiele rzeczy. Interkomy. Kamery. Nawet toalety. Pędząc co tchu po trzewiach statku Wanda pomyślała, że takiego burdelu nie było tu nigdy.
Nagle stanęła jak wryta. Ciężko zareagować inaczej na widok dziury w ścianie, która mogłaby pomieścić proxytecha klasy MAX. Wybuch? Ale w takim razie gdzie są szczątki? A sadza? Smród spalenizny?
Przesunęła dłonią po krawędzi wyrwy. Na myśl przychodził jej potwór, który wyszarpnął kęs metalu plazmowymi szczękami. Dewajtis przełknęła ślinę. Co Zen i Skopolec usiłowali osiągnąć?
Coś huknęło w oddali. I jeszcze raz, i znowu, jakby sekwencja uderzeń stalową pięścią. Niedaleko. Na pewno w hangarze. Wanda zerwała się do biegu i wnet przypadła do drzwi.
Zajrzała do środka. Po czym stwierdziła, że prędzej spodziewałaby się Hiszpańskiej Inkwizycji.
Ten proxytech nie pochodził z arsenału Brzytwy. Rosły na trzy metry, wsparty na trzech odnóżach, jego ramiona przypominały segmentowe macki. Kroczył powoli ku powalonemu egzoszkieletowi w żółto-czarne pasy. Strzaskana maszyna podrygiwała w agonii, iskrząc, dymiąc i klekocząc. Uwięziony w środku Zen nie potrafił wydostać się z potrzasku. Mógł tylko patrzeć, jak wrogi robot nakrywa go swym cieniem. Jak unosi jedną z macek, by zadać śmiertelny cios.
– Ej, ty! – wrzasnęła Dewajtis.
Wiązka plazmy przecięła proxytecha na dwie nierówne części, które runęły z hukiem na podłogę hangaru.
A potem rozlały się po niej jak gorąca smoła.
Wanda odrzuciła zdobyczną przecinarkę i przypadła do Zena. Był pokrwawiony i poobijany, ale przytomny. Gdy mocowała się z klatką bezpieczeństwa egzoszkieletu, w kącie jej umysłu rozbłysło wspomnienie. Zamglone, krzywe, jakby nie do końca prawidłowe, przedstawiające punkt zwrotny w życiu mechanika.
Dopiero co wyrzucili go z firmy budowlanej, gdzie serwisował proxytechy. To była ciężka, odpowiedzialna praca, z którą w parze szło skrajne skąpstwo pracodawcy w kwestii części zamiennych i oprogramowania.
Robot, który dopiero co opuścił warsztat, oszalał i zdemolował pół placu budowy. Winny całej sytuacji mógł być tylko jeden. Wzorowa kariera Zena nie stanowiła żadnej okoliczności łagodzącej. Dewajtis znalazła go załamanego w knajpie na zadupiu Andromedy.
– Może mają rację – westchnął do swojej szklanki.
– Nie. – Wanda spiorunowała mechanika wzrokiem. – Zrobiłeś maksimum z tego, co mogłeś. Nawet Wielki Admirał Regler miewał wpadki.
Wszechświat nie kipiał życiem. W ciągu stuleci ekspansji ludzkość natrafiła na garstkę inteligentnych ras, głównie z gatunku tych drapieżnych, zajadłych i śmiertelnie niebezpiecznych. Najgorsi byli Porywacze Ciał: niematerialne byty, które wnikały w istoty żywe celem szeroko pojętego pasożytnictwa.
Ujawnili wrogie zamiary już w chwili Kontaktu. Jeśli Obcy zamieniają twoje wojsko w zombie, przejmują twój okręt i atakują najbliższe ludzkie siedlisko – wówczas takie działanie nazywa się wypowiedzeniem wojny. To zaś rodzi pewne konsekwencje.
Dwieście lat temu Wielki Admirał pokonał Porywaczy i zmusił ich do ucieczki. Zostały po nich jedynie wspomnienia o kosmicznych zombiakach i obowiązek, by w mózgu każdego człowieka umieścić implant przeciwdziałający opętaniu.
– Mówisz o geniuszu i bohaterze – skrzywił się Zen.
– Mówię, że wyżej dupy nie podskoczysz – skontrowała Dewajtis. – U mnie nie będziesz musiał. Raginis zna się na ludziach. Według niego nadajesz się do zespołu.
– Piraci z „Konstelacji” przychodzą do mnie, skromnego mechaniora. – Zen zachichotał i opróżnił szklankę. – Co mi zrobisz, jeśli odmówię?
– Zacznę grać Motörheada – skwitowała Wanda.
Zen ruszał się lepiej, niż wyglądał. Jakimś cudem wydębił od statku dwie deskolotki, nie przestawając przy tym gadać. Teraz, mknąc korytarzami w stronę Infosiedliszcza Raginisa, Wanda obracała w głowie fakty.
Gdy „Konstelacja” dostała odłamkami, Zen wybiegł z wrzaskiem z mesy. Potem urwał mu się film. Odzyskał przytomność na korytarzu.
– Obok był terminal, więc spróbowałem wybadać sytuację – relacjonował Zen. – W systemach sieczka totalna. Wygląda na robotę Skopolca. Coś tam jednak ustaliłem. Wybuch przeorał nam pancerz. Cokolwiek wysadziło „Goliatha”, na pewno nie był to skutek uszkodzenia reaktora. A, i jeszcze jedno. Chwilę wcześniej nadali wiadomość.
– Wiadomość? – zainteresowała się Dewajtis.
– „Z waszych głów strach. Oni tego chcą.”
– Aha. A potem ściana ożyła?
– Nie pytaj, jak to możliwe. – Echo strachu w głosie Zena mieszało się z całkiem aktualną wściekłością. – Jak tylko namierzyłem Skopolca, terminal się po prostu stopił. I sformował jebanego proxytecha!
Analiza szczątków z hangaru potwierdziła jego słowa. Po podłodze walało się to, co jeszcze niedawno budowało ścianę.
– Robot z dupy – mruknęła w zamyśleniu Dewajtis.
– I to nie byle jaki – powiedział Zen. – Przez ten konkretny model wykopali mnie z pracy!
Korytarz się skończył. Teraz deskolotkarze zygzakowali między cielskami zbiorników, pękami rur i korytami pełnymi kabli, umocowanymi do kratownicowych konstrukcji wsporczych. Powietrze było tu gorące, rozwibrowane od buczenia maszyn. Jakby złożone z trylionów mikroskopijnych szerszeni.
– Raginis – mruknęła Wanda. – Ładny numer nam odwalił.
– Odciął się od wszystkiego zgodnie z procedurą – stwierdził bez wahania Zen. – Gdyby nie to, atak Skopolca zaorałby mu obwody.
– Gdyby poszedł według procedury, byłby z nim jakiś kontakt – warknęła kapitan. – Cholera, dziwnie tu bez niego.
– Obco i martwo.
– Tak. Nie ma komu wrzucić na głośniki Motörheada. „In the Name of Tragedy” pasowałoby w sam raz.
– Mi bardziej brakuje jego paplaniny. Znasz inną SI, która sypie anegdotami o Wielkim Admirale Vasmachenie?
– Jak go dorwę, to znowu zacz... – Dewajtis urwała. – Tam!
Między dwoma baniakami ciśnieniowymi mignął jej Skopolec. Pomknęła w tamtą stronę. Przekręciła brylant w pierścionku i błyskotka rozwinęła się segmentowo w rękawicę mocy. No chodź! – pomyślała Wanda. Zrób mi dzień!
Zrobił. Pojawił się na jej drodze i wyprowadził cios własną rękawicą.
Ładunek energii byłby zabił kobietę, gdyby się nie zasłoniła. Poraził ją jednak i usmażył deskolotkę. Dewajtis poleciała na podłogę. W płucach zabrakło jej tchu, zesztywniałe nagle mięśnie zapłonęły bólem. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Rękawica mocy to paskudna broń.
– Ty też im pomagasz? – wycedził Skopolec. – Nie dostaniesz mnie!
Haker kroczył ku Dewajtis. Implanty w jego ciele połyskiwały upiornie. Na trupio bladej twarzy odbijało się szaleństwo.
Zwariowałeś, pomyślała z przerażeniem Wanda. Uszkodziłeś statek, a teraz chcesz wszystkich pozabijać! Zen! Cholera jasna, gdzie jest Zen?!
– No i co z tego, że sprzedałem wasze pliki? – syczał Skopolec. – Wy robicie gorsze rzeczy. Dużo gorsze. Przewały na terreformingu. Konfiskata planet. Porwania i handel ludźmi. Tak wygląda korpo, która trzęsie setką galaktyk!
Mówisz o VanBrantCorp, pomyślała Dewajtis. O ex-pracodawcy, przed którym musiałeś uciekać. Ty... Ty się zapętliłeś we wspomnieniach!
Skopolec wzniósł pięść do decydującego, śmiertelnego ciosu.
– Jestem dla was za dobry i dobrze o tym wiecie! – warknął.
Po czym czarna postać zwaliła go z nóg i przydusiła do podłogi. Dwa ciosy w głowę solidnie ogłuszyły. Zastrzyk w szyję odesłał do krainy słodkich snów. Brzytwa trzymała go jeszcze przez moment, upewniając się, czy wszystko gra. Potem zwróciła się do kapitan:
– W porządku?
Paraliż mięśni ustępował. Wanda dyszała ciężko. Mało brakowało. Tak cholernie mało.
– Jakoś przeżyję. – Zdobyła się na słaby uśmiech. – Brzytwa. Jak ja się cieszę, że cię nie popierdoliło.
– Ja też – westchnęła najemniczka. – Hej, Zen! Wyłaź!
– Zen! – zawtórowała jej Dewajtis. – Dawaj tu deskolotkę! Na biegu! Skopolec musi trafić do ambulatorium, a ja go targać nie zamierzam!
Nie zawsze byli przyjaciółmi – tę więź nawiązali tuż przed „Konstelacją”. Brzytwa, specjalistka od brudnej roboty, dostała z VanBrantCorp rozkaz, by namierzyć i zlikwidować Skopolca. Finał pościgu miał miejsce na pewnej zapyziałej planetce Holmberga II. Proxytechy najemniczki starły się tam z cyfrowymi wytworami geniuszu ściganego. Sytuacja stała się patowa, więc doszło do rękoczynów.
W obliczu śmierci haker zagrał ostatnią kartą. Wyjawił, dokąd porwano rodzinę najemniczki. Zdradził, kto za tym stoi i jaki ma związek z VanBrantCorp. Na efekty nie musiał długo czekać. Korporacja zresztą też.
Gdy Wanda i Raginis wkroczyli do saloonu, Skopolec i Brzytwa właśnie opijali odbicie porwanych. W pierwszej chwili wzięli przybyszów za alkoholowych awanturników. Potem ich uwagę zwrócił kowbojski kapelusz androida.
– Jeszcze raz. – Brzytwa skrzywiła się nad kuflem. – Mamy zostać piratami?
Dewajtis machnęła ręką.
– „Ratownicy opłacani w naturze” brzmią lepiej.
– Nie. Nie. Piractwo nie jest receptą na długie i szczęśliwe życie.
– A dożywotnia ucieczka? – Wanda wpatrzyła się kobiecie w oczy. – Odwaliliście piękną robotę. VanBrantCorp wam tego nie zapomni. Znacie realia lepiej niż ja. Jeśli zostaniecie na legalu, oni w końcu was dopadną.
– Wszechświat ciągle się rozszerza – stwierdziła filozoficznie Brzytwa.
– VanBrantCorp też. – Raginis wymierzył w nią mechaniczny palec. – Nie można wiecznie uciekać. Znam to z autopsji.
Kobieta uniosła brew.
– Niby skąd? – spytała. – Czyżbyś był jedną z tych Sztucznych Inteligencji, które zwiały z wojska?
– A gdybym ci szepnął, że trafiłaś w jedno z trzech?
Skopolec odchrząknął ostentacyjnie.
– Zakładając, że się zgodzimy – powiedział z naciskiem do Wandy – to ty będziesz kapitanem, tak? A blaszak?
Raginis wstał zza stolika i założył kapelusz.
– Ja, kowboju? – rzucił. – Ja będę wszystkim i niczym jednocześnie. Spoiwo zespołu. Tritron dbający o dobry nastrój. Tylko i aż tyle. To jak? – Klasnął w metalowe dłonie. – Rozlejecie z nami trochę gnojówki?
Wspomnienie z werbunku rozbłysło i wnet znikło, znów zostawiając Dewajtis z wrażeniem, że coś się nie zgadza. Nie wiedziała, co takiego, więc wróciła myślami do relacji Brzytwy.
Po wybuchu „Goliatha” najemniczka pobiegła w panice w głąb „Konstelacji”, a potem wzorem Zena straciła przytomność. Gdy się ocknęła, ujrzała sceny, które zmroziły ją do cna.
Ściana korytarza zamieniła się w ruchomą rzeźbę. Przedstawiała kadry z porwania rodziny Brzytwy z dokładnością do pojedynczych łez. Wrócił strach i rozpacz z tamtych dni. Wrażenie, że człowiek umarł w środku, a życie straciło sens, więc nie zostaje nic innego, jak rzucić medycynę i siać wokół śmierć. Tamta decyzja bolała.
Jej wspomnienie jeszcze bardziej. Brzytwa tłukła pięściami w ścianę tak długo, aż rzeźba znikła, pozostawiając po sobie nierówności i pełno niesprawnych podzespołów. Dopiero gdy przebrzmiała rozpacz i łzy, kobieta mogła normalnie myśleć. Teoria o sabotażu Skopolca rozbłysła bardzo szybko.
Teraz mężczyzna leżał na kozetce, a wokół jego głowy krążyły igłokształtne skanery. Obok wisiał hologram z projekcją mózgu pokrytego wysypką implantów.
– Sporo uszkodzonych – stwierdziła Brzytwa. – Nic dziwnego, że zwariował. Idę o zakład, że bajzel w systemach wziął się właśnie z tego. Zwarcie tu i tam, luźna myśl, jakiś zabłąkany algorytm interpretacyjny i proszę, katastrofa gotowa.
– Patrz na datowanie. – Dewajtis wskazała znaczniki na hologramie. – Uszkodzenia powstały tuż po wybuchu „Goliatha”. Jak dostaliśmy odłamkami.
– Ale dlaczego tylko u niego? – Zen, walczący przez terminal z sieczką w systemach, ożywił się na moment. – Moje implanty są okej.
– Nie wiem. – Kapitan miała nadzieję, że nie słychać drżenia w jej głosie. – Brzytwa. Zrób zbliżenie na ten rejon. O, dokładnie tak. Dzięki.
Najemniczka zmarszczyła brwi.
– Skala uszkodzeń jak wszędzie indziej – mruknęła. – Czego szukamy?
– Czekaj. Zaraz wracam.
Dewajtis wybiegła z ambulatorium. Musiała działać szybko.
Szybciej niż strach, który właśnie mroził ją od środka.
III
Ruszyła przed siebie korytarzem, wypatrując topniejących ścian. Teraz wiedziała już, czego się spodziewać. Więcej: domyślała się, o co chodzi w tym całym bajzlu.
Gdy „Konstelację” przeorały szczątki, Skopolec zakrztusił się wspomnieniami z czasów, kiedy VanBrantCorp szczuła go najemnikami. Tymczasem Brzytwa ujrzała w ścianie porwanie swojej rodziny. Identyczne zjawisko stworzyło replikę robota, przez którego Zen stracił pracę. Trzy dramatyczne wspomnienia. Trzy punkty zwrotne, które zmieniły tych ludzi na zawsze.
– „Z waszych głów strach. Oni tego chcą” – Dewajtis wspomniała komunikat nadany z „Goliatha”. – U was sytuacja rozwinęła się gorzej niż tu. Na pewno. Skoro popełniliście samobójstwo, musieliście wyczerpać inne opcje.
Istniał jednak dodatkowy element układanki.
Wanda szła korytarzem. Echo kroków odbijało się od ścian.
– No dalej, skurwysynu – warknęła, strzelając wzrokiem dookoła. – Wyłaź!
Wspomnienia, które ją nawiedziły, nie pojawiły się ot tak. Stanowiły wskazówki od kogoś, kto bardzo nie chce wyjść z ukrycia. Werbunek Zena i słowa: „Nawet Wielki Admirał Regler miewał wpadki”. Werbunek Brzytwy i Skopolca, gdzie Raginis porównał się do tritronu dbającego o dobry nastrój.
Wanda nie słyszała o żadnym Wielkim Admirale Reglerze. Znała natomiast profesora o tym nazwisku. Badał tritrony, nazywane przez złośliwych ektoplazmą. Te pseudocząstki istniały w każdym rodzaju materii. Porywacze Ciał czerpali z nich energię.
Profesor Regler twierdził, że oddziałując na tritrony można dowolnie przekształcać rzeczywistość. Gdy ludzkość okiełzna ektoplazmę, zasłuży na miano bogów – chyba że ktoś ją w tym ubiegnie.
A potem zniszczy.
Na przykład Obcy, którzy wrócili z nowymi umiejętnościami i starą jak Wszechświat żądzą zemsty. Którzy eksperymentują na załogach zagubionych statków, badając reakcje na poszczególne rodzaje ataków. Którzy na pewno ustalili, że poprzez ektoplazmę można spalić implanty zapobiegające opętaniu. U Skopolca prawie odnieśli sukces.
– No dalej! – warknęła w korytarz Dewajtis, choć strach coraz mocniej ściskał jej gardło. – Pokażcie, co na mnie macie! No już!
Porywacze Ciał przybyli po eksplozji „Goliatha”. Tkwili gdzieś na „Konstelacji”, skryci w jakimś obcym metalowym strzępie. Sterowali zeń całym bajzlem. Co to było? I gdzie?
– No już! – wrzasnęła Wanda. – Już!
Bezruch. Cisza.
– Już!
Cios otwartą dłonią w twarz. Dewajtis zatoczyła się, wsparła plecami o ścianę. Tak jak wtedy dotknęła policzka. I tak jak wtedy spojrzała przed siebie, na pałającego gniewem ojca.
W jego oczach płonął ogień. Wypielęgnowaną twarz wykrzywiała furia. Nie potrafił dojść do ładu z tym, co usłyszał. To nie mieściło mu się w głowie.
– Nie możesz rzucić służby! – ryknął.
– Już rzuciłam! – pisnęła Wanda.
– Dziesięć pokoleń Dewajtisów! Wszyscy we flocie, w pancernych, w wojsku! Wszyscy!
– Nie wszyscy!
– Zamknij się! Matka zrobiła wszystko, żebyś zdała Akademię! Ja cię wspierałem jak tylko mogłem! A ty się tak odwdzięczasz!
Wanda dygotała z przerażenia, szczęka jej drżała, po policzkach ciekły łzy. Wchodząc do gabinetu ojca, stając przed obliczem jego i dziesiątek Dewajtisów spozierających z obrazów – wiedziała, że będzie ciężko. Ale już dawno podjęła decyzję. Paliła mosty. Ta presja, ta dwulicowość, te okropności, które widziała... Nie potrafiła dłużej w ten sposób żyć.
Rozwinęła pierścień w rękawicę mocy.
– Co ty robisz?! – uniósł się ojciec. – Wyłącz to! Bo cię wydziedziczę! Słyszysz?! Wydziedziczę!
– Wydziedziczaj! – ryknęła Dewajtis i zadała energetyczny cios.
Ożywiony metal rozbryznął się po całym korytarzu „Konstelacji”. W miejscu, gdzie przed momentem stała imitacja mężczyzny, resztki nóg wtapiały się w podłogę.
Kobieta drżała jak w gorączce. Serce łomotało niczym tłok. Miała ochotę skulić się w kącie i rozpłakać, zupełnie jak wtedy, gdy uciekła z domu i przez bardzo długi czas wędrowała bez celu po zalanym deszczem mieście. W końcu kupiła gitarę. Przycupnęła w przejściu podziemnym. Mimo drżących rąk zagrała „God Was Never on Your Side”. Uspokajała się stopniowo. Gdy zaczęła „Whorehouse Blues”, oczyma wyobraźni patrzyła już w przyszłość.
Nie wiedziała, w którym momencie przysiadł się do niej czarny robot. Zauważyła go dopiero, gdy szarpnął struny swej gitary akustycznej i zaczął fałszować:
– Dwanaście groszy, tylko nie płacz proszę! Dwanaście groszy w pucharze przyniosę! – Raginis urwał i zwrócił twarz ku Dewajtis. – Heja, dziewczyno. Sporo o tobie słyszałem. Mam dla ciebie propozycję. Zawiera i kapitanowanie, i własny statek. Co ty na to, Wando?
– ...Wando...
– ...Wanda?...
– Wanda! – wrzasnął jej do ucha Zen.
Dewajtis ocknęła się. Napotkała spojrzenia mechanika i najemniczki, oba pełne troski i niepokoju.
– Słyszeliśmy twoje krzyki, przybiegliśmy... – zaczęła tłumaczyć Brzytwa, ale kapitan przerwała jej machnięciem ręki. Rozejrzała się. Nigdzie nie spostrzegła resztek imitacji ojca. Po konfrontacji musiała ruszyć w głąb statku niczym zombie. W każdym razie dotarła pod drzwi Infosiedliszcza.
Przypadek? Czy raczej popchnięcie we właściwą stronę, uskutecznione przez coś, co wyśmienicie udaje Sztuczną Inteligencję?
– Skopolec? – spytała Dewajtis.
– Zabezpieczony w am...
– Dobra. Słuchajcie. Gdzieś na kadłubie „Konstelacji” wylądował puchar. Musicie go znaleźć i zniszczyć.
Brzytwa zmarszczyła brwi.
– Co?
– „Dwanaście groszy w zębach tu przynoszę”. Tak brzmi ta piosenka. „W zębach”. Nie „w pucharze”.
– Nie przysmażyło ci głowy w międzyczasie? – zapytał z troską Zen.
– Ciebie zaraz przysmażę! – zjeżyła się Dewajtis. – Bierz się za czujniki! Przeczesuj kadłub na zewnątrz! Brzytwa!
Najemniczka wyprężyła się na baczność. Ona pamiętała, co to dryl.
– Tak jest!
– Zaloguj się na proxytechy i jazda z nimi na zewnątrz. Mają obstawić cały kadłub.
Uwinęli się błyskawicznie dzięki terminalom w ścianach. Dewajtis popędzała ich każdym spojrzeniem.
– Już? – warknęła, gdy skończyli. – To za mną! Musimy odwrócić ich uwagę.
– Ich? – wyrwało się Zenowi, ale wtedy Wanda otworzyła drzwi.
Ściany Infosiedliszcza żyły. Przybrały postać koszmarów z przeszłości.
Agenci VanBrantCorpu porywający kobiety z dziećmi. Wojskowe proxytechy pacyfikujące miasta, kontynenty, całe planety. Ludzie zadeptujący domeny innych inteligentnych ras. Floty niszczące świat po świecie. Oszalałe Sztuczne Inteligencje, atakujące wszystko wokół. Tajne sojusze z megakorporacjami i przyzwolenie na ich zbrodnie. Romans Dewajtisów z wielką polityką.
Ojciec Wandy i jego ambicje.
Wspomnienia oddzieliły się od ścian. Ruszyły w stronę załogi „Konstelacji” wielokształtną breją, huczącą wściekle, zdeterminowaną, by zabić. Ani Dewajtis, ani Zen, ani Brzytwa nie mieli szans. Rozpędzona masa metalu zawsze ma przewagę.
Nagle ta masa zamarła w pół drogi do drzwi. Jak w stopklatce.
Bo na jej drodze stanął Raginis.
– Nie powstrzymam ich na długo! – krzyknął.
– Nie musisz! – rzuciła Brzytwa i zamknęła oczy.
Właśnie dostała od Zena namiar czegoś, co wyglądało jak puchar. Sygnał z jej implantów pomknął do proxytecha, który znalazł się najbliżej. Maszyna wyrwała z „Konstelacji” szary kielich, zdeformowany i osmalony – i przerobiła go na surówkę.
Akcja rodzi reakcję. Fala koszmarów stopniała i rozlała się po Infosiedliszczu.
Stali naprzeciw siebie. Po jednej stronie czarny robot. Po drugiej – wymęczona załoga „Konstelacji”.
Dewajtis miała ochotę zdradzić wszystkie swe domysły. Podejrzewała jednak, że uraziłaby tym Raginisa, który na pewno opisze wszystko lepiej. Już niedługo. Wystarczyło tylko trochę cierpliwości.
„Nie można wiecznie uciekać. Znam to z autopsji.” Kolejna wskazówka. Tak naprawdę robot powiedział wtedy coś zupełnie innego.
Zatem istnieli też Porywacze Ciał, którzy nie chcieli zniszczyć ludzkości. Niebanalni, żywiołowi, ciepli. Ludzcy. Gotowi stanąć przeciwko pobratymcom.
– Dziękuję, Raginis – rzekła Wanda z uśmiechem pełnym ulgi. – Ciekawy punkt zwrotny, nie sądzisz?
Android uchylił nieistniejącego kapelusza.
– Ciekawy – przyznał z rozbawieniem. – Powalczymy o następne?
#############################################
To jest Finał Turnieju o Puchar Administratora 2018 :arrow: Czas na Wasze punkty; oceniamy!