[W W] Jedna dla sikorki

1
*
Na krańcu wsi, tuż za świerkowym laskiem - dostatecznie gęstym, by zapewnić niewidzialność w dzień, lecz zbyt mikrym, by ukryć miękką żółć świateł nocą - mieszkała Dreja. Nie wiadomo, jak naprawdę miała na imię, i czy w ogóle. Choć wciąż żyli tacy, co mogliby pamiętać, zapomnieli wszyscy.
Dreja całe dnie spędzała w swym ogródku, nawet zimą ubrana w nieodłączny kapelusz ze słomy. Okrążając starą chałupę, szeptała coś nieustannie to do siebie, to do roślin i ptaków, których rosło i kręciło się tam mnóstwo. Raz na tydzień brała spod wiaty rower i przy akompaniamencie przerdzewiałych skrzypień podążała do sklepu. Odpowiadała sztywno na „dzień dobry” starszych, zaś śmiech dzieciaków mijała beznamiętnie jak mija się rój muszek czy kupkę zeschniętych liści. Nic nie zaburzało wyważonych proporcji wzajemnej obojętności aż do pierwszych dni pewnego deszczowego października.
Zaczęło się od małego kuzyna Tryków, który spóźnił się na kolację i wleciał przemoczony do kuchni, gdy ciotka właśnie zbierała talerze. Wuj już czekał, ze skórzanym pasem, wyżłobionym długą historią nietrafionych zapięć, przyrostów wagi i nieletnich dramatów. Rudzielec zatrzymał się gwałtownie. Nabrał powietrza, poczerwieniał tak bardzo, że ostentacyjne zazwyczaj piegi stały się niewidoczne, i wymachując nerwowo rękoma wykrzyczał, że stara Dreja to czarownica. Tryk szybkim ruchem przemienił pasek w zwichrowanego ślimaka, odłożył na stół i zasyczał cicho:
- Co ty bredzisz?
I wtedy chłopak opowiedział wszystko. Jak poszedł pod dom Drei, bo był ciekaw, o czym ta rozmawia z wronami, lecz padało akurat i ptactwo trzymało się z daleka. Jak obserwował starą, krążącą między domem a komórką, i nucącą smutną dziecięcą piosenkę. Jak stara zdjęła na chwilę kapelusz, by wylać z ronda wodę, i wtedy deszcz zmył z jej twarzy zmarszczki i wypłukał siwiznę. Jak w wielkich, ciemnych oczach dostrzegł odbicia serc lipowych liści, i coś jeszcze, coś bardzo dziwnego, czemu chciał się przyjrzeć, więc wychylił się tak mocno, aż zajęczała żerdź, i jak wówczas Dreja go dostrzegła. Dojrzała, przykuła wzrokiem do płotu, więc nie mógł się ruszyć ni odezwać, i szła ku niemu wolno, bardzo wolno, przy okazji na powrót stając się staruchą.
- Wystarczy – rzucił Tryk i chwycił ze stołu skórzane stworzenie. Trykowa pospiesznie opuściła kuchnię.
*
Następnego dnia o świcie we wsi zaroiło się od dziesiątek młodych mężczyzn. Część dzierżyła w dłoniach terkoczące pudełka. Niektórych wiodły psy, milkliwie zdystansowane, a przez to doprowadzające do szału miejscowe kundle. Do mężczyzn dołączali kolejni, w kurtkach i kaloszach, wąsach i bez wąsów. Siwi i w trampkach. Zmęczeni i wyspani, cherlawi i krzepcy. Zza okien patrzyły nań kobiety, czerwonookie i smutne. Po stalowym niebie wiatr gonił chmury, spiętrzając je w kłębiaste torty szalonych cukierników. Gdzieś klekotały niedomknięte drzwi. Szpakowaty szatyn zakomenderował coś kroczącym za nim ludziom i oto tłumek rozpadł się na mniejsze, które znikały stopniowo wśród domostw i zielonych kęp.
Trykowa odeszła od szyby, chwyciła spod zlewu wiadro i wyszła na podwórze. Podążała wzdłuż frontowej ściany, zatopiona w rozważaniach, a może wręcz przeciwnie, pustce i niemyśleniu, gdy kątem oka zarejestrowała nieoczekiwany ruch. Było za późno na unik. Wpadła z impetem na barczystego blondyna w mundurze. Krzyknęła.
- Spokojnie. – Nieznajomy trzymał ją za ramiona, trzepoczące niczym skrzydła odlatującego motyla. - Czy pani wie, co się stało?
Skinęła głową.
- Możemy porozmawiać?
Rozejrzała się dookoła, po dziedzińcu, polu, łące; przesondowała błyskawicznie wnętrze domu i zawartość biegających w panice komórek nerwowych. Przytaknęła. Wskazała na drzwi.

*
Gar z wodą oddychał chrapliwie, wypuszczając w przestrzeń obłoki pary. Rozsypane po blacie sztućce dzwoniły w rytm uderzeń pięścią. Tryk siedział rozparty za stołem i klarował przybyłemu, co powinien zrobić. Powinien udać się do chałupy Drei i przeszukać ją gruntownie. Ta wiedźma zawsze była stuknięta, ale ostatnio stała się niebezpieczna. Wczoraj chciała zrobić krzywdę synkowi szwagra, ledwo zdążył uciec. A tamten, bąk raptem dwuletni, jak nic ani uciec, ani obronić się nie zdołał. Poza tym szwagra chłopak słyszał, jak stara śpiewa kołysankę, a kto normalny tak robi, gdy w pobliżu nie ma dzieci? Zatem trzeba iść, ratować małego, o ile żyw jeszcze.
Gość wysłuchał tyrady, podziękował za herbatę i zebrał się do wyjścia. Z sionki rzucił, że sprawdzi Dreję, gdy tylko będzie miał wolną chwilę.
Dzień we wsi upłynął na gorączkowych pytaniach „I co?”, „Znaleźli go?”, „Wiadomo już coś?”, wypowiadanych przez kolejne usta, aż, gdy wszyscy już spytali wszystkich, rozpoczęła się następna runda. Odpowiedzi, mniej lub bardziej rozbudowane, sprowadzały się w istocie do dwóch słów: „nie” i „nic”. Koło południa monotonię daremnych dialogów przerwał dźwięk wezwanej do zemdlonej matki Jasia karetki. Wieczorem zawieszono akcję poszukiwawczą.
Tryk stał pod dębem i patrzył jak umundurowani przybysze wchodzą do autobusu, który wypluł ich o poranku; jak siadają ciężko w fotelach, przywierają doń gwałtownie, posłuszni sile ciążenia, i dają się powieźć w ciemność. Gdy szum silnika ucichł zupełnie, odwrócił się do sąsiadów i wytłumaczył, co powinni zrobić.
*
Dreja wcisnęła się między ścianę i poszarzałą zasłonę. Nasłuchiwała.
Głosy. Dużo głosów - podniesionych, zaczepnych. Mających o coś pretensje. Krążą wokół okien, szukając choćby najmniejszej szczeliny, wwiercają się w cegły, ślizgają po zaprawie; chcą wejść. Nie otworzy. Tamtej wiosny dziadek je wpuścił – chciał spytać, o co chodzi, wyjaśnić sprawę. Wpłynęły do środka, zdezorientowane niczym karp wypuszczony z reklamówki do wanny. Złagodniały. Wyminęły zgiętą w znak zapytania prababcię, zasiadły na ławach, stanęły przy starannie splecionych warkoczach cebuli. Gospodarz zaoferował poczęstunek, więc skinęły głowami, że chętnie. Powoli oswajały się z zapachem lewkonii i geranium, zaczynały wstawać, krążyć, gładzić miękkie obicia siedzeń, obracać w rękach prześwietloną słońcem porcelanę i przyglądać się z bliska inkrustowanej twarzy staruszki. Przybierały na sile. Któryś z nich wetknął paluch w bladoróżową, rozedrganą rysę. Powietrze przeszył szloch, a potem brzęk odkładanej tacy i krzyk dziadka.
Po tej wiośnie dziadek już się nie odezwał. Siedział całe dnie w kuchni i rozdawał wnuczkom wydrążone nożykiem ćwiartki jabłek, trzęsąc się przy tym jak pralka przy wirowaniu. I choć z pozoru przypominał siebie, nie miał nic w środku; została tylko chora, zmęczona wydmuszka, potrafiąca kroić nożykiem jabłka i zalewać się łzami.
Dlatego ona ich nie wpuści. Powoli zsunęła się na podłogę i ostrożnie poruszając wargami, wyszeptywała piosenkę, którą często nucił dawny dziadek. Stukanie w okna narastało, klamka przy drzwiach kręciła się wokół własnej osi. Coś huknęło. Głosy były tuż tuż. Udało im się. Weszły.
*
Dreja śniła, że unosi się nad podłogą. Lipowe deski falowały niczym klawisze fortepianu, wiatr szarpał i wydymał firanki. Bluzkę miała Dreja rozdartą, ramiona pożółkłe od siniaków, ale była spokojna i szczęśliwa. I nagle szara kobieta z cienia zaczęła do niej mówić. Mówiła cicho i monotonnie, jak bezduszny automat odtwarzający napisany przez człowieka tekst. Kazała uciekać, bo tamci wrócą i się zemszczą. Teraz, natychmiast, już. Dreja uśmiechnęła się błogo, zapewniając, że nie ma takiej potrzeby, bo nic nie zrobiła. Poza tym, przecież znaleźli chłopczyka w sadzawce, biednego malucha. Dlatego poszli sobie. Tamta zdawała się nie słuchać, powtarzała w kółko, że to bez znaczenia. Chłopca ktoś utopił. Jest ofiara, musi być winny.

*
Dreja przyglądała się niespodziewanemu kłębowisku barw: ciemnej zieleni, wijącej się niczym żmija po wiosennej trawie, czerni, kręcącej jak zapamiętały w tańcu derwisz, wreszcie czerwieni, wypływającej ze wszystkich kątów. Lecz nie takiej, jak czerwień malin, które jedli z dziadkiem pod gruszą w ogrodzie – tamta była jaśniejsza; zwarta, wypełniona szumem znudzonych much i radosnymi piskami dzieciaków. Dziadzio kładł po jednym owocu na każdym z talerzyków, deklamując przy tym zabawną wyliczankę o ptaszkach, a gdy skończył okrążenie, rozpoczynał od nowa:
Jedna dla sikorki z rana. Druga dla wróbla i dla bociana. Na trzeciej znak przyleci szpak…
Zaśmiewali się z tego głośno, tak głośno jak potrafią zaśmiewać się tylko obdarowywane malinami i uwagą dzieci.
Nie chciała skończyć jak dziadek. I w pewnym sensie nie skończy – nie zostanie nawet wydmuszka.

*
Trykowa stała w kącie i patrzyła, jak mężczyźni zakładają na szyję Drei pętlę. Wiedziała, że nie stara utopiła chłopca. Mogła to powiedzieć, tu i teraz, bo potem prawda nie będzie mieć znaczenia, ba, stanie się niewygodna. Ostatnia okazja. Tu. Teraz. I nigdy więcej.

Jedna dla sikorki

2
Językowo bardzo, bardzo mi się podoba. Brak dosłowności, smaczki takie, jak wypaczony ślimak, pas wyżłobiony historią przybierania wagi. Wyważone proporcje wzajemnej obojętności. Głosy przyzwyczajające się do zapachu geranium, oddychający gar... to wszystko świadczy o ogromnej wyobraźni i spostrzegawczości, wrażliwości na szczegóły i talencie do składania obrazu z takich drobnostek.

Z językowych kiksów nie podobają mi się biegające komórki nerwowe i facet trzęsący się jak pralka w czasie wirowania. Poza tekstem to miłe i zabawne określenia, ale do tekstu jakoś nie przystają, są właśnie zbyt miłe i zabawne.

Jeśli chodzi o fotele, to na pewno przywierano do nich, nie doń.

Główny zarzut z mojej strony jest pod adresem backstory Drei. Po pierwsze - nie za bardzo ją zrozumiałam. Policjanci zgwałcili jej babcię, dziadek oszalał i dlatego Dreja jest chora psychicznie? O to chodzi?

Akurat niedopowiedzenia w reszcie tekstu są dobre. Aktualna historia ma być mglista i rozwijać się powoli, ale backstory dodaje się po coś. Ma wyjaśniać, a ta nie wyjaśnia. Może w ogóle można z niej zrezygnować? Choroba psychiczna nie musi mieć podłoża w traumatycznym zdarzeniu z przeszłości. Ba, przeważnie nie ma. W wielu wioskach mieszkały takie "wiedźmy", dość zdrowe, by samodzielnie funkcjonować, ale nie dość, by uczestniczyć w życiu społeczności. To jest normalne, to się zdarza. O ile dobrze zrozumiałam Dreja jest właśnie taką lokalną wiedźmą-wyrzutkiem. Nie trzeba wyjaśniać, dlaczego jest, jaka jest. A jeśli uważasz, że trzeba, to warto wyjaśnić, a nie zamotać niezrozumiałą retrospekcją.

Jedna dla sikorki

3
Umiesz stworzyć zgrabną metaforę, porównać tak, by poruszyć wyobraźnię czytelnika - to bardzo duże plusy. Wiele z Twoich opisów bardzo do mnie przemówiło. W końcu pojawił się jednak pewien przesyt. Jakbyś absolutnie każde słowo musiała ozdobić przymiotnikiem albo przedstawić jakoś oryginalnie.

Spójrzmy sobie na przykład na pasek.
Czuowiek Roku pisze: Wuj już czekał, ze skórzanym pasem, wyżłobionym długą historią nietrafionych zapięć, przyrostów wagi i nieletnich dramatów.
Ten pas żłobiony historią podoba mi się. Nie wiem, czy te "nieletnie dramaty" to już nie lekka przesada, ale nie upierałabym się. Czytelnik tutaj skupia na pasku uwagę, coś mu on mówi o bohaterze, o realiach. Bardzo zgrabne.
Czuowiek Roku pisze: Tryk szybkim ruchem przemienił pasek w zwichrowanego ślimaka, odłożył na stół i zasyczał cicho:
Tutaj pasek staje się ślimakiem i też jest okej. Ten opis fajnie oddaje dynamikę ruchu (jakąś wprawę Tryka w operowaniu tym narzędziem?). Ale dalej przenosimy wzrok na małego Tryka, na Dreję i tak dalej.
I myślę, że dlatego, gdy znów patrzymy na pasek, to to odwołanie się do "stworzenia" jest już trochę na wyrost. To już jest po prostu narzędzie kary. Nie rusza się, nie ma woli. To, że przez chwilę kształtem skojarzyło nam się ze ślimakiem nie uzasadnia tej metafory moim zdaniem.
Czuowiek Roku pisze: - Wystarczy – rzucił Tryk i chwycił ze stołu skórzane stworzenie.
Wydaje mi się, że problemy najczęściej pojawiają się tam, gdzie chcesz coś w zasadzie prostego i oczywistego koniecznie dobarwić.
Czuowiek Roku pisze: Nieznajomy trzymał ją za ramiona, trzepoczące niczym skrzydła odlatującego motyla.
To szybka scena. Wpadli na siebie, on ją przytrzymał, idą rozmawiać. Wcześniej był opis, więc klimat mamy. Dodawanie tu czegoś wyszło już trochę przesadnie. Te ramiona trzepoczące niczym skrzydła motyla brzmią trochę groteskowo i mam wrażenie, że wcale nie oddają ruchu w tej scenie.

Tam, gdzie faktycznie dużo się dzieje, gdy jesteśmy przy najważniejszych scenach, opisy grają ładnie. Bardzo podoba mi się opis dźwięków wdzierających się do domu. Albo na przykład to:
Czuowiek Roku pisze: Dreja przyglądała się niespodziewanemu kłębowisku barw: ciemnej zieleni, wijącej się niczym żmija po wiosennej trawie, czerni, kręcącej jak zapamiętały w tańcu derwisz
Od razu wyobraźnia działa :)

Podsumowując jakoś te wrażenia. Masz bardzo duży potencjał jeśli chodzi o budowanie metafor i porównań - wyobraźnię, ciekawe spostrzeżenia, ładny język. Trzeba teraz nad tym tworzywem trochę zapanować. Gdzieś dodać, gdzieś uciąć. Czyli ćwiczyć, szukać, próbować czytać. Sądzę, że z języka, którym operujesz, można uszyć piękne rzeczy :)

Fabularnie... Tu mam problem. Trochę brakowało mi historii w tej historii. Ładne obrazki, ale nie rozumiem w nich bohaterów. Dreja - najpierw taka sobie niegroźna staruszka, dzieciaki o niej gadają "wiedźma", ludzie znają ją od lat. Jakieś tło, ale już nie wiadomo, jakie. Ten dziadek jest jakimś natrętnym wspomnieniem, ale w zasadzie trochę nie wiadomo, co ono mówi o bohaterce. Coś się kiedyś wydarzyło w domu Drei. Jest jakąś traumą... Ale w zasadzie, co się stało i co z tego wynikło poza stanem dziadka?
Nagle coś się dzieje i wszyscy lecą kobitę wieszać. Wiadomo, można powiedzieć, że wkurzona społeczność zawsze znajdzie sobie kozła ofiarnego, ale nie widzę powodów, dla których nagle to Dreja. Że dziwaczka? No okej, ale to nie od wczoraj. Pewnie nie pierwszej osobie coś się stało przez ten czas itd. Nie przekonałaś mnie, że to przez opowieść małego Tryka.
Dla mnie zdecydowanie za dużo tych niedopowiedzeń. Odbieram ten tekst bardziej jak zbiór urokliwie napisanych kadrów, które nie do końca składają się na historię. A szkoda, bo jakaś mocna opowieść zbudowana tym językiem mogłaby robić wielkie wrażenie.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

Jedna dla sikorki

4
Jakieś drobne zmiany bym zasugerował, ale to pierdoły i nie ma sensu się nad nimi rozwodzić. Generalnie tekst super. Przeczytałem z zainteresowaniem. I bardzo lekko się czytało. Trafne porównania i ładne, zgrabne opisy (kapitalne opisanie przez chłopca czarów, w jaki sposób woda zmyła oblicze staruchy).

Ażeby jakoś bardziej uwiarygodnić gniew tych wszystkich mężczyzn, sugerowałbym umieścić historię nieco w przeszłości i lekko to nakreślić - że wieś, z dala od innych miejscowości, odosobniona i zacofana, i że prości chłopi wierzący w zabobony... Tutaj ta współczesność trochę mi kolidowała z wymierzonym samosądem (chociaż oczywiście i współcześnie podobne rzeczy się dzieją, nie przeczę).

No i jeszcze jedno. Niesamowicie sugestywnie ukazujesz dziejące się tragedie, praktycznie nie opisując przy tym scen przemocy oraz świetnie oddajesz jak te wydarzenia zmieniły bohaterów - i to w zupełności wystarczy, bo emocje przelewają się na czytelnika w piękny sposób. Czego odrobinę Ci zazdroszczę.

Pozdro

Jedna dla sikorki

5
Mam problem z tym opowiadaniem. Przede wszystkim ze względu na fabułę, a może nawet same założenia, które stały się podstawą tejże fabuły. Bezsensowny, okrutny lincz na niewinnej kobiecie powinien poruszyć czytelnika, może nawet nim wstrząsnąć. Mnie natomiast zupełnie nie poruszył. Dlaczego?
Otóż: takie wydarzenie musi być bardzo dobrze osadzone w realiach opisywanej społeczności. Nie "zagra" jako motyw literacki, kiedy o ludziach, którzy się decydują na samosąd, nie wiemy właściwie nic. Lincz nie jest czynem jednostkowym i nie jest zwykłą zemstą. To wyrok wydany przez społeczność, usankcjonowany nie prawem (bo z nim sprzeczny), lecz normami obyczajowymi. Najczęściej silnie zabarwionymi róznymi uprzedzeniami. Dlatego, czytając o takich sytuacjach, zwykle solidaryzujemy się z ofiarami: nie należąc do społeczności, widzimy absurdalność i okrucieństwo zasad, które nią kierują (jak np. w archaicznym plemieniu, które zabija nowo narodzone bliźnięta i ich matkę, bo ciąże mnogie uważane są tam za sprawkę demonów). Równocześnie jednak wiemy, że do takiego wyroku MUSIAŁO dojść, gdyż jest on wpisany w mentalność tamtej grupy.
U Ciebie społeczność wiejska jest zupełnie nieokreślona. Co więcej, pomiędzy nią a Dreją nie ma żadnego konfliktu, raczej neutralna obojętność. Brak jest choćby zwykłych sąsiedzkich animozji, które mogą prowadzić do długotrwałej, narastającej wrogości. Brak jest jakiegokolwiek paliwa, które podtrzymywałoby niechęć, gdyż samej niechęci również nie ma. Kobieta żyje - dosłownie i w przenośni - na obrzeżu wsi. Od wielu lat, nie przeszkadzając nikomu i chyba też przez nikogo nie nękana.
Dlatego właśnie nie kupuję tej nagłej przemiany postawy ludzi ze wsi po zniknięciu chłopca. Opowieść tego drugiego wystarczyła? No dobrze, Tryk mógł uwierzyć, że Dreja to czarownica. A reszta? Na wsi dzieci gubią się/ulegają wypadkom/umierają zazwyczaj przez nieuwagę, bo nikt ich nie dopilnował. Skąd więc pewność, że zdarzyła się zbrodnia? Dziecinna piosenka, śpiewana przez starą kobietę, ma być dowodem? Słyszał ktoś kiedykolwiek płacz albo krzyk dziecka, dobiegający z jej chaty? Widział ktoś kiedyś na podwórku dziecinne buciki? Przekonanie, że "ta stara to czarownica, która porwała Jasia" też musi się czymś karmić. Opowieść małego Tryka mogłaby być punktem zwrotnym akcji, kiedy to ludziom otworzyły się oczy, ale - u Ciebie na ma na co ich otwierać. Nikt nie zbiera żadnych okruchów przeszłości, nie łączy ich ze sobą, żeby potwierdzić: tak, mamy ją, to na pewno ona!
Że to wszystko działo się, kiedy Tryk przekonywał ludzi? Pozostało niedopowiedziane i w tle? Może taki był Twój zamiar, ale to słabe uzasadnienie. Nadal nie dostrzegam tego węzłowego momentu, kiedy nieszkodliwa dziwaczka zamienia się - w wyobrażeniu mieszkańców wsi - w zbrodniarkę, którą należy ukarać śmiercią.
Chłopiec został znaleziony w sadzawce - ale skąd wiadomo, że ktoś go utopił? Pochopne oskarżenia zdarzają się zawsze, lecz zwykle trafiają na opór. Dokonujący samosądu zwykle nie są głupcami.
Mogą być są zaślepieni uprzedzeniami albo wrogością. W Twoim opowiadaniu jednak nic na to nie wskazuje.

C.D.N.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Jedna dla sikorki

6
I jeszcze tak: Dreja nie jest niewidoma, lecz obcych ludzi pojmuje jako "głosy". Nie znam się na rozmaitych zaburzeniach psychicznych, zakładam, że tak może być. Ma to, niestety, pewne skutki dla narracji, kiedy np. głosy
Czuowiek Roku pisze: skinęły głowami, że chętnie. Powoli oswajały się z zapachem lewkonii i geranium, zaczynały wstawać, krążyć, gładzić miękkie obicia siedzeń, obracać w rękach prześwietloną słońcem porcelanę i przyglądać się z bliska inkrustowanej twarzy staruszki.
Nie mam pojęcia, co to jest "inkrustowana twarz staruszki", chociaż wiem, co to jest inkrustacja. Głosy, które kiwają głowami i przyglądają się komuś albo czemuś, też niezbyt dobrze działają na moją wyobraźnię. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że przez takie odrealnienie zdarzenia w domu dziadka zupełnie umyka mi dramatyzm sytuacji.
Czuowiek Roku pisze: Któryś z nich wetknął paluch w bladoróżową, rozedrganą rysę. Powietrze przeszył szloch, a potem brzęk odkładanej tacy i krzyk dziadka.
Po tej wiośnie dziadek już się nie odezwał.
Głos, który wkłada paluch... Mam wrażenie, że jeżeli pozostajemy przy metaforze, że ludzie=głosy, to ich działania powinny być opisywane przez to, co jest właściwością głosów. A wkładanie palucha na pewno nie jest cechą żadnego głosu.
I tak się zastanawiam, czy Dreja nie mogła postrzegać ludzi inaczej, bez tych groteskowych efektów. Nie wiem, może jako cienie? Cienie mogłyby obracać w rękach prześwietloną słońcem porcelanę. Głosy w tej roli wydają mi się zdecydowanie przekombinowane. Zabiegi o tworzenie niekonwencjonalnych metafor wyraźnie dominują tutaj nad meritum przekazu.

I jeszcze wracając do fabuły: Trykowa wie, co się naprawdę zdarzyło. Tylko dlaczego nie powiedziała o tym w czasie poszukiwań chłopca? Boi się czegoś? Kogoś? A może o kogoś, więc chroni go w ten sposób? Czy to po prostu jakaś zadawniona wrogość wobec Drei, z nieznanego nam powodu? Zakończenie opowiadania wydaje się bardzo efektowne (Trykowa jako pani życia i śmierci wieszanej kobiety), lecz jest to efekt dla efektu, bez umocowania w przebiegu opisywanych zdarzeń. Sama kobieta staje się przez to postacią nie tyle zagadkową, ile - nieprzekonującą. Ja nie chcę sobie sama wymyślać pięciu możliwych powodów takiego zachowania; wolałabym, żeby autorka zasugerowała mi jeden, za to przekonujący. Podobnie jest z "sędziami" Drei, którzy wymierzają sprawiedliwość, chociaż w ogóle nie wiedzą, czy była jakaś zbrodnia i wcześniej nic przeciwko kobiecie nie mieli. Takie pozostawianie otwartych sytuacji (zwłaszcza uzasadnienia dla samosądu) prowadzi bowiem nieuchronnie do stwierdzenia: bo ludzie tacy są. Tępy motłoch.
Ale nie wiem, czy rzeczywiście intencją autorki było doprowadzenie czytelniczki do takiej właśnie konkluzji.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Jedna dla sikorki

7
Dziękuję Wam za komentarze, analizy, porady, i w ogóle, że chciało Wam się poświęcić tyle czasu.
To prawda, za bardzo poszłam w niedookreśloność. Chciałam dać wskazówki, co się naprawdę stało, ale umieściłam ich za mało i wyszło coś niezrozumiałego. W przypadku napisanej w ten sposób książki musiałabym kupić auto na gaz i jeździć do każdego czytelnika z tłumaczeniem, co autorka miała na myśli.
Spróbuję to poprawić, żeby bardziej było widać historię którą miałam zamiar opowiedzieć, i wrzucić za parę dni, z nadzieją, że będzie lepiej.

[W W] Jedna dla sikorki

8
Również miałam problemy z ustaleniem istoty opisanych zdarzeń oraz ich przyczyn. Nie odebrało mi to jednak przyjemności zanurzenia się w klimat i język tekstu, zrobił na mnie duże wrażenie.Tym bardziej jestem ciekawa nowej odsłony, którą przeczytam z nie mniejszą przyjemnością.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”