Tekst I
Zupełnie inne życie
Codziennie od nowa zachwycała się wieżami katedry widocznymi z okien sypialni i codziennie brała do ręki gładką, błyszczącą słuchawkę telefonu. Aby upewnić się, że to nie sen.
Już nie mieszka w Braciszewie, z widokiem na gorzelnię. Trzy miesiące temu kupiła jasne, wygodne mieszkanie w Gnieźnie, blisko rynku. W dodatku z elektrycznością i wodociągiem. Mój Boże, gdyby mama tego dożyła!
Zofia westchnęła, ale już po chwili usiadła przed lustrem toaletki.
To dzisiaj.
Otworzyła słoiczek z napisem Sławny róż zielony ateński; nowo wynaleziony, którego używała Aspazyja Phryné. Wprawnym ruchem wyjęła kawałek suchej tabliczki, włożyła go do porcelanowej miseczki i ostrożnie dolała wody z flakonu. Zielona grudka rozpuściła się i zamieniła w śmietankę o jasnoróżowym kolorze. Gotowe. Małą gąbką, sprowadzoną z drogiej poznańskiej perfumerii, nałożyła fluid na twarz, szyję i uszy. Olejkiem rycynowym zwilżyła brwi i rzęsy, poprawiła upięcie włosów i spojrzała w lustro.
-Tak. To wcale nie tak źle mieć czterdzieści lat, myślałam, że będzie gorzej. W końcu mama też była zawsze zgrabna i wiotka. No i te nasze zęby! – Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wstała, wygładziła falbanki kremowej bluzki i lekko przesunęła pasek brązowej spódnicy, spod której wyglądały noski eleganckich bucików.
Idąc korytarzem czuła już zapach placka drożdżowego ze śliwkami. Bardzo stosowny w sierpniu, no i zawsze comme il faut, pomyślała. Weszła do kuchni, gdzie służąca właśnie ustawiała na tacy filiżanki i cukiernicę.
-Tom kapuste kiszonom to ugotuje jutro, psze pani, bo dzisiaj to nie! – obwieściła Marysia, wycierając ręce w ścierkę. – No bo jak pani psorowa przychodzi pierszy raz…
- O, dziękuję Marysi! Tak, to by było nieelegancko, z tym zapachem...
- I niech pani zobaczy salonik, żeby potem nie było że cóś…
Przestronny, jasny salon był idealnie wysprzątany. Zofia szybko zlustrowała etażerki pełne zdjęć i bibelotów, komódkę oraz szafę biblioteczną. Sofa i dwa fotele obite ciemnozielonym aksamitem łagodnym łukiem otaczały okrągły, starannie wypolerowany stolik. Dokładnie tak, jak lubiła.
Zbliżała się dwunasta; słońce coraz ostrzej świeciło w okna, toteż Zofia zaciągnęła grube żółte zasłony. Właśnie poprawiała dalie w wazonie, gdy usłyszała dzwony u franciszkanów, a po chwili pukanie do drzwi, głos Marysi witającej gościa i stuknięcie parasolki wkładanej do stojaka.
Do saloniku weszła pani profesorowa Jasińska, pulchna, siwiejąca brunetka około sześćdziesiątki. Jej mąż, nauczyciel łaciny i greki, cieszył się w Gnieźnie wielkim poważaniem, toteż zaproszenie na wieczór towarzyski u profesorostwa oznaczało przynależność do miejscowej elity. Zofia, jako córka zubożałej szlachcianki i była nauczycielka wiejska, miała duże szanse na dołączenie do tego grona, choć – jak myślała sobie często, zwłaszcza w nocy - nic nie jest pewne na tym świecie.
Panie zasiadły w zielonych fotelach, Marysia podała kawę i placek ze śliwkami, obficie posypany cukrem pudrem. Słodkie aromaty przesyciły salon; przesłonięte okna dawały poczucie błogości i spokoju, a rozmowa płynęła rozkosznym, leniwym strumieniem. Kto jest tutaj kim, kto i jak się przyczynia, kto ma ten wdzięk i błysk, i dobre serce.
- Jakie piękne fotografie! – zachwyciła się profesorowa, wskazując etażerkę. Jej biały kapelusz przybrany piórami i kwiatami lekko się przekrzywił. – Pewnie rodzinne? Mogłabym spojrzeć?
- Oczywiście, proszę. Od kiedy jestem zupełnie sama, te fotografie działają na mnie kojąco. Najpierw owdowiałam, a trzy lata temu zmarła moja matka. – Zofia uśmiechnęła się smutno i wskazała portret jasnowłosej szczupłej kobiety z parasolką, opatrzony datami „1841-1910”.
- O, jakże przykro to słyszeć! – Profesorowa nałożyła okulary na nos. – Prześliczna kobieta, widzę podobieństwo, zwłaszcza te piękne włosy.
- U nas w rodzinie późno siwiejemy – przytaknęła skromnie Zofia. Nie muszę wszystkim od razu opowiadać o francuskiej mieszance ziołowej do farbowania włosów, pomyślała.
- A ten elegancki pan we fraku i cylindrze? Wygląda jak angielski dżentelmen.
- To świętej pamięci Kazimierz, mój pierwszy mąż – wyjaśniła Zofia, a jej głos lekko zadrżał. – Wspaniały człowiek, prawdziwy mężczyzna! Czasami nie widywałam go całymi tygodniami, bo całą duszą oddawał się jeździe konnej i myślistwu, w gronie przyjaciół, podobnych zapaleńców. Aż pewnego razu…
- Proszę nie mówić, to z pewnością bolesne wspomnienia…
- Tak, ale czasem myślę, że opowiadanie o tym przynosi mi ulgę – szepnęła Zofia. - Otóż pewnego razu, jesienią, nad ranem, koń nagle poszedł galopem i Kazimierz spadł. Zabił się na miejscu… A przecież był świetnym jeźdźcem! Potem okazało się, że popręg w jego ulubionym siodle był przetarty, czego on - zawsze z głową w chmurach - nie zauważył…
- Mój Boże! To straszne!
Chwilę trwały w milczeniu.
- A… ten pan obok, brunet o przenikliwych oczach? – spytała nieśmiało pani Jasińska, wskazując kolejną fotografię.
- To świętej pamięci Tadeusz, mój drugi mąż.
- On… on też?? Ciężko panią los doświadczył!
- Tak, to prawda, ale zawsze się pocieszam, że Bóg wystawia nas na próby, których sensu nie możemy pojąć – powiedziała łagodnie Zofia. – Musimy się z tym pogodzić, także ze śmiercią. Cóż, przemijamy… Jak owady. Albo robaki. - Wypiła łyczek kawy. - Rzeczywiście, Tadzinek miał bardzo przenikliwe oczy. Z wykształcenia był przyrodnikiem, studiował w Berlinie. Niezwykły, analityczny umysł, znawca ryb, kolekcjoner motyli, prawie jak pan Darwin.
- I cóż się stało? – zapytała profesorowa, sięgając niespokojnie po filiżankę.
- Zgubiła go jego pasja. Ryby. Wszyscy mówili, żeby nie wypływał na dzikie, zarośnięte jezioro pod Promnem, że tam głębia i silny nurt z rzeczki. Ale Tadeusz był uparty, wypłynął w nocy z wędkami. Rano rybacy odnaleźli jego łódkę. Ciało odkryto znacznie później…
Pani Jasińska milczała, wstrząśnięta.
Widząc pustą filiżankę gościa, Zofia delikatnie dolała jej kawy ze srebrnego dzbanka. Profesorowa rzucała nerwowe spojrzenia na kolejny męski portret.
- Bardzo cenię sobie pani delikatność, pani profesorowo. Ale domyślam się, że chce pani spytać o mojego trzeciego męża.
- Nigdy bym nie śmiała, pani Zofio!
- Tak, to Stanisław. Także po nim zostały mi tylko wspomnienia.
- Jak… jak to się stało?
- Mieszkaliśmy wtedy w Braciszewie. Staś był zarządcą majątku, po prostu urodzony gospodarz, od rana do nocy w polu, w stajniach i oborach. Zawsze dokładny, zawsze skrupulatny. Zbudował nowoczesną gorzelnię, sprowadził do niej potężne niemieckie maszyny… - Zofia westchnęła cicho. – Wpadł do kotła parowego. Komisarz Lautgeber powiedział mi potem, oczywiście z największą delikatnością, że najprawdopodobniej mój nieszczęsny mąż stracił równowagę i wypadł za barierkę, bo… bo, być może, był niezupełnie trzeźwy!
Profesorowa milczała przez dłuższą chwilę. W końcu pogładziła Zofię delikatnie po ramieniu.
- Tak dłużej być nie może - powiedziała. - Musi pani wyjść ze swej wdowiej samotności, wrócić do ludzi! Mam nadzieję, że przyjmie pani zaproszenie na nasze czwartkowe herbatki?
- Z prawdziwą przyjemnością! – Uśmiechnęła się łagodnie Zofia.
- Już niektórzy goście pytali o panią, na przykład pan aptekarz Fogler. Uroczy człowiek, zresztą też od kilku lat wdowiec. - Pani Jasińska pokiwała głową, powodując kolejne przesunięcie się kapelusza. - Także w naszym spokojnym Gnieźnie zdarzają się tragiczne wypadki.
- Wypadki?!
- Niestety. No właśnie pani Foglerowa… O, to był dla nas straszny wstrząs! Żona pana magistra otruła się, bo w nocnych ciemnościach nieszczęśliwie pomyliła buteleczki z lekami! Pan Fogler długo nie mógł dojść do siebie, bardzo się o niego martwiliśmy…
Zofia uważnie patrzyła na swą rozmówczynię.
Kawa już ostygła, cukier puder zabarwił się śliwkowym sokiem.
Zbliżała się pora obiadu.
Było już wpół do drugiej, gdy profesorowa pożegnała się, umocowała szpilkę w kapeluszu, otworzyła parasolkę i wyszła na zalaną słońcem ulicę. Po chwili namysłu zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku apteki.
***
Tylko te noce.
Czasami wracali wszyscy trzej, czasami pojedynczo.
Kazimierz, cuchnący alkoholem i przepoconymi perfumami, znowu śmiał się, że przepuścił prawie cały jej posag w burdelach i na wyścigach; białe, tłuste palce Tadeusza powoli i starannie nabijały na haczyk wijącego się robaka lub precyzyjnie, z rozkoszą kastrowały jej psa; ciągle przystojny, choć przeżarty syfilisem Stanisław nadal dopadał wiejskie dziewczyny i zaznaczał liczbę swych podbojów nacięciami na okładce księgi rachunkowej.
Budził ją smród i przerażenie.
Wstawała. Otwierała szafkę ukrytą za kotarą i wpatrywała się w trzy czarne kapelusze. Pierwszy od lewej - podniszczony cylinder Kazimierza, drugi – ponury homburg Tadeusza, i trzeci – klasyczna, piękna fedora, oczko w głowie Stanisława. Pozostałe dwa wieszaki były puste, ich biało emaliowane gałki lekko połyskiwały w świetle nocnej lampki.
- Czasami kobieta nie ma wyboru – mówiła cichym głosem. – A wy… wy byliście niegrzeczni.
***
Październik nadszedł chłodny i deszczowy.
- Letko napaliłam w saloniku, psze pani, co by nie ciongło po plecach – powiedziała Marysia, pomagając Zofii zapiąć guziczki na długich, ciasnych rękawach. Skończyła i spojrzała jeszcze raz, czy aby wszystkie wpięła we właściwe pętelki. – A antonówki takie duże w tym roku, że pińć starczyło na całom szarlotke!
- Dziękuję! A dodała Marysia wa….
- Wanilie dodałam, jak zawsze. Wanilia daje panom dobry humor, psze pani, pamientam! – Brzydka blizna na jej policzku ściągnęła się w uśmiechu. – Jeszcze ubije śmietane i szlus, wszystko gotowe.
Służąca poszła do kuchni, Zofia spojrzała w lustro.
Teraz Sławny róż zielony ateński, olejek rycynowy, włosy, uśmiech i wiotkość talii.
Dzwony u franciszkanów biły na piątą gdy rozległo się pukanie do drzwi. Zofia słyszała Marysię witającą gościa, głęboki, spokojny głos Foglera i stukot parasola w stojaku. Jeszcze raz wygładziła suknię i powoli wyszła z sypialni.
W holu, na stoliku pod wieszakami, leżał czarny, budzący zaufanie melonik.
##############################################
Tekst II
Czwarty kapelusz
Pierwsze ukłucie poczułam, gdy wysiadając z taksówki ujrzałam go czekającego przed Four Seasons. Stał niedbale oparty o słup latarni, w ciemnoszarym garniturze, z płaszczem przewieszonym przez ramię. Wokół ruch, mijały go dziesiątki przechodniów, przejeżdżały samochody, a on tylko stał i zamyślony patrzył gdzieś w dół Barclay Street.
W czarnym kapeluszu, tym nieodłącznym czarnym kapeluszu.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że na siebie wpadliśmy, Emmeline.
– Cóż za przypadek, prawda? Że też byliśmy na tym samym wernisażu.
Oczywiście drobiazgowo zaplanowany przypadek.
– Właściwie, to miałem nie iść, ale żona wspólnika nalegała… – tłumaczył się, a ja patrzyłam, jak poruszają się jego usta.
Wiedziałam. Wiedziałam wszystko.
– Ile to już lat, Dan? Dziesięć?
Sprawdzałam go perfidnie. Jeśli mu nie zależy, jeśli o mnie nie myślał…
– Prawie dwanaście, Emmeline. Bez dwóch miesięcy – uśmiechnął się.
Jak dokładnie. Był zainteresowany, pytanie tylko, jak bardzo. Musiałam nad tym popracować.
– Mieszkasz w Nowym Yorku?
Czarna rękawiczka zsunęła się do łokcia. Poprawiając ją, musnęłam palcami nagie ramię. Obserwował każdy mój ruch.
– Od paru miesięcy.
– A wcześniej?
Udałam zamyślenie. Obserwowałam płomyki świec migoczące w jego oczach.
– Miami, Savannah, Charleston, Providence, najdłużej, sześć lat, mieszkałam w Bostonie. Ostatnie pół roku spędziłam w Filadelfii.
Nie skłamałam ani razu.
– Interesy? – uśmiechnął się znacząco.
– Interesy.
– I teraz przyszedł czas na Nowy York?
– Tak, Dan. Ale już nie…. Czas na emeryturę, dlatego tu przyjechałam.
To też prawda. Nie cała, ale jednak prawda.
Miał obrączkę.
– Twojej żonie nie przeszkadza, że jesz ze mną kolację?
Umieściłam papierosa w długiej cygarniczce a on oczywiście szarmancko podał mi ogień.
– Julie zginęła w wypadku. Cztery lata temu – odparł łagodnie. Nie miał smutnych oczu.
Wiedziałam przecież. Wiedziałam o wszystkim.
– A ty, Dan? Mieszkasz w Nowym Yorku?
– Mam mieszkanie przy Central Park West.
Wygląda na to, że na swoich legalnych interesach Dan wychodzi o wiele lepiej ode mnie.
– Zamożna okolica.
– Całkiem ładnie. – Speszył się.
– Wiesz, kotku – udawałam, że tego nie widzę – napiłabym się dobrej, czarnej kawy.
– U mnie?
– Pewnie. Muszę zobaczyć tę ładną… garsonierę! – parsknęłam śmiechem a Dan śmiał się ze mną.
Gdy poprosił o rachunek, zgasiłam papierosa i wzięłam torebkę.
– Dan, przepraszam na chwilę.
Po kilku krokach przechyliłam się niedbale i ostentacyjnie spojrzałam na prawą łydkę. Zgodnie z planem szew pończochy był przekrzywiony. Schyliłam się jeszcze bardziej i poprawiłam go. Dłoń przesunęła się zmysłowo po skórze. Spojrzałam ukradkiem spod rzęs. Patrzył, oczywiście patrzył.
Zdjął mnie strach. Czy przeszarżowałam? Czy dobrze grałam rolę sentymentalnej i stęsknionej za dawnym kochankiem? A może mnie przejrzał? Widział mnie już w roli wyrachowanej uwodzicielki realizującej swój tajemniczy plan. Wiele razy. Znał mnie tak dobrze, kiedyś. Znał wszystkie moje sztuczki. Wymyśliłam wiele nowych, ale czy to wystarczy? Liczyłam, że się udało. Że zobaczył coś pomiędzy – radosną po nieoczekiwanym spotkaniu, ale i niepewną – i w tej niepewności sięgającą po stare tricki. Czy uwodzenie było błędem? A może wręcz przeciwnie, może gdybym zachowywała się zupełnie inaczej, niechybnie wyczułby fałsz i powziął podejrzenia? Może właśnie najlepsze, co mogłam zrobić, to być sobą, taką jak kiedyś?
Wiedziałam, że niedługo wszystko się wyjaśni. Albo się uda, albo nie i wtedy wyjadę, ucieknę, zniknę stąd na zawsze.
W toalecie nałożyłam nową szminkę. Tę specjalną. Odtąd musiałam uważać, nie pić, nie palić papierosów, nie oblizywać warg. Wszystko od tego zależało.
Pojechaliśmy taksówką do pięknego apartamentu z widokiem na Central Park. Uniżony portier w liberii otworzył nam drzwi i giął się w ukłonach. W windzie, staromodnej, szykownej windzie Dan mnie pocałował.
– Emmeline, tak bardzo…
Nie pozwoliłam mu skończyć. Zamknęłam jego usta moimi. Pachniał jesiennym słońcem, zupełnie jak kiedyś. Nie mogłam się powstrzymać, nie mogłam nie rozchylić warg. To było ryzykowne, musiałam się spieszyć.
– Kawę? A może drinka? – spytał w eleganckim salonie.
– Zrób mi manhattan, ale najpierw… – Uśmiechnęłam się nieśmiało. – Mogę napić się wody?
Zrozumiał. Gdy kobietą targa burza po pocałunku, po tym pierwszym od tak dawna pocałunku, musi schłodzić emocje. Gdy szykował koktajle, sprawnie wlałam do szklanki z wodą zawartość małej fiolki i wypiłam duszkiem. Antidotum. Zdążyłam.
Teraz wystarczyło tylko poczekać.
Siedzieliśmy blisko siebie otuleni ciepłem rozpalonego kominka, a on gładził mnie po odsłoniętym ramieniu. Coś mówił, ale słuchałam już tylko tembru jego głosu, rytmu słów, uśmiechałam się i potakiwałam. Czekałam. Szeptał mi do ucha, w zagłębienie szyi, a jego palce poruszały się coraz wolniej, głos brzmiał coraz ciszej.
Zasnął, gdy kończyłam koktajl. Zapaliłam jeszcze papierosa, by dać sobie i jemu więcej czasu, by nabrać pewności. Nacisnęłam bolesne miejsce z boku szczęki, ale nie reagował.
Nie ściągając rękawiczek, zaczęłam działać.
Najpierw gabinet, tu szanse były największe. Wielkie, drogie biurko, Black & Parsons, nie stawiało oporu, otworzyłam wszystkie zamki, przeszukałam wszystkie szuflady. Znalazłem wszystkie trzy tajne skrytki, pod blatem, w bocznej ściance i w dolnej szufladzie. W moim fachu trzeba znać się na takich rzeczach.
Ale nigdzie tego nie było.
Przejrzałam meble. Setki książek, aż jęknęłam głucho. Przekartkowałam wszystkie. Zajrzałam do każdego zakamarka, pod dywan, za każdy obraz i zdjęcie, łącznie z przepasaną czarnym kirem fotografią trzydziestoparoletniej kobiety. Julie była ładna, ale w zupełnie innym typie niż ja, trochę poprawiło mi to humor.
Zajęło mi to półtorej godziny.
W garderobie obmacałam każdy garnitur, sprawdziłam szuflady, zajrzałam do każdego buta. Drugie ukłucie poczułam, gdy ujrzałam na półce trzy czarne kapelusze. Lśniący cylinder, komplet do czarnego fraka, już go sprawdzałam. Czarny melonik, zapewne potrzebny, bo Dan prowadzi interesy również w Londynie. I ten, który nosił dzisiaj, klasyczny i elegancki. Cały Dan, zawsze w czarnym kapeluszu, bez względu na porę roku, bez względu na temperaturę i aurę, żadnych ustępstw. Nawet w letni skwar – tylko czarny, żaden szary, ani beżowy i absolutnie nie panama.
Przypomniał mi się kapelusz, który kupiłam mu w Tarragonie. Gdy szaleńczo pędziliśmy kabrioletem uciekając z Barcelony, choć przecież nikt nas nie gonił, ale tak było zabawniej. Podmuch wiatru porwał Danowi stare nakrycie głowy, a on śmiał się, śmiał i śmiał, jak szalony. Ale potem posmutniał i był tak bardzo nieswój, że w najbliższym mieście wypytałam dokładnie i znalazłam najlepszy zakład kapeluszniczy. Wiekowy Katalończyk wyszykował Danowi najpiękniejszy czarny kapelusz, jaki widziałam, z wysokogatunkowego króliczego włosa, zdobiony czarną taśmą i małym piórkiem. Nie wiedziałam z jakiego ptaka i podpuszczałam Dana, że pewnie pawia, bo chodził w tym kapeluszu dumny jak paw.
Ukłuło po raz trzeci. Tego kapelusza tu nie było. Nie powinnam się dziwić, pewnie pozbył się go dawno temu.
Przeszukałam salon i salonik. Kuchnię, łazienki, sypialnie. Zajrzałam do buduaru, wyglądał, jakby zatrzymał się w nim czas. Czysty, ale jakby martwy. Wyszłam, zamykając cicho drzwi. Nie mógłby tego trzymać w pokoju żony. Niemożliwe. Nie on.
Nad Central Parkiem wstawał świt. Miałam jeszcze trochę czasu, pół godziny, może godzinę, ale brakowało mi już pomysłów. Co mi jeszcze zostało? Schowek? Spiżarnia? Zajrzałam do schowka, gdzie piętrzyły się stare pudła. W najniższym znalazłam. Wtedy ukłuło mnie ostatni raz, najmocniej. I już nie przestawało.
Czwarty czarny kapelusz. Elegancka fedora, którą podarowałam Danowi w Hiszpanii. Nie wierzyłam własnym oczom, podniosłam go ostrożnie.
Pod kapeluszem było to, czego szukałam.
Fotografia. Ostatni twardy dowód łączący mnie z przeszłością. Ostatnia przeszkoda dzieląca mnie od spokojnego i dostatniego życia po wycofaniu się z zawodu. Bo tak planowałam i przyszedł czas, by te plany zrealizować, pieniędzy mi nie zabraknie. Nie zostawiałam śladów, nie było żadnych dowodów. Zadbałam o to, byłam ostrożna.
Tylko ta fotografia. Słoneczny dzień, siedzimy roześmiani w samochodzie, Dan z dumą prezentuje nowy kapelusz, ja mam na szyi założoną na chwilę, tylko do zdjęcia, diamentową kolię. Dzień wcześniej w Barcelonie ukradliśmy ją greckiemu multimilionerowi i jechaliśmy właśnie, nieco okrężną drogą, do Madrytu, do umówionego pasera. To zdjęcie zrobił Rick, trzeci członek naszej złodziejskiej szajki. Byliśmy dobrzy, tak dobrzy, że nigdy nie powiązano, ani z nami, ani ze sobą, tych wszystkich kradzieży, których dokonaliśmy w Anglii, Francji i Hiszpanii. Żadnych śladów.
To właśnie wtedy, gdy odpoczywaliśmy po tamtej akcji, Dan oświadczył, że czas byśmy z tym skończyli. Zbędne ryzyko, dość pieniędzy i mnóstwo pomysłów na legalny interes. Ja nie chciałam, kochałam to. I ryzyko, i życie z dnia na dzień, i nieustanne podróże. Dan zagrał ostro, oświadczył, że dzielimy się pieniędzmi i on odchodzi. Był pewien, że się złamię, że zrezygnuję, że przyznam mu rację. Rickowi to pasowało, wyjechali obaj, każdy w swoją stronę.
A ja zapomniałam o Danie.
Pamiętałam o tym zdjęciu. Odnalazłam Ricka w Filadelfii i straciłam pół roku, żeby go rozpracować i omotać. Właściwie tak dla pewności, bo nie był zbyt bystry, nie rozszyfrował mnie. Bez problemu oddał mi klisze i odbitki. O tej, którą dał Danowi, powiedział mi, nim go otrułam. Stąd przeprowadzka do Nowego Yorku, zaplanowane przypadkowe spotkanie i kolacja. Pozostało jedynie zniszczyć ostatni dowód i skończyć z Danem.
Chyba, że… mogłabym zaczekać aż się obudzi i…
Bolesne kłucie w sercu zelżało.
Czy mogłabym… znów z nim? Spędzić resztę życia? Widziałam to w jego oczach. Wybaczyłby mi wszystko, rozstanie, Ricka, kłamstwa. Zna mnie, tęsknił za mną. Czy mnie… kocha? Czy ja go kocham?
Wracam do niego i delikatnie układam jego głowę na mych kolanach. Słońce nieśmiało oświetla srebrne nitki w jego włosach, a ja gładzę tę niesforną grzywkę i myślę.
Dan pochrapuje, niedługo się obudzi.
##############################################
Tekst III
CZK
Było po północy, kiedy zdębiałem. Prawdę mówiąc, przed zdębieniem zdążyłem otworzyć drzwi.
Na klatce schodowej nie było nikogo, więc pomyślałem, że dźwięk dzwonka musiał mi się przyśnić. Myślałem tak do czasu, kiedy dobiegł mnie głos. Ludzie, głos w środku nocy! I to z pustego korytarza! Prze-ra-ża-ją-ce!
Z trudem opanowałem rozklekotane nerwy i jeszcze raz spojrzałem w ciemność. Nie, nie było nikogo; mimo to głos przemówił ponownie:
─ W dół pan patrz, w dół!
Posłusznie opuściłem wzrok i… zdębiałem! Całkowicie! Za progu leżały cztery czarne kapelusze. Jeden z nich, większy od reszty, wyglądał na herszta. Jak po chwili zrozumiałem, to on przemawiał w imieniu swoim i kompanów.
─ Jesteśmy z CZK ─ powiedział, groźnie marszcząc szerokie rondo.
─ CZK? ─ Zamrugałem nieprzytomnie. Przecież czasy stalinizmu już dawno minęły!
─ Tak, CZK. Mamy za zadanie przeprowadzić rewizję.
─ Jakim prawem?! ─ pisnąłem. Myśli pędziły jedna za drugą, a w ich bezładnej krzątaninie słyszałem tylko słowo „rewizja”.
─ Im mniej pan będziesz wiedział, tym lepiej dla pana ─ burknął herszt, zebrał się w sobie i przeskoczył przez próg. Jego trzej towarzysze wkrótce także znaleźli się w mieszkaniu.
Stałem, osłupiały, patrząc, jak niespodziewani goście prędkimi susami docierają do wieszaka na płaszcze i ustawiają się jeden na drugim. Przywódca wskoczył na chwiejącą się, czarną wieżę i wprawnym skokiem wdrapuje się na wiszącą nad rzędem haczyków półkę.
Kilkoma ruchami ronda zrzuciwszy leżące na półce czapki, odchrząknął. Rozumiecie? Odchrząknął, zupełnie jak człowiek!
─ Panie, nie masz pan kapeluszy w domu?
Poczułem, że się czerwienię; w gardle mi zaschło. Z trudem pokiwałem głową, że nie, nie mam kapeluszy.
─ Nie noszę ─ dodałem, gdy herszt kpiąco wykrzywił dół ronda.
Czarna wieżyczka zachichotała. Zrobiło mi się gorąco ─ byłem bliski omdlenia.
─ Nie nosisz pan?! ─ huknął prowodyr, podskakując na półce, od czego na podłogę spadł mój najlepszy, wyjściowy płaszcz. Sto pięćdziesiąt złotych legło w kurzu i kałuży błota, które naniosłem na butach!
Krew się we mnie zagotowała, ale zapanowałem nad sobą.
─ Nie noszę ─ odparłem lodowatym tonem. ─ Nie noszę!
─ Nie nosisz pan? Dlaczego? ─ spytał skrzekliwy głos z dołu wieżyczki.
─ Bo nie noszę! ─ Zaczynałem tracić cierpliwość.
Herszt chrząknął, zgrabnie sfrunął na ziemię i oświadczył:
─ Jestem zmuszony pana aresztować. ─ Dał rondem znak swoim zbirom, którzy otoczyli mnie, tworząc pocieszny wianuszek u mych stóp. Mogłem każdego z nich skopać jak psa i wytarzać w kałuży, w której wciąż leżał mój płaszcz, ale nie zrobiłem tego. Sam się sobie dziwię, dlaczego…
─ Jest pan aresztowany za brak kapeluszy! ─ ryknął ten z większym rondem i zaszedł mnie od tyłu. Nie odwracałem głowy, pewny, że kapelusz nie może mi zrobić wielkiej krzywdy.
Jakże się myliłem! Boże, Boże, czemuś mnie opuścił, zabrawszy ze sobą resztki rozumu?! Dałem się złapać w potrzask jak pijana mysz w łapy kota. Usłyszawszy za sobą podejrzany szmer, nie miałem już czasu na reakcję ─ na nadgarstkach poczułem dotyk chłodnej, atłasowej wstążki. Ale jakiej wstążki, moi państwo!
Szarpnąłem się, ale nie zdołałem rozerwać tasiemki. Materiał okazał się mocniejszy od kajdanek.
Kiedy herszt stanął przede mną z kpiącym błyskiem we wpiętej nieco powyżej ronda czarnej broszce, zrozumiałem, że nie ma dla mnie ratunku. Stałem na środku przedpokoju, związany piekielnym paskiem materiału, w towarzystwie czterech czarnych kapeluszy, których prowodyr zamierzał aresztować mnie za brak odpowiedniego nakrycia głowy! Uświadomiwszy sobie komizm sytuacji, parsknąłem śmiechem.
Pamiętajcie, aby nigdy, ale to nig-dy nie śmiać się w obecności kapeluszy! Uderzenie, jakim „poczęstował” mnie herszt, nie da się porównać z niczym innym na świecie. Policzki paliły żywym ogniem, a z rozbitego nosa buchnęła krew. Prowodyr chrząknął z wyższością i warknął:
─ Milczeć!
Na widok wojowniczo uniesionego ronda zrobiłem się potulny jak świeżo ogolone jagnię. W milczeniu połykałem wypełniającą usta krew, podczas gdy oprawcy zaczęli przepychać mnie w kierunku wyjścia.
Nie pamiętam, jakim cudem dotarłem do siedziby CZK. Wiem tylko, że niesamowicie zdziwił mnie wyryty nad bramą napis: Centrum Zarządzania Kapeluszami. Pomny diabelskiego ciosu herszta, nie pytałem o nic. Bałem się nawet myśleć o napisie.
Chyba jednak coś pomyślałem, bo trzymają mnie tu czwarty dzień. Ludzie, ratunku! I strzeżcie się kapeluszy!
##############################################
Oceniamy!