Na krańcu wsi, tuż za świerkowym laskiem - dostatecznie gęstym, by zapewnić niewidzialność w dzień, lecz zbyt mikrym, by ukryć miękką żółć świateł nocą - mieszkała Dreja. Nie wiadomo, jak naprawdę miała na imię, i czy w ogóle. Choć wciąż żyli tacy, co mogliby pamiętać, zapomnieli wszyscy.
Dreja całe dnie spędzała w swym ogródku, nawet zimą ubrana w nieodłączny kapelusz ze słomy. Okrążając starą chałupę, szeptała coś nieustannie to do siebie, to do roślin i ptaków, których rosło i kręciło się tam mnóstwo. Raz na tydzień brała spod wiaty rower i przy akompaniamencie przerdzewiałych skrzypień podążała do sklepu. Odpowiadała sztywno na „dzień dobry” starszych, zaś śmiech dzieciaków mijała beznamiętnie jak mija się rój muszek czy kupkę zeschniętych liści. Nic nie zaburzało wyważonych proporcji wzajemnej obojętności aż do pierwszych dni pewnego deszczowego października.
Zaczęło się od małego kuzyna Tryków, który spóźnił się na kolację i wleciał przemoczony do kuchni, gdy ciotka właśnie zbierała talerze. Wuj już czekał, ze skórzanym pasem, wyżłobionym długą historią nietrafionych zapięć, przyrostów wagi i nieletnich dramatów. Rudzielec zatrzymał się gwałtownie. Nabrał powietrza, poczerwieniał tak bardzo, że ostentacyjne zazwyczaj piegi stały się niewidoczne, i wymachując nerwowo rękoma wykrzyczał, że stara Dreja to czarownica. Tryk szybkim ruchem przemienił pasek w zwichrowanego ślimaka, odłożył na stół i zasyczał cicho:
- Co ty bredzisz?
- Co ty bredzisz?
I wtedy chłopak opowiedział wszystko. Jak poszedł pod dom Drei, bo był ciekaw, o czym ta rozmawia z wronami, lecz padało akurat i ptactwo trzymało się z daleka. Jak obserwował starą, krążącą między domem a komórką, i nucącą smutną dziecięcą piosenkę. Jak stara zdjęła na chwilę kapelusz, by wylać z ronda wodę, i wtedy deszcz zmył z jej twarzy zmarszczki i wypłukał siwiznę. Jak w wielkich, ciemnych oczach dostrzegł odbicia serc lipowych liści, i coś jeszcze, coś bardzo dziwnego, czemu chciał się przyjrzeć, więc wychylił się tak mocno, aż zajęczała żerdź, i jak wówczas Dreja go dostrzegła. Dojrzała, przykuła wzrokiem do płotu, więc nie mógł się ruszyć ni odezwać, i szła ku niemu wolno, bardzo wolno, przy okazji na powrót stając się staruchą.
- Wystarczy – rzucił Tryk i chwycił ze stołu skórzane stworzenie. Trykowa pospiesznie opuściła kuchnię.
*
Następnego dnia o świcie we wsi zaroiło się od dziesiątek młodych mężczyzn. Część dzierżyła w dłoniach terkoczące pudełka. Niektórych wiodły psy, milkliwie zdystansowane, a przez to doprowadzające do szału miejscowe kundle. Do mężczyzn dołączali kolejni, w kurtkach i kaloszach, wąsach i bez wąsów. Siwi i w trampkach. Zmęczeni i wyspani, cherlawi i krzepcy. Zza okien patrzyły nań kobiety, czerwonookie i smutne. Po stalowym niebie wiatr gonił chmury, spiętrzając je w kłębiaste torty szalonych cukierników. Gdzieś klekotały niedomknięte drzwi. Szpakowaty szatyn zakomenderował coś kroczącym za nim ludziom i oto tłumek rozpadł się na mniejsze, które znikały stopniowo wśród domostw i zielonych kęp.
Trykowa odeszła od szyby, chwyciła spod zlewu wiadro i wyszła na podwórze. Podążała wzdłuż frontowej ściany, zatopiona w rozważaniach, a może wręcz przeciwnie, pustce i niemyśleniu, gdy kątem oka zarejestrowała nieoczekiwany ruch. Było za późno na unik. Wpadła z impetem na barczystego blondyna w mundurze. Krzyknęła.
- Spokojnie. – Nieznajomy trzymał ją za ramiona, trzepoczące niczym skrzydła odlatującego motyla. - Czy pani wie, co się stało?
Skinęła głową.
- Możemy porozmawiać?
Rozejrzała się dookoła, po dziedzińcu, polu, łące; przesondowała błyskawicznie wnętrze domu i zawartość biegających w panice komórek nerwowych. Przytaknęła. Wskazała na drzwi.
- Spokojnie. – Nieznajomy trzymał ją za ramiona, trzepoczące niczym skrzydła odlatującego motyla. - Czy pani wie, co się stało?
Skinęła głową.
- Możemy porozmawiać?
Rozejrzała się dookoła, po dziedzińcu, polu, łące; przesondowała błyskawicznie wnętrze domu i zawartość biegających w panice komórek nerwowych. Przytaknęła. Wskazała na drzwi.
*
Gar z wodą oddychał chrapliwie, wypuszczając w przestrzeń obłoki pary. Rozsypane po blacie sztućce dzwoniły w rytm uderzeń pięścią. Tryk siedział rozparty za stołem i klarował przybyłemu, co powinien zrobić. Powinien udać się do chałupy Drei i przeszukać ją gruntownie. Ta wiedźma zawsze była stuknięta, ale ostatnio stała się niebezpieczna. Wczoraj chciała zrobić krzywdę synkowi szwagra, ledwo zdążył uciec. A tamten, bąk raptem dwuletni, jak nic ani uciec, ani obronić się nie zdołał. Poza tym szwagra chłopak słyszał, jak stara śpiewa kołysankę, a kto normalny tak robi, gdy w pobliżu nie ma dzieci? Zatem trzeba iść, ratować małego, o ile żyw jeszcze.
Gość wysłuchał tyrady, podziękował za herbatę i zebrał się do wyjścia. Z sionki rzucił, że sprawdzi Dreję, gdy tylko będzie miał wolną chwilę.
Dzień we wsi upłynął na gorączkowych pytaniach „I co?”, „Znaleźli go?”, „Wiadomo już coś?”, wypowiadanych przez kolejne usta, aż, gdy wszyscy już spytali wszystkich, rozpoczęła się następna runda. Odpowiedzi, mniej lub bardziej rozbudowane, sprowadzały się w istocie do dwóch słów: „nie” i „nic”. Koło południa monotonię daremnych dialogów przerwał dźwięk wezwanej do zemdlonej matki Jasia karetki. Wieczorem zawieszono akcję poszukiwawczą.
Tryk stał pod dębem i patrzył jak umundurowani przybysze wchodzą do autobusu, który wypluł ich o poranku; jak siadają ciężko w fotelach, przywierają doń gwałtownie, posłuszni sile ciążenia, i dają się powieźć w ciemność. Gdy szum silnika ucichł zupełnie, odwrócił się do sąsiadów i wytłumaczył, co powinni zrobić.
*
Dreja wcisnęła się między ścianę i poszarzałą zasłonę. Nasłuchiwała.
Głosy. Dużo głosów - podniesionych, zaczepnych. Mających o coś pretensje. Krążą wokół okien, szukając choćby najmniejszej szczeliny, wwiercają się w cegły, ślizgają po zaprawie; chcą wejść. Nie otworzy. Tamtej wiosny dziadek je wpuścił – chciał spytać, o co chodzi, wyjaśnić sprawę. Wpłynęły do środka, zdezorientowane niczym karp wypuszczony z reklamówki do wanny. Złagodniały. Wyminęły zgiętą w znak zapytania prababcię, zasiadły na ławach, stanęły przy starannie splecionych warkoczach cebuli. Gospodarz zaoferował poczęstunek, więc skinęły głowami, że chętnie. Powoli oswajały się z zapachem lewkonii i geranium, zaczynały wstawać, krążyć, gładzić miękkie obicia siedzeń, obracać w rękach prześwietloną słońcem porcelanę i przyglądać się z bliska inkrustowanej twarzy staruszki. Przybierały na sile. Któryś z nich wetknął paluch w bladoróżową, rozedrganą rysę. Powietrze przeszył szloch, a potem brzęk odkładanej tacy i krzyk dziadka.
Po tej wiośnie dziadek już się nie odezwał. Siedział całe dnie w kuchni i rozdawał wnuczkom wydrążone nożykiem ćwiartki jabłek, trzęsąc się przy tym jak pralka przy wirowaniu. I choć z pozoru przypominał siebie, nie miał nic w środku; została tylko chora, zmęczona wydmuszka, potrafiąca kroić nożykiem jabłka i zalewać się łzami.
Dlatego ona ich nie wpuści. Powoli zsunęła się na podłogę i ostrożnie poruszając wargami, wyszeptywała piosenkę, którą często nucił dawny dziadek. Stukanie w okna narastało, klamka przy drzwiach kręciła się wokół własnej osi. Coś huknęło. Głosy były tuż tuż. Udało im się. Weszły.
*
Dreja śniła, że unosi się nad podłogą. Lipowe deski falowały niczym klawisze fortepianu, wiatr szarpał i wydymał firanki. Bluzkę miała Dreja rozdartą, ramiona pożółkłe od siniaków, ale była spokojna i szczęśliwa. I nagle szara kobieta z cienia zaczęła do niej mówić. Mówiła cicho i monotonnie, jak bezduszny automat odtwarzający napisany przez człowieka tekst. Kazała uciekać, bo tamci wrócą i się zemszczą. Teraz, natychmiast, już. Dreja uśmiechnęła się błogo, zapewniając, że nie ma takiej potrzeby, bo nic nie zrobiła. Poza tym, przecież znaleźli chłopczyka w sadzawce, biednego malucha. Dlatego poszli sobie. Tamta zdawała się nie słuchać, powtarzała w kółko, że to bez znaczenia. Chłopca ktoś utopił. Jest ofiara, musi być winny.
*
Dreja przyglądała się niespodziewanemu kłębowisku barw: ciemnej zieleni, wijącej się niczym żmija po wiosennej trawie, czerni, kręcącej jak zapamiętały w tańcu derwisz, wreszcie czerwieni, wypływającej ze wszystkich kątów. Lecz nie takiej, jak czerwień malin, które jedli z dziadkiem pod gruszą w ogrodzie – tamta była jaśniejsza; zwarta, wypełniona szumem znudzonych much i radosnymi piskami dzieciaków. Dziadzio kładł po jednym owocu na każdym z talerzyków, deklamując przy tym zabawną wyliczankę o ptaszkach, a gdy skończył okrążenie, rozpoczynał od nowa:
Jedna dla sikorki z rana. Druga dla wróbla i dla bociana. Na trzeciej znak przyleci szpak…
Zaśmiewali się z tego głośno, tak głośno jak potrafią zaśmiewać się tylko obdarowywane malinami i uwagą dzieci.
Jedna dla sikorki z rana. Druga dla wróbla i dla bociana. Na trzeciej znak przyleci szpak…
Zaśmiewali się z tego głośno, tak głośno jak potrafią zaśmiewać się tylko obdarowywane malinami i uwagą dzieci.
Nie chciała skończyć jak dziadek. I w pewnym sensie nie skończy – nie zostanie nawet wydmuszka.
*
Trykowa stała w kącie i patrzyła, jak mężczyźni zakładają na szyję Drei pętlę. Wiedziała, że nie stara utopiła chłopca. Mogła to powiedzieć, tu i teraz, bo potem prawda nie będzie mieć znaczenia, ba, stanie się niewygodna. Ostatnia okazja. Tu. Teraz. I nigdy więcej.