Jeśli wcześniej pod opowiadaniem, ktoś zamieścił jakieś komentarze, to przepraszam, ale nie zdążyłem ich przeczytać nim znikło.
– Ale dlaczego zwą go demonem? – zapytał mój giermek, Wiktor.
– Pozabijał tam wszystkich – odpowiedziałem. – Mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet bydło wyrżnął. Całą wieś ukatrupił.
– Ta. To słyszałem, ale czarną magią ich mordował?
– Nie wiem. Biskup tak sądzi. Jak chłopi go zawiadomili, to zabrał kilku strażników i pojechali obadać sprawę. Domy były niemal zatopione we krwi. Cuchnęło tam jak na pobojowisku. Trupy wieśniaków znaleźli w łożach, zwierząt w stodołach. Ktoś podciął im gardła. Ojciec wyczuł tam coś złego, kazał wszystko spalić.
Jeszcze posłał nam konno aż dwudziestu zbrojnych do pomocy. Mają już czekać w karczmie nieopodal. Taka wyprawa kosztuje, a biskup potrzebuje dobrego powodu, by pozbyć się choć odrobiny złota. Przez to sam zaczynam wierzyć, że coś jest na rzeczy.
– Nie brzmi jak czarna magia. Pewnie noc była, to ktoś chodził i gardziele podrzynał. Zwykły morderca.
Co z tego, że jacyś chłopi widzieli tylko jednego podejrzanego wędrowca? Zabójców musiało być kilku. Rabusie albo jakaś sekta. Żeby okraść wieś nie trzeba zabijać wszystkich mieszkańców, więc to pewnie ci drudzy. Jakiś rytuał odprawiali. Głupcy ciągle próbują, a nigdy im te czary nie wyszły.
– Demona nie pokonasz, bo czarną magię czyni – kontynuował Wiktor. – Tak mi brat tłumaczył. Każdy potrafi gardło poderżnąć. Zresztą tyle wiedźm spaliliśmy, a żadna nie czarowała – mówił spokojnie i w bezruchu spoglądał przed siebie.
Wiktor to istna góra mięśni zamknięta w skórzanej zbroi. Do siodła z jednej strony przywiązał ogromny topór, a do drugiej pochwę z półtorakiem. Robi wrażenie kogoś, kto byłby w stanie stanąć w szranki nawet z prawdziwym demonem, ale...
– Czujesz strach – rzekłem, patrząc mu prosto w oczy, a on szybko odwrócił wzrok.
...za dużo mówisz, Wiktorze, to nie w twoim stylu.
– Nie... – niemal krzyknął, lecz głos mu się załamał.
Jest z rodu Kaligurdów. Każdy mąż, który stamtąd pochodzi, zostaje zacnym rycerzem lub okrutnym barbarzyńcą. Nie wiem, którym okaże się Wiktor. Czasem mówi jak jakiś zbój. W walce rządzi nim zuchwalstwo i brawura. Wątpiłem, czy w ogóle potrafi odczuwać lęk, ale to dobry znak. Każdy niesławny okrutnik z jego rodu był nieustraszony.
– A ten... – pomyślał przez chwilę. – Ponoć zabójca krył twarz pod kapturem. Jak go poznamy?
– Nazywa się Teon i...
– Co to za diabelskie imię? – wtrącił prędko, zadowolony, że rozmowa obiera inny kierunek.
– Obce. Spotkałem kiedyś kupca zza morza, który takie nosił – Wiktor o rzezi wie tylko to, co mówili ludzie i posłaniec, jak wręczał mi list. Chyba nie będę miał lepszej okazji, żeby przybliżyć mu szczegóły. – Z tego, co pisał biskup, to dwa dni temu do Rannego Skraju przyjechali dwaj chłopi. Księdza i straży szukali. Mówili, że wybrali się rano do Nachowa. Chcieli tam krowę kupić. Gdy szli, spotkali wędrowca w zakrwawionej opończy. To był ten Teon. Przedstawił się, kazał wracać skąd przyszli i ruszył w kierunku Jeśnioży. Chłopi nie usłuchali. Kiedy dotarli do wsi, znaleźli same trupy. Biskup stwierdził, że sam sprawdzi, co się stało. Wrócił szybko, kazał spalić Nachowo, wyczuł tam coś. Chłopów wyegzorcyzmował i przesłuchał jeszcze raz, ale nic nowego nie powiedzieli. Uwierzył im, bo kiedyś na południu wydarzyło się coś podobnego, też jedynym podejrzanym był wędrowiec w zbroczonym płaszczu. Później posłał po nas i od razu wysłał zbrojnych na pomoc. Gdy gdzieś wiedźmę palimy, to wszędzie o nas głośno, dlatego wiedział, że jesteśmy nieopodal.
– A jak w Jeśnioży żadnego Teona nie znajdziemy?
– Imię może zełgać. Opończę zrzucić. Wtedy wypytamy miejscowych o podróżników, co tamtędy przechodzili. Jak powiedzą, że ani jednego tam nie widzieli, poszukamy w lesie. Później ruszymy na południe, tam jest dużo małych osad, bezbronnych i będziemy czekać na wieści, ale jak pójdzie dobrze i ten Teon nie znalazł sobie żadnego konia, dogonimy go za dwa może trzy dni.
Kaligurdowie szkolą swoje dzieci jedynie w boju. Dlatego Wiktor nie ma pojęcia, jak kogoś śledzić. Często zadaje pytania, a ja uczę go powoli. Zapamiętuje, gdy widzi czyny, same słowa rzadko docierają do jego pamięci. Jednak nie chcę by nauczył się tego, co ludzie we mnie najbardziej cenią.
Otrzymałem święcenia, potrafię odprawiać egzorcyzmy. Dostaję wezwania tam, gdzie znaleziono czarnoksięstwo lub herezję. Na miejscu słyszę, że proces dawno się odbył. Ja mam podpalić stos ze skazańcem, egzorcyzmami wypędzić resztę nikczemności, a jak jeszcze coś zostanie, to mieczem pociąć. Dariusz Światły, wojownik boga, jego miecz może siec samo zło, a święte słowa zabić najgorszego diabła. Dobre sobie...
Nie zaznałem heretyków, którzy się nawrócili. Wymagano mnie jedynie, gdy ktoś musiał spłonąć. Czarownicy i wiedźmy nigdy nie próbowali ratować się magią. Skazańcy nie byli przesiąknięci złem. Gdy sięgały ich płomienie, często pomstowali, lecz przemawiała nimi rozpacz, nie diabelski amok. Prawdziwa żądza zadawania śmierci i cierpienia aż biła od wejrzeń tych, którzy obserwowali. Niby prości zjadacze chleba, a gdy przygotować stos ich wzrok stawał podły. Gorszy niż spojrzenia żołnierzy, którzy na wojnie zatracili się w zabijaniu. Gapie nie spoglądali na mnie, ale czułem jakiś żar. Kiedyś byłem pewien, że to od ognia, że stal mojej zbroi się nagrzewa. Oddałem ją ojcu na przechowanie. Sam przywdziałem brygantynę i naramienniki z ćwiekowanej skóry. To była naiwna decyzja. Gorąc pozostał. Dalej musiałem patrzeć, jak skazańcy płonął. Ba! Dalej podpalałem ich stosy, a czułem, jakby mnie trawił ogień. Teraz rozumiem, że pali mnie nierozumna wrogość. To jak bardzo ludzie, bez dobrego powodu, pragną zmienić heretyków w popioły. Na wojnie nienawiść miała sens. Żołnierze walczyli za ojczyznę, nie cierpieli jej wrogów. W bitwie zabijali, żeby samemu nie umrzeć, żeby śmierć nie dotarła do ich bliskich. Teraz w tej pożodze, którą ze sobą niosę, nie widzę znaczenia. Żadna z tych wszystkich kar nie zakończyła ani zarazy, ani suszy, ani powodzi, ani niczego. Jedynie morale pospólstwa się poprawiały.
Nie chcę, by ktokolwiek przejął po mnie obowiązki podpalania stosów. Zwłaszcza ktoś, kto ma zadatki na szaleńca.
– Rozdroże – zauważył Wiktor.
Od dłuższego czasu jedziemy po brukowanej drodze. Z jej lewej strony ciągnął się górzyste tereny pokryte jedynie trawą. Po prawej niemal to samo tylko w oddali płynie sobie cicho błękitna rzeczka. Drogi rozwidlają się zaraz przed lasem. Bruk prowadzi w jego głąb. Od kamienistej drogi skręca druga, polna, biegnąca pomiędzy drzewami a strumykiem.
Wcześniej bór jedynie malował się na horyzoncie. Teraz wyraźnie dobiega nas szum drzew i śpiew ptaków. Jesteśmy coraz bliżej.
– Tam, za lasem, leży Ranny Skraj – wskazałem na brukowaną drogę. – To miasto, z którego posłał po nas biskup. Dalej, za nim, trakt biegnie aż do stolicy. Na wschód, jadąc po polnego drodze, dotrzemy do Karczmy nad Potokiem, Nachowa, Barachowa i Jeśnioży...
Mignęła strzała. Nie, bełt.
Rozległ się świst i głuchy odgłos trafienia.
Czarne pióra wystawały z oka Wiktora, a z tyłu głowy grot. Zachwiał się. Upadał, lecz stopy utknęły mu w strzemionach. Bezwładne cielsko szarpnęło koniem prawie wytrącając go z równowagi. Wierzchowiec zarżał. Ruszył przed siebie, gubiąc po kolei topór, półtorak oraz mojego giermka.
Patrzyłem chwilę na jego ciało. Niewzruszone, skamieniałe.
Krew we mnie zawrzała.
Pognałem konia do cwału. Nie rozglądałem się. Nie wiedziałem, gdzie jest kusznik, ani ilu jest napastników. Z przodu nadleciał bełt, to tam ruszyłem.
Ujrzałem jednego wroga. Parszywiec w czarnej przeszywanicy stał zaraz przed lasem. Wcześniej musiał chować się za drzewami. Rękoma naciągał cięciwę kuszy.
Prawą dłonią wyciągnąłem miecz z pochwy przytroczonej do siodła. Chwyciłem rękojeść i później jednocześnie lejce. Lewą ręką zdjąłem puklerz przywiązany do naramiennika.
Kusznik już mierzył strzał. Nie uciekł do lasu. Tam drzewa utrudniłyby mi szarże. Nawet jeśli ma pewność, że mnie trafi, to przecież mogę osłonić się tarczą...
Celuje w konia.
Puściłem lejce i stanąłem w strzemionach, wierzchowiec przeszedł do galopu. Chciałem jakoś odskoczyć, ale nadleciał kolejny bełt. Koń twardo zarył w ziemie, nawet nie zarżał, zdechł natychmiast. Mnie pęd wyrzucił w powietrze. Spadłem niemal natychmiast, przeturlałem się w przód. Poczułem ból pod obuchem przytroczonym do pasa. Musiałem nań upaść, wgniatając go w nogę. Mój puklerz gdzieś znikł. Miecz leżał zaraz obok mnie. Porwałem go i rzuciłem się na wroga. On cisnął kuszę w bok i wyciągnął półtorak.
Gdy dzieliło nas dziesięć kroków zwolniłem. Kiedy się zatrzymałem, wgniecenie na moim udzie dało o sobie znać. Nie będę w stanie biec, ale już nie muszę. Bez kuszy przecież nie strzeli.
Przeleciałem wzrokiem po okolicy. Szukałem innych zbójów pomiędzy drzewami. Nie było żadnego.
Kusznik ciągle się zbliżał. Ostrze trzymał wystawione daleko przed sobą. Zaatakowałem, próbowałem trafić jego dłoń. Sparował cięcie, kontratakował na odlew i odskoczył w tył.
Podobnie wyglądały kolejne wymiany ciosów. Klingi się krzyżowały, a on szybko umykał w tył, ze sztychem wymierzonym prosto w moją twarz. Udało mi się wyciąć mu kilka wyraźnych śladów na przeszywanicy. Żaden nie sięgał ciała.
Bez swojej zbroi płytowej, czy nawet kolczugi czułem się nagi. Z porządnym pancerzem nacierałbym znacznie agresywniej, a teraz mam jeszcze obolałą nogę.
Łotr zwiększył dystans o kilka kroków więcej niż zwykle, opuścił miecz i zaczął chodzić wokół mnie.
– Dariusz Światły, paladyn! – roześmiał się ponuro. – Twoja sława to nie stek bzdur.
Teraz próbujesz rozmawiać?
– Kim jesteś? – warknąłem.
– Teon – delikatnie się ukłonił.
Przeszedł mnie dreszcz.
Zwykły morderca – usłyszałem w swojej głowie, jakby Wiktor odżył i przemówił.
W pojedynkę napadł rycerza i jego giermka. Na ruchliwej drodze. Choć, fakt, trakt nie był tak uczęszczany, jak zwykle. Ba! Żadnych podróżników nie widziałem. Ludzie muszą bać się demona z Nachowa, chodzić na około. Podejrzewałem, że to nie zwykły bandzior.
Sięgnął do mieszka przy pasie. Złoto zalśniło w jego dłoni.
– Pięćdziesiąt – rzucił ciskając trzy monety w trawę.
– Co to?! – na myśl, że próbuje się wykpić rozszalał we mnie gniew.
Nie odpowiedział. Podszedł i zaatakował. Jego ostrze grzmotnęło z góry. Cięcie było silniejsze niż poprzednie. Nie zjechało po mojej klindze, tylko ją wygięło sypiąc skrami i runęło w dół. Gdybym się nie usunął, ciąłby mi ramię.
Mój miecz chybotał, wydawał paskudny wysoki dźwięk, a nieprzyjemne drżenie przechodziło powoli na moje dłonie.
Następne cięcie mnie zabije.
Nie natarł natychmiast, oddalił się. Moje ostrze przestało drgać.
– Cztery – rzekł nie spuszczając mnie z oczu.
Zaatakował.
Przyjąłem solidną postawę. Musiałem uniknąć albo odbić jego cios, blokowanie było zbyt ryzykowne.
Siepnięcie nadeszło. Walnąłem w jego ostrze, żeby zmienić tor ataku, ale nie poczułem go. Machnął mieczem tak delikatnie, że jak go odbijałem, prawie straciłem równowagę. On znów odszedł.
– Kpisz sobie ze mnie?
– Czterdzieści dwa.
Podbiegł szybko i rąbnął od dołu. Odbiłem cięcie. Drżenie znów przeszło od klingi na moje ręce. To była ta sama ogromna siła, co za pierwszym razem. Szybciej udało mi się wrócić do poprawnej postawy, ból w nodze zanikł. Gdy on się oddalał, mogłem już nacierać, ale...
– Sześć.
...to nie było normalne. Uwierzyłem, po raz pierwszy odkąd podpalam stosy.
– Tyle dni swojego żywota płacisz diabłom za tę demoniczną moc? Tyle dusz obiecujesz wysłać do piekła?
Jego ostrze ledwo musnęło moje.
Duża liczba znaczyła silnie uderzenie, niewielka słabe. Jedne mówi na przemian z drugimi. Oddala się, żeby wypowiedzieć zaklęcie.
Muszę go zabić, nim użyje innej sztuczki.
Sparuję silny cios. Dogonię go i nawet jak rzuci czar, delikatny atak odbije się od mojej brygantyny.
– Czterdzieści sześć.
Cięcie, jak wcześniej, potężne, ale udało mi się je zwinne odbić.
Rzuciłem się za nim.
To musiała być moja kara oraz szansa na odkupienie. Zwątpiłem w sprawę Kościoła, w potępienie czarnej magii. Muszę go unicestwić, pomścić Wiktora i odpokutować swój brak wiary.
– Pięć – rzekł z dziwnym spokojem, choć byłem tuż przy nim.
Pierwszy wymierzył cios, zignorowałem to. Zamachnąłem się, by pozbawić go głowy.
Dostałem w lewy bark. Powaliło mnie na kolana. Miecz wypadł mi z rąk.
Ból nagle rozległ się po ramieniu. Jego ostrze przecięło skórzany naramiennik. Wbiło się głęboko w moje ciało. Gdy sięgałem za pas po obuch, on wziął ampułkę z niebieskim płynem i wlał jej zawartość w moją ranę. Zapiekło straszliwie, wrzasnąłem i upuściłem kolejną broń na ziemie.
Wskazał mieczem coś za moimi plecami. To był mój wierzchowiec. Miał bełt w oku. Jego głowa była sina, niemal niebieska. Żyły szkaradnie wyszły mu na wierzch. Miejscami aż popękały i powoli wypływała z nich krew.
Chciałem działać, chwycić broń, ale nie mogłem. Ledwo utrzymywałem się na kolanach.
– Paskudnie wygląda, co? – Teon podniósł swoje monety z ziemi.
Poszedł do lasu i wywlekł czyjeś zwłoki w czarnej zakrwawionej opończy z gęstych krzaków. Rzucił obok nich swój miecz oraz kołczan z bełtami. Zabrał mój obuch i zaczął walić nim w twarz trupa. Bryznęła krew, kawałki czaszki i mózgu. Gdy oblicza już nie dało się poznać, cisnął obuch w moją stronę.
– Myślisz, że ujdzie ci to płazem, demonie?
– Nie jestem demonem – ruszył tam, gdzie padł Wiktor. – Nie jestem nawet opętany.
– Wyrżnąłeś wieśniaków w Nachowie!
– Byli martwi. Gdy tam dotarłem, już byli martwi – zaczął wiązać miecz mojego giermka do swojego pasa. – Jeden człowiek by ich wszystkich nie pozabijał.
Jeszcze chwilę temu, też tak sądziłem, ale sprawa wyglądała inaczej, jeśli ktoś pomagał sobie magią.
– A te twoje demoniczne sztuczki?!
– Ja mam tylko krzepę w łapach. Nie umiem szermierki tak dobrze, jak ty. Te liczby to tylko zagadka bez rozwiązania. Uchodzisz prawie za świętego, więc pomyślałem, że spróbujesz ją rozwiązać, powiązać z demonami, a to będzie moja okazja – myśli, że chodzi mi walkę. – Chciałem byś uwierzył, że to czary. Inaczej bym cię nie pokonał. Jak ludzie zobaczą ciała oszpecone trucizną, też pomyślą o demonach. Spalą zwłoki. O tobie, o twojej dzielności, gdy diabeł tchórzliwie cię otruł, a ty i tak go zatłukłeś, ułożą pieśni.
– Oszukałeś mnie?
– Spokojnie, prawda zawsze wyjdzie na jaw – odrzekł oszust.
* * *
Klęczy. Patrzy pustym wzrokiem przed siebie.
– Dlaczego to robisz? – spytał w końcu.
Ja też walczę. To beznadziejna potyczka z czymś nieziemskim. Może nawet popełniam takie same błędy, jak ty.
– Paliłeś heretyków. Bóg tego nie chce. On pragnie żeby się nawrócili. Nie znosi, gdy ludzie zadają bliźnim cierpienie. Stos to tak naprawdę ofiara dla szatana – gdy nie wiadomo co lub kto słucha, warto zostawić fałszywy trop. Nawet jeśli nie ma on większego sensu.
Światły oddał się myślom. Oczekiwałem głośnych oskarżeń o bluźnierstwo. Wtedy byłoby mi łatwiej. Wyszło na to, że znów zabiłem porządnego rycerza.
Spojrzałem na zwłoki, którym roztrzaskałem głowę. Teon. Uśmierciłem kolejne imię. Ostatnio przybierałem te po swoich bliskich. Gnębiło mnie to, jak szybko musiałem je mordować. Teraz trochę się uspokoiłem – obce imię umarło równie szybko.
Ostatnio tam, gdzie prowadzą znaki, znajduję jakby pułapki. Odkrywam jakąś potworną zbrodnię. Zauważają mnie zwyczajni ludzie i myślą, że jestem winny. Coś jest nie tak.
Nie mogę dać się złapać. Jestem winny okrutnych zbrodni. Kiedyś zabiłem wielu. Miałem zapał. Wtedy nawet nie pomyślałbym o tym, żeby walczyć na trakcie. Zwabiłbym ich najpierw głęboko do lasu. Bez tego oraz zasłony na twarz ani rusz, ktoś mógłby zobaczyć. Wtedy tropiłem tych, którzy mogliby coś wiedzieć i próbowałem to z nich wyciągnąć.
Dawno temu małe miasto, skąd pochodzę, znikło. Ulotniło się razem ze wszystkimi, których znałem. Ja byłem daleko w lasach na polowaniu. Wróciłem, szukałem miasteczka, lecz nie mogłem do niego trafić. Tam, gdzie prowadził trakt, gdzie powinno stać, była jedynie trawa i mały, błękitny kamień kwarcowy. Poszedłem z wieściami do sąsiedniego miasta. Nikt mi nie uwierzył. Jak ludzie się przekonali, że zniknęło naprawdę, chcieli mnie spalić. Kwarc straciłem przez własną głupotę. Później zacząłem walczyć, chciałem się chociaż czegoś dowiedzieć. Teraz, po latach, sam zaczynam wątpić, że moje miasto przestało istnieć. Wydawało mi się, że ludzie będą długo gadać o czymś takim, ale oni zapomnieli, wszyscy oprócz mnie. Jestem zmęczony ciągłą wędrówką, tym, że muszę trzymać to wszystko w tajemnicy, nowymi imionami, strachem przed nieznanym.
Po dziesięciu latach dowiedziałem się jedynie, że coś istnieje naprawdę i że ktoś inny za tym podąża.
– Tam – wskazałem wysoką górę na północy, której szczyt ukrył się w czarnych chmurach. – Widzisz to?
Normalni ludzie jej nie widzą. Po wyrazie twarzy Światłego domyślałem się, że ujrzał ją pierwszy raz. Chciał coś powiedzieć, lecz upadł na twarz. Błękit objął jego szyję.
Czas ruszyć dalej. Czas przybrać nowe imię.