>>>Raczej dla wytrwałych;)<<<
Jakiś czas temu zamieściłem tu opowiadanie "Piąte wyjście" i później króciutką kontynuację, kto czytał, ten wie;] Generalnie sprawa ma się tak, że tworzyłem ciąg dalszy i wyszło tego ze trzydzieści parę stron, lecz stanąłem w pewnym momencie i nie mogłem ruszyć dalej. Kombinowałem, kombinowałem i ostatecznie osiągnąłem etap "ctrl+ alt" i dalej "delete", po czym zabrałem się od nowa do pracy, czego efekt zamieszczam poniżej.
Generalnie opowiadanie samo w sobie może stanowić odrębną całość, więc można je czytać bez zapoznawania się z poprzednią częścią (chociaż są na forum dwie, ale ta druga, krótsza, została ostatecznie przerobiona i wchłonięta przez tekst poniżej)
Kontynuacja w toku...
Czasem, tuż po przebudzeniu pamięta się sen na tyle wyraźnie, że wrażenie jego realności sprawia, iż bierze się go za rzeczywistość. Z kolei innym razem jest tylko świadomość snu, ale znowu nie wiadomo czego dotyczył i za cholerę nie można sobie przypomnieć choćby namiastka jego treści. A czasem jest zwyczajna pustka, jakby etapu spania w ogóle nie było, zwyczajne zamknięcie oczu i otworzenie, a pomiędzy nic.
Teraz nie czułem żadnej z tych rzeczy. Nie byłem pewien, czy w ogóle spałem. To było nagłe uzyskanie świadomości, nie odzyskanie, bo nie wiem, czy ją straciłem, po prostu jednocześnie usłyszałem i poczułem ciężki stukot i dziwne drganie pod plecami.
W pierwszej chwili pomyślałem, że nadjeżdża pociąg. W drugiej uznałem za stosowne przedsięwzięcie jakiejś ucieczki, bez obierania konkretnego azymutu, po prostu, by się ruszyć, zejść z toru jego jazdy. W trzeciej chwili doszło do mnie, że nie jestem w stanie podnieść nawet palca.
Otaczała mnie ciemność i okropne dudnienie. Hałas miał swój stały poziom, ani większy ani mniejszy, a przecież pociąg powinien się zbliżać albo odjeżdżać, skoro szyny wibrowały. Coś mi nie pasowało. Poruszyłem delikatnie głową w lewo i drganie natychmiast zmieniło się w promieniujący po całym ciele ból. Zesztywniałem. Uczucie, że coś pode mną drga, okazało się być tylko lichym wrażeniem. To ja drżałem, a łomot był tylko potężnym pulsowaniem w skroniach. Czyli pociągu nie ma, to mnie trochę uspokoiło.
Skoro nie leżę na torach, to gdzie? Wypadało się zorientować w paru ważnych kwestiach, jednak wszystko kończyło się na chęciach. Przy każdym ruchu ból, niczym fala uderzeniowa, rozchodził się po ciele, na szczęście im dalej od aktywnych mięśni, tym był słabszy. Problem stanowiły również powieki - dolne i górne były ze sobą sklejone, widocznie jednak długo spałem i śpiochy zadziałały niczym klej. A może już były podniesione, ale tego nie czułem? Może straciłem wzrok? Przecież nie wiem, jak to jest być niewidomym, więc może właśnie tak? Takie wyjaśnienie sytuacji było zbyt dramatyczne, więc szybko umieściłem je na końcu kolejki wytłumaczeń.
Mrowienie w plecach i nogach stawało się z każdą chwilą coraz bardziej uciążliwe. Moja nikła wiedza medyczna sugerował, że to mogą być odleżyny, lecz do pewności miałem daleko.
Problemy miałem nie tylko z ciałem, ale i pamięcią. Ostatnią rzeczą, jaka mi w głowie siedziała, był walący się sufit i dalej tylko czarna pustka... Cholera, powinienem nie żyć! Ta myśl uderzyła mnie, niczym grom z nieba. Fakt, jestem wytrzymały, ale nie aż tak, by przeżyć przysypanie tonami gruzu. A może... o jasna dupa! Umarłem. Chociaż nie, mało prawdopodobne, przecież czuję fizyczny ból, a, według powszechnych informacji większości uznanych religii, ciało po śmierci idzie na śmietnik albo do odzysku i wtedy kto inny je przejmuje. Więc powinienem nie czuć żadnego namacalnego bólu albo być, dajmy na to, wesołym, szczebioczącym ptaszkiem po reinkarnacji. Problem polegał na tym, że ja za życia zwyczajnie nie wierzyłem, w żadne takie... Stop! Natłok myśli był dobijający, musiałem coś z tym zrobić, musiałem zacząć trzeźwo myśleć.
I wtedy z pomocą przyszło otoczenie. Na powiekach powoli zaczęło zalegać ciepło, czyli jednak na pewno żyłem. Odczuwałem nie tylko ból, ale i przyjemne promienie słoneczne, jak sądziłem, że to słońce mnie ogrzewało. Później usłyszałem jeszcze świergot ptaków. Zdecydowanie żyłem, a i ze wzrokiem nie było najgorzej. Skoro rozróżniałem jasność od ciemności, znaczy, że oczy funkcjonowały, tylko powieki nie miały ochoty na współpracę.
Krowy potrafią wyczuć nadchodzące trzęsienie ziemi, nie wiem, jak to robią, może po prostu wiedzą. Ja przeczułem, że lada moment spadnie deszcz. Nagle w ustach poczułem okropną suchość i wiedziałem już, jak te krowy, co nastąpi. Po prostu miałem pewność. Promienie słoneczne uleciały, ptaki uciekły, a w ich miejsce pojawiły się półmrok i cisza. Chwilę później na twarz spadły pierwsze drobne, pojedyncze i zimne krople, jak przewidziałem.
łagodnie rozszerzyłem wargi, by poczuć wilgoć w ustach.
Odeszło nie tylko pragnienie. Z początku doznałem również lekkiego ukojenia bólu, zupełnie tak, jakby ktoś położył na mnie zimny okład, który jednak z czasem nabrał mojego ciepła i stracił swoje kojące właściwości. Deszcz pomógł mi rozkleić powieki, wreszcie mogłem je unieść, oczywiście dostałem odpowiednią dawkę bólu, nawet wątłe światło zakłuło przyzwyczajone do ciemności źrenice. Mrużąc lekko oczy, dostrzegłem ciężkie, szare chmury, gęste i jednolite, zapowiadające raczej długą mżawkę aniżeli coś mocniejszego. Rzeczywiście, pojedyncze krople po paru chwilach zmieniły się w drobną mgiełkę. Wysoko nad głową, zobaczyłem powoli kołyszące się korony drzew. Gdy przewróciłem oczy, ile tylko mogłem do tyłu, krawędź skarpy, z której zwisały pojedyncze korzenie i kępy trawy. Leżałem pod urwiskiem
Zastanawiałem się ile tak będę jeszcze tkwił? Czy ktoś przyjdzie mi z pomocą? Czy też jestem pozostawiony sam sobie? Czy ktoś mnie nakarmi?
O kurwa, jedzenie.
I nagle poczułem pustkę w żołądku, nagle ból fizyczny zniknął, przynajmniej stracił na ważności w porównaniu z tym doskwierającym, niezwykle uciążliwym ssaniem, którego tak przecież nienawidziłem.
- Jestem głodny - jęknąłem. Najlepiej chyba byłoby stracić przytomność, a później obudzić się martwym bez tego cholerstwa w brzuchu, tej nicości. Chciałem przynajmniej usnąć, sen jest najlepszą metodą na zabicie głodu.
- Wybacz, że cię zostawiłem, ale musiałem załatwić kilka ważnych spraw. – Gdybym mógł, wzdrygnąłbym się na dźwięk tego głosu. Na szczęście organizm wiedział, jakich reakcji powinien unikać, by nie sprawiać sobie dodatkowych nieprzyjemności. Głos sam w sobie nie był przerażający, lecz zaskakujący. – Nie sądziłem, że już odzyskasz przytomność, ale... cieszę się, że będę miał cię przytomnego.
Zmarszczyłem brwi w zdziwieniu, na czole poczułem ukłucie tysiąca malutkich szpileczek. Zawsze byłem wytrzymały na ból, ale to była przesada. Z jednej strony nie mogłem prawie nic uczynić, bo to wiązało się z cierpieniem, większym, bądź mniejszym, ale jednak cierpieniem i choć organizm przeczuwał co już może, czego nie, to, jak się okazało, nie zawsze właściwie reagował. Z drugiej strony odczuwałem to cholerne, nieustające mrowienie w plecach, pośladkach i nogach. Prawdopodobnie miałem odleżyny i bardzo chciałem się ich pozbyć. Wychodziło na to, że tak, czy tak, będę cierpiał.
W szum delikatnie siąpiącego deszczu, szeleszczących liści drzew, wdarł się dźwięk rozdzieranego papieru.
- Dobrze, że już odzyskałeś przytomność, przez jakiś czas myślałem, że cię straciłem.
- Aghhhrrr... – zacharczałem jedynie, widać, do mówienia było mi jeszcze daleko.
- Wiesz, dawno nie miałem tu żadnego towarzystwa... w ogóle, to dawno z nikim nie rozmawiałem. Raz na jakiś czas tylko chodzę do Wielkiego Miasta z... ekhm, nie ważne i wtedy tylko widzę przechodniów, dzieci... – westchnął. Przypuszczałem, że to mężczyzna, wolałbym nie mieć styczności z kobietą o takim tonie głosu. – Spójrzmy... – mruknął do siebie. – Na tej kartce jest napisane, że powinieneś szybko odzyskiwać siły, jeśli ci będę podawał właściwe lekarstwa. Cóż, ufam temu, kto sporządził tę notatkę, ale też innego wyjścia nie mam. – Wizja leczenia według instrukcji z kartki nie była zbyt przyjemna. Nagle poczułem na twarzy ciepły powiew, co mnie zdziwiło, przecież było chłodno. Po chwili doszedł mnie trzask palących się gałęzi. Kto rozpala ognisko, gdy pada?
Zajebiście, trafiłem na jakiego dziwaka.
Przez parę chwil milczał, po czym odszedł bez słowa. Znowu zostałem sam. Nagle opanowało mnie zmęczenie, nad którym nie mogłem zapanować, zresztą nie chciałem. Zwyczajnie opuściłem powieki.
Zapadła ciemność.
Gdy tym razem się obudziłem, wiedziałem, że spałem, wiedziałem też, że śniłem, ale kompletnie nie pamiętałem o czym. Zaspanym jeszcze wzrokiem spojrzałem przed siebie. Drzewa, ciemne chmury, łagodna mżawka na twarzy, lekko przesiąknięte ubranie i ucisk na biodrze, którego wcześniej nie odczuwałem, a może przedtem zwyczajnie go nie było? Po chwili wróciło uciążliwe mrowienie.
Ze snu wyrwało mnie głośne mlaskanie i przyjemny zapach smażonego mięsa. Oblizałem wargi. Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że nie odczułem przy tym bólu, że szyja jest ciut bardziej elastyczna. Ciało odzyskiwało sprawność.
- No, już myślałem, że znowu na dłużej odleciałeś. Hmmmmm, pewnie jesteś głodny, ale nie mogę ci nic dawać, przynajmniej na razie, kartka tego zabrania. – Ta kartka poważnie mnie zastanawiała, jakiś guru ją spisywał, czy co? – Skoro jesteś już przytomny, to... – Podniosłem prawą rękę, spojrzałem na dłoń. Była zabandażowana. Przy ruchu odczułem również mocniejszy ucisk na lewej części biodra. Pomacałem tę okolicę.
- Cholera – jęknąłem. Wokół biodra miałem owinięty bandaż, a w połowie lewego uda i tuż nad miednicą wbite klamry łączące, których używa się dla lepszego zrastania kości, rozerwanych włókien, czy ścięgien.
- Miałeś szczęście, że akurat tamtędy przechodziłem. Raczej byś nie wyszedł z tego o własnych siłach – mówił niewyraźnie, z pełnymi ustami. - Wracałem właśnie kanałami, często tak robię, gdy za długo siedzę w Mieście i muszę wracać nocą. Wolę wędrówkę ściekami, niż spotkanie z Policją. Szedłem zadowolony, gdy nagle wszystko zaczęło się trząść, z sufitu i ścian poodpadały lżej przymocowane cegły, miałem wrażenie, że zaraz wszystko się zawali. – Usłyszałem głośne przełknięcie i jak pociąga kilka łyków jakiegoś napoju. Nabrał głęboko powietrza, wstrzymał oddech, jakby wstydził się tego, co chce powiedzieć. - Najpierw chciałem uciekać, ale... jednak zaciekawiło mnie, co się stało. – Ja natomiast miałem w dupie co go ciekawi, ale cóż mogłem zrobić? Zamrugać na znak protestu? Tylko bezradnie wodziłem wzrokiem po drzewach, ciężko sapałem, a mój przymusowy towarzysz zdawał się tego w ogóle nie zauważać.
W pewnym momencie zwyczajnie przestałem go słuchać. Nie wiem nawet dokładnie na czym skupiłem myśli, ale nie było to chyba coś zbyt wybitnego. W pamięci grzebać nie dałem rady, była zupełnie dziurawa, wolałem poczekać, aż odnowi swoje zasoby. Ostatecznie wszystko dość szybko mnie nudziło, postanowiłem zasnąć, ale to organizm decydował, kiedy chce spać.
Siłą rzecz wróciłem do opowiadania towarzysza.
- Wszystko wyglądało dziwnie. No, niby z jednej strony dziura, jak dziura, wielka, gówniana wyrwa w ziemi, tylko... to wyglądało, jakby nie było eksplozji, a implozja, wszystko zapadło się w sobie, tworząc olbrzymi lej, na moje oko miał ze sto metrów głębokości. – Oderwał następny kawałek mięsa od całości, usłyszałem cichy mlask rozrywanych włókien... Dziura w ziemi? – Budynki nad krawędzią stały zupełnie nie ruszone, nawet szyby w oknach ciągle tkwiły, wychodziło na to, że nie było nawet podmuchu... Echhhhh, nie mogłem tam zbyt długo siedzieć. Wprawdzie Policji jeszcze nie było, ale zamiast nich pojawili się jacyś dziwni goście, nigdy wcześniej ich nie widziałem, a nie sprawiali przyjemnego wrażenia, raczej wolałem uniknąć spotkania z nimi. Część z nich miała niebieskie mundury, przy pasach lekkie karabinki, ci stali i obserwowali okolicę, było ich znacznie więcej od pozostałych. Ci drudzy krążyli, co chwila któryś schodził do leja i po paru minutach wracał na górę. Mieli długie, ciemne płaszcze, chyba granatowe, albo czarne, dokładnie nie widziałem, w końcu było już po jedenastej wieczorem. Jeśli posiadali jakąś broń, to dobrze ją chowali. – Przerwał na moment. Po chwili poczułem zapach papierosa, to akurat była ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę. – Nie siedziałem tam zbyt długo, wolałem bezpiecznie dotrzeć do domu, niż narażać się na spotkanie z nimi. – Niebieskie mundury, długie płaszcze, to na pewno POLBAK! I jeszcze ta dziura w ziemi, a, z tego, co pamiętam, to...
- Kurwa – jęknąłem, gdy uświadomiłem sobie coś przerażającego.
- Słucham?
- Ekhhhhh...
- Boli cię? – w jego głosie wyczułem prawdziwe zatroskanie albo dobrze udawał.
A więc to sprawka POLBAK-u jest. Tylko jakim cudem zdołali odnaleźć naszą bazę? Przez tyle lat się przed nimi chowaliśmy, aż tu nagle jednego dnia bach! i po sprawie.
- Ciebie znalazłem przypadkiem – kontynuował swoją historię, gdyby jeszcze tylko mógł wrócić do tego fragmentu, którego nie słuchałem. – Wracałem standardową trasą, gdy na którymś z kolei skrzyżowaniu usłyszałem ciche pokasływanie. Nie wiedziałem dokładnie skąd dochodziło, w końcu to były kanały i echo było bardzo dezorientujące...
- Ponoć byłem nieprzytomny – to mnie zaciekawiło na tyle, że zdobyłem się na pełne zdanie.
- Ty tak, ale ona nie.
- Ona?
- Tak, ona. Leżałeś na jej kolanach. Gdy mnie zobaczyła, powiedziała tylko, bym się tobą zaopiekował i chwilę później już nie żyła.
- Kto...? – podniosłem się na łokciach. – Ekhu, ekhu! – To nie było zbyt roztropne, ale nie spadłem.
- Nie powinieneś... Nie wiem, kto to był, a ciebie chciałem odstawić na górę, na ulicę i zostawić.
- Więc dlaczego tu jestem? – Jednak to prawda, wysiłek hartuje. Im bardziej się wysilałem, tym stać mnie było na więcej. Z każdą chwilą coraz łatwiej zwyciężałem ból.
- Bo było tam zbyt dużo Policjantów. Nie mogłem ryzykować, że nas zauważą, to znaczy mnie, więc wziąłem cię tutaj.
- Nie mogłeś mnie zwyczajnie zostawić na śmierć?
- Mogłem, ale nie chciałem. Może i żyję z dala od Ludzi, ale ciągle jestem Człowiekiem. Na ulicę nie mogłem cię wynieść, a w kanałach zostawić też nie. Oczywiście ktoś by cię w końcu znalazł, tyle że pewnie już byś był martwy.
- Kiedy to... – urwałem, nagły ból w piersi odebrał mi słowa, zaćmił obraz. Nie miałem pojęcia skąd się wziął.
- Jakiś miesiąc temu.
Opadłem bezwładnie. „Miesiąc?!”, zamknąłem oczy. „Miesiąc...”.
Gdy się ocknąłem panował zmrok. Niebo skrzyło milionem maleńkich gwiazd, twarz owiewał ciepły, lekki wiatr. Ostatnie słowo mężczyzny jeszcze dźwięczało w uszach, zupełnie, jakbym nie spał a tylko zmrużył na moment oczy. Kiedy straciłem przytomność było chłodno i mżył deszcz, a teraz panowało względne ciepło, na niebie nie dostrzegałem ani jednej chmury. Ciekawe, czy to ten sam dzień, czy już zupełnie inny? Kolejne pytanie na które nie znałem odpowiedzi.
Przynajmniej mogłem już swobodnie podnieść się na łokciach. Nawet podczołgałem się pod najbliższe drzewo i oparłem o nie. Dopiero wtedy dokładniej spojrzałem na okolicę. Rzeczywiście leżałem pod kilkumetrową skarpą, stanowiącą wejście do jaskini. Przed grotą było niewielkie klepisko wykarczowane z drzew i zarośli. Jakieś trzy metry przede mną tliło się jeszcze ognisko. Mężczyzny nigdzie nie widziałem.
Ciemność kładła swą władczą rękę nad okolicą bardzo szybko. Nawet nie spostrzegłem, gdy otoczył mnie absolutny mrok. Siedziałem bezczynnie i choć z każdą chwilą czułem przypływające siły, to samodzielne utrzymanie się na nogach stanowiło jeszcze dla mnie zbyt duże wyzwanie.
Uratował mnie, ale nie wiem, kim jest. Dlaczego mnie tutaj trzyma? Dlaczego nie wydał mnie choćby Policji, nie mówiąc o POLBAK-u? Czyżby nie wiedział, że jestem Kebukiem? Tamten Człowiek zaczynał mnie intrygować. Czułem się jak bohater powieści, który tuż po odzyskaniu przytomności w nieznanym miejscu zamiast próbować przypomnieć sobie ostatnie zdarzenia od razu stawia pytania, których rozwiązania będzie szukał do ostatnich stron historii.
Po, chyba, dwóch godzinach znowu mnie zmorzyło. Nie opierałem się, nie walczyłem z tym uczuciem. Posłusznie opuściłem powieki.
I znowu to samo. Gdy byłem przytomny, czułem się, jakbym szedł po niepewnym, grząskim gruncie, a kiedy zasypiałem, jakbym trafiał na przepaść, zwyczajną otchłań, nicość.
Obudziłem się gwałtownie i zupełnie zdezorientowany, nie wiedząc, co się ze mną dzieje i gdzie jestem. Znowu musiałem chwilę poświęcić, by dojść do jako takiego ładu.
Zmrużyłem oczy, wyostrzyłem wzrok, coś mi nie pasowało. Wcześniej nie było dwóch cieni schowanych w krzakach po prawej i lewej stronie na przeciw mnie. Istoty pewnie chciały podejść niezauważone, lecz zdradził je trzask gałęzi, to mnie pewnie wyrwało z letargu. Cienie znieruchomiały, gdy dostrzegły, że je widzę. To na pewno byli Ludzie, Kebukowie są ostrożniejsi. Nagle nad skarpą pojawił się następny osobnik, ale już nie tracił energii na skrywanie swej obecności, stanął w bladym świetle księżyca tak, bym go zobaczył. Wyglądał niczym czarna, rozlana plama atramentu na niebieskiej kartce papieru. Usłyszałem trzask za sobą. To na pewno nie byli przyjaciele, przyjaciele się tak nie skradają.
Poziom adrenaliny niespodziewanie skoczył w górę, przeczuwałem atak. Porcja snu w połączeniu z nagłymi emocjami dodała mi energii. Poczułem jak moc buzuje we krwi, w skroniach coraz mocniej dudni ciśnienie, a od serca falami rozchodzi się ciepło. Zrzuciłem kajdanki bólu, zakwasy same z siebie nagle zniknęły, w żołądku zatrzepotały motylki.
Uśmiechnąłem się. Motylki miłości, przecież kocham walkę.
Zerknąłem na ziemię. Kilkanaście centymetrów od prawej dłoni leżała niewielka gałązka, zbyt wiotka bym mógł nią coś zdziałać. Musiałem wymyślić inną linię obrony. Ostatecznie mogłem wyrwać klamry łączące udo z biodrem i nimi chlastać na lewo i prawo.
Zauważyłem skinięcie głową tego na górze. Czyli nie miałem już czasu na dalszą analizę sytuacji.
Zza pleców doszły mnie miękkie, szybkie kroki. Instynktownie uchyliłem się w prawo. Padłem bokiem na ziemię w ostatniej chwili, ostrze rozcięło powietrze tuż obok mojego barku i wbiło się w pień aż do jego połowy. Nie myślałem, co mogę zrobić, czym mogę się bronić, po prostu mózg przełączył się na automatyczne działanie. Chwyciłem prawą dłonią gałązkę, energicznie odbiłem od gleby i przewaliłem na drugą stronę, w locie smagając po twarzy przeciwnika próbującego wyrwać ostrze z pnia. Padłem teraz na lewy bok i spojrzałem na Człowieka. Dotykał zraniony policzek. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, tylko, wykorzystując jego nieuwagę, wyprostowałem rękę i twardszy koniec gałązki wbiłem mu w oko. Wepchałem ją ledwie na dwa, trzy centymetry, niezbyt głęboko, ale przeciwnik już był unieruchomiony. To jednak mi nie wystarczało, dla lepszego efektu dopchałem gałązkę dalej, aż po same listki.
Pierwszy pokonany, zostało jeszcze paru, ale... żaden nie atakował.
Usłyszałem kilka cichych kliknięć. Cholera, półautomaty, czyli sprawa się komplikuje. Z obecnym stanem zdrowia mogłem stawić opór w walce wręcz, ale na dystans nie miałem szans. Na biodrze poczułem ciepłą ciecz. Krew, górna klamra obluzowała się, naderwała trochę skóry. To nic.
Zauważyłem, jak unoszą dłonie z bronią, celując we mnie.
I nagle zabłysło światło. Ale nie z luf karabinków, tylko wielka łuna rozproszonego ognia. Najpierw płomieniem buchnęły krzaki z tymi dwoma, których zauważyłem na początku, później na prawo, tuż przy wejściu do jaskini. Nawet nie wiedziałem, że tam ktoś stoi. Każdemu rozbłyskowi towarzyszyły paniczne jęki i zawodzenia bólu.
Zdarzenia przelatywały przede mną, niczym slajdy. Odgłos, spojrzenie w stronę źródła dźwięku, ułamek sekundy później znowu gdzie indziej odgłos, szybkie zerknięcie i znowu, i znowu. żadnej płynności, po prostu pojedyncze obrazy.
Dostrzegłem w ciemnej grocie rysy jakiejś postaci. W mroku nie mogłem dojrzeć jej twarzy, ale od razu poczułem, że na mnie patrzy. Blask płonących krzaków nie dochodził do przybysza. Po chwili w jego dłoni zabłysło światło, po czym cisnął nim przed siebie. Przez sekundę widziałem nagie, umięśnione biodro i grube palce, niczym stalowe pręty, trzymające... lampę naftową. Swoją masywną posturą postać sprawiała wrażenie bardziej golema, niż żywej istoty.
Cień znad skarpy poruszył się, chciał zeskoczyć, ale nie zdążył. Olbrzymia łapa przybysza z jaskini chwyciła go za nogę i mocno pociągnęła w dół. Człowiek uderzył z impetem o ziemię, nawet nie wydał z siebie minimalnego jęku, usłyszałem tylko chrzęst łamanych kości.
Nagle zaschło mi w gardle. Nie jestem strachliwy, ale to przedstawienie napełniło mnie bojaźnią przed nieoczekiwanym wybawcą. Zacząłem myśleć, czy ta istota rozprawiła się z moimi przeciwnikami, bo chciała mnie uratować, czy tylko dlatego, że weszli jej w drogę, a teraz jedyną przeszkodą jestem ja.
Postać wyszła z mroku. Adrenalina ze mnie uleciała, mój stan fizyczny wrócił do normy sprzed paru chwil. Znowu byłem kaleką.
- Równa walka, czemu nie? - wzruszył ramionami, spoglądając na palące się jeszcze ciała - ale nienawidzę, gdy ktoś wykorzystuje niemoc drugiego – mówił chrypliwym głosem. – Możesz wstać?
Nie odpowiedziałem. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek był tak zaskoczony. Czułem się jak księżniczka zamknięta w wysokiej wieży, ratowana przez cudownego księcia. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Mi daleko było do księżniczki, a memu wybawcy zapewne do pięknego księcia.
- Mogę – stanąłem niepewnie.
Nieznajomy postąpił ku mnie, wszedł w łunę dogasającego ogniska. Lekki blask płomieni padł na jego ciało, ale twarz ciągle skrywał ponad granicą jasności i mroku. Był naprawdę potężny, czułem się przy nim, jak Calineczka, nagle moje metr osiemdziesiąt bardzo zmalało, on przewyższał mnie zdecydowanie o dwie głowy. Stał prawie cały nagi, jedynie przez biodro miał przepasaną skromną chustę, by zakrywała to, co powinna, a tors, ramiona, uda... gdyby mi ktoś powiedział, że to robot, uwierzyłbym. Jego mięśnie lśniły niczym stal, sprawiały wrażenie nie do przebicia, a gdy przypomniałem sobie, z jaką szybkością i łatwością chwycił Człowieka znad skarpy pomyślałem, że mam przed sobą idealną maszynę do zabijania.
Do tej pory uważałem się za twardziela, prawdziwego twardziela i jakoś nie miałem okazji, by podważyć tę opinię.
- Boisz się mnie? – Chyba wyczuł moje obawy.
- Nie – zaprzeczyłem, ale niezbyt zdecydowanie. Zacisnąłem palce z nerwów, lewą dłonią pomacałem jeszcze krwawiące biodro.
- Spokojnie, gdybym chciał cię zabić, już byś leżał martwy. – To mnie ubodło. Wiedziałem, że w takim stanie nie miałem z nim najmniejszych szans, ale gdybym był zdrowy pewnie już byśmy walczyli. – Jesteś wojownikiem – uśmiechnął się, ja tylko wzruszyłem ramionami. No jestem, ale skąd się tego domyślał? Co on, jakaś wróżka jest? Jeśli tak, to trochę za duża.
Odszedł w cień, między drzewa. Po chwili usłyszałem trzask łamanej gałęzi.
- Będzie ci łatwiej maszerować – podał mi prowizoryczną laskę. – Chodź, tutaj nie jest bezpiecznie. – Był waleczny, ale i roztropny. Polubiłem go. Nie bał się zabijać, bronił właściwych, w tym przypadku mnie, ale kiedy mógł unikał starcia.
- Kim jesteś? – pokuśtykałem za nim.
- Na razie powinno ci wystarczyć, że jestem, może później porozmawiamy... jeśli będziemy w ogóle znosić swoje towarzystwo.
- Dlaczego mnie uratowałeś?
- Miałeś zwyczajne szczęście, nie doszukuj się w tym jakiegoś specjalnego celu. – Weszliśmy w głąb jaskini. Ziemia była miękka, pozbawiona kamieni. Ktoś dbał o podłoże. – Wyszedłem stąd przypadkiem, a ciebie zobaczyłem pierwszego. Widziałem, jak śpisz i się budzisz, widziałem, jak obserwujesz otoczenie i, choć stałem w grocie, po twoim zachowaniu od razu zorientowałem się, że coś cię niepokoi. Najpierw chciałem zwyczajnie poczekać, ale ciekawość wzięła górę. Wyszedłem bardziej ku wyjściu i zauważyłem twoich wrogów... Cholernie nie lubię, gdy ktoś wykorzystuje przewagę liczebną, a już nienawidzę, gdy atakuje kalekę. – Zatrzymał się i spojrzał na mnie. – Wybacz tego kalekę, może...
- Rekonwalescenta.
- Taaaaa... – mruknął. – Nie wiem kim jesteś, nie znam cię, mało mnie to obchodzi. Pomogłem ci, stało się, trudno, czy to dobrze? Nie wiem i raczej nie chcę wiedzieć.
- Chyba dobrze. – Marsz szybko pozbawiał mnie sił. Nie dość, że w jaskini panował absolutny mrok, to jeszcze z każdym krokiem laska wbijała się coraz bardziej glebę. Kamieni ciągle nie było, co wydało mi się dziwne, a im głębiej tym ziemia stawała się coraz miększa.
- Dobrze. Tak, dla ciebie dobrze, dla tamtych nie – machnął ręką wstecz. – Posłuchaj, nie przedłużajmy tego. Uratowałem cię, ale nie czuj się moim dłużnikiem, mam to w dupie. Sprawy mają się tak – nagle stanął, obrócił w moją stronę, pozwolił, bym doszedł do niego na dwa kroki. Oparty o laskę, pochylony, głową sięgałem jego żeber. – Trafiłem tu przypadkiem i choć jestem podróżnikiem, odkrywcą, to są pewne granice tych odkryć, zwyczajnie chcę już wrócić do domu. Ile mogłem, tyle zrobiłem, poza tym, to miejsce wcale nie wydaje mi się przyjazne. Owszem, poradziłbym tu sobie, ale nie chcę tego, czas zwiedzania minął, nadszedł czas powrotu. Jeśli natomiast tu wrócę, to na pewno w planowanej podróży, już bardziej przygotowany. – Zerknął w głąb jaskini. - Wcześniej znalazłem przydatne mi narzędzia, zamierzam je zabrać i wrócić do swojego pojazdu, co ty zrobisz, mam gdzieś. Możesz zostać, możesz iść ze mną. Jeśli wybierzesz druga opcję – patrzyłem na niego z dołu, czułem się, jak młody kadet, któremu starszy instruktor wykłada opcje do wybrania – zgodzę się, ale jesteś w kiepskim stanie i, jeśli będziesz mnie spowalniał, zwyczajnie cię zostawię, a uwierz mi – wskazał ciemność, ku której zmierzaliśmy – tam nie jest łatwo, ja sam ledwie sobie poradziłem.
- Ale... co...
- Nie zadawaj pytań, co się dzieje, bo nie wiem. Na razie jesteśmy razem, ale to może być sytuacja chwilowa. Nie wiem gdzie jestem, trudno – wzruszył ramionami. – Idziesz, albo zostajesz. – Ruszył w głąb pieczary, nie czekając na odpowiedź.
Co mogłem zrobić? Podążyłem za nim.
Jakże byłem zły na siebie, że nie mogłem dotrzymać mu kroku. Chciałem cisnąć laskę, do końca wyrwać klamry i pobiec. Wiedziałem jednak, że to na nic. Gdy ja przebywałem metr, on robił trzy, oddalał się coraz bardziej, aż poczułem, że zostałem sam. Nie kłamał, zostawił mnie i nawet się nie obejrzał. To było kurewsko dziwne.
Zatrzymałem się, wsparłem obiema rękami na kiju, opuściłem głowę i złapałem kilka głęboki oddechów. Nie miałem pojęcia, co dalej robić. I nagle przypomniałem sobie o moim pierwszym wybawcy, gdzie się podział? Do głowy przychodziły mi trzy warianty, dwa bardzo prawdopodobne, trzeci mało, ale możliwy. Jeśli poszedł do lasu, został złapany przez żołnierzy POLBAK-u, pewnie już go zabili, a przynajmniej torturują. Jeśli siedział gdzieś w jaskini, to wytropiła go ta góra mięśni i pewnie zrobiła sobie z niego wykałaczkę. Oczywiście jest jeszcze możliwe, że uciekł, ale... wątpię.
Nagle nad głową rozległo się ciche buczenie, nie raz lodówki takie wydają w środku nocy. Spojrzałem w górę i dostrzegłem żarzące się przewody, najpierw jeden, po chwili drugi i trzeci. Zaczynały się kilka kroków za mną, w stronę wyjścia i biegły tuż obok siebie. Ciągle jaśniały, aż błysnęły mocną łuną, lekko naświetlając dalszą drogę. Nie myślałem długo, ruszyłem wzdłuż nich, jakbym znalazł okruszki, prowadzące do domu. Po kilkunastu metrach również na bocznych ścianach pojawiły się jasne przewody. Korytarz miał około trzech metrów szerokości, ze cztery wysokości.
- Zaraz stąd idę! Radzę się pospieszyć! – z oddali rozległo się wołanie.
Ile tylko mogłem, zwiększyłem tempo. Kłucie w biodrze falami rozchodziło się po ciele, aż, już jako stały ból, gnieździło się w płucach. W pewnych momentach traciłem ostrość widzenia, obraz zachodził mgłą. Na policzki wyskakiwały wypieki na przemian z lodowatym zimnem. W palcach dłoni pojawiło się uciążliwe pulsowanie i mrowienie.
Korytarz nagle zmienił się w wielką jamę. Stanąłem tuż przed nią, obserwując jej wnętrze. świecące kable z korytarza zniknęły w ścianach, zresztą, dalej już były zbędne, z sufitu groty zwisały cztery duże lampy, takie, jak na salach gimnastycznych, ale tylko dwie były zapalone.
- Co to za miejsce?! – krzyknąłem, ale bardziej, by sprawdzić, czy tu jest.
Odpowiedziała mi cisza, zacząłem obawiać się najgorszego, że nie zdążyłem. Po kilku chwilach jednak usłyszałem jakiś chrzęst, metaliczny dźwięk przesuwanych o siebie narzędzi.
- Jesteś tu? – Zrobiłem kilka kroków przed siebie.
Tutaj podłoże było twarde, ale ciągle ziemiste, nie widziałem żadnych kamieni ani, tym bardziej, posadzki. Po lewej minąłem parę półek skalnych, biegnących tuż przy ziemi, im bardziej w głąb, tym stawały się coraz mniejsze, aż w końcu całkiem znikały. Przeciwległa ściana była natomiast zupełnie gładka. Nie dostrzegłem nic szczególnego, godnego dłuższego zatrzymania, a jednak nie ruszyłem dalej. Cała przestrzeń tonęła w jednolitej barwie szarości, te dwie lampy, jedna nad wejściem, druga kilkanaście metrów dalej, nie zapewniały swobodnego badania wnętrza.
Obracałem się, jak ten strach na wróble w polu, parę chwil dookoła. Jeśli mnie naprawdę zostawił, to jest największym skurwysynem na świecie.
Właściwie, to cała ta sytuacja zaczęła napawać mnie bojaźnią. Nie, nie strachem, ale pewnym zastanowieniem się nad własnymi czynami. Do ostatnich wydarzeń z bazy to zawsze ja byłem siewcą śmierci, ale teraz sytuacja się zmieniła i coś we mnie pękło. Już dwa razy ktoś wyrywał mnie z objęć kostuchy, za trzecim razem mogę nie mieć żadnej pomocy w pobliżu.
- No i co tak stoisz? – Z konsternacji wyrwał mnie głos olbrzyma. Nerwowo zerknąłem na niego, stał przy wyłomie w ścianie niedaleko mnie. Nie zauważyłem tego miejsca. Nie zauważyłem tego miejsca i plułem o to sobie w brodę, takie rzeczy, bez względu na wszystko, nie powinny umykać mej uwadze.
- Szukałem cię.
- Szukałeś? Hmmmmm, masz dziwne pojęcie szukania, skoro tylko kręciłeś się w miejscu. – Popatrzył w górę, ja za nim. Staliśmy tak chwilę. – Na co patrzysz? – w końcu oderwał wzrok od sufitu i zerknął na mnie.
- Yyyyyy...
- Nie potrafisz myśleć samodzielnie, tylko naśladujesz innych? – Jeśli wcześniejsze jego komentarze mnie ubodły, to ten jednocześnie rozciął na pół, poćwiartował, zmiażdżył i zaśmiał nad tym, co ze mnie zostało. – Choć, nie przejmuj się tym, co mówię – podszedł do mnie, poklepał po ramieniu – Taki już jestem. Masz, to powinno ci pomóc, zregenerować siły – podał mi fiolkę z jakimś przeźroczystym płynem, nie miałem pojęcia co to jest. Spojrzałem na olbrzyma niepewnym wzrokiem. – Ufasz mi?
- Nie. – Choć, mimo wszystko, budził we mnie pewną dozę sympatii, to ciągle był obcym.
- Więc masz problem. Kroku mi na pewno nie dotrzymasz w takim stanie, a ta fiolka odnowi twoje siły... błyskawicznie – Minął mnie i poszedł w stronę korytarza. Dopiero gdy za nim powłóczyłem wzrokiem zauważyłem, że trzyma niewielką skrzynkę na narzędzia w dłoni.
Kurwa, muszę być bardziej skoncentrowany! Cały ten wypadek wybił mnie z rytmu.
I znowu zostałem sam.
żołnierze POLBAK-u na pewno już się zjawili przy wejściu do jaskini i badają przyczynę masakry swoich ludzi. Pewnie zaraz tu przybędą, a w takim stanie, samotnie, nie dam im rady, czyli umrę. Mogę też wypić to coś, a wtedy albo mnie wykręci albo wyzdrowieję. Nie mogłem się zdecydować, tylko... brak decyzji też jest decyzją. Nie wypijając substancji automatycznie skazywałem się na pierwszy wariant.
Olbrzyma straciłem z pola widzenia już kilka chwil temu.
Nie wypiję, zostanę zabity. Wypiję albo przeżyję albo nie. Po wypiciu miałem jeszcze dwa warianty, czyli więcej, niż nie wypijając.
- żyje się raz i umiera raz – trochę to ironicznie zabrzmiało, bo ja akurat jakoś ostatnimi czasy nie mogłem umrzeć.
Wychyliłem, co miałem wypić.
Ruszyłem przed siebie. Czy zauważyłem jakąś zmianę? Nie, raczej nie, ale... twarde podłoże po kilku krokach stało się miękkie. To coś zaczęło działać! Tylko czy tak, jak powinno? Moje zmysły zwiotczały, właściwe odbieranie bodźców szlag trafił! Chociaż... nie, wyszedłem z groty, a wszedłem w korytarz, tutaj podłoże jest normalnie miękkie, chyba wszystko jest ok.
Paranoja.
Gdzie on, do jasnej cholery, jest?! Kable spod sufitu ciągle lekko oświetlały przestrzeń.... nagle uniosłem laskę, przeniosłem ciężar ciała na prawą piętę, palcami lewej stopy energicznie odbiłem się od podłoża, nadając ciału rozpędu i w obrocie wyprostowałem rękę z laską, przecinając nią przestrzeń przed sobą. Nie spotkałem jednak żadnego oporu, ale czułem, że w pobliżu jest jakaś istota. Lekko ugiąłem nogi, rozluźniłem mięśnie, ciało stało się giętkie, dłoń z prowizoryczną bronią czekała na dalszą akcję. Spokojnie zacząłem obserwować otoczenie. Wyostrzyłem wzrok, kształty nabrały nowych barw, krawędzie, nawet te wcześniej niezauważalne, stały się wyraźne. I znowu ręka z laską sama zadziałała, jakby stanowiła oddzielny organizm, coś, nad czym nie mam kontroli. Zgiąłem łokieć, unosząc go nieznacznie i położyłem broń do poziomu. Szybko pchnąłem do tyłu, trafiając na coś miękkiego.
Każdy ruch, nawet najdrobniejsze napięcie ścięgien, było niczym wcześniej zapisana sekwencja, o której teraz nie musiałem myśleć, po prostu sama się wykonywała. Moje działanie było intuicyjną, a przy tym niezwykle trafną, reakcją na działanie otoczenia. Było szybsze od myśli.
- Ha! Dobrze! – usłyszałem znajomy głos. – Mówiłem, że siły odzyskasz błyskawicznie! Widzisz? Nawet tego nie zauważyłeś. Pewnie byś lazł, jak kaleka jeszcze długi odcinek, nim byś zorientował się, że nie potrzebujesz żadnej pomocy.
- Kurwa... – mruknąłem. Takiego zdziwienia w głowie nie miałem chyba nigdy.
- Tylko nie popadaj w zbyt wielki zachwyt. Dałem ci zwyczajny narkotyk, z odrobiną lekarstwa, jakie znalazłem w tamtych pomieszczeniach – machnął w stronę groty, skąd przed momentem wyszliśmy. – Powinno działać jeszcze jakieś trzy godziny, dokładnie tyle, ile potrzebujemy na dotarcie do mego pojazdu.
- Ale...
- Chcesz stąd wyjść, czy nie?
Przytaknąłem.
- Więc nie zadawaj pytań, tylko zbieraj dupę w troki i ruszaj za mną.
- Ale...
- Rób, co chcesz – powiedział zupełnie obojętnie i ruszył ponownie w stronę groty z lampami.
Po co do niej wracał, skoro kilka minut temu z niej wyszedł? Za cholerę nie mogłem go rozszyfrować. Raz mówi, że ma mnie w dupie, zaraz daje mi jakieś lekarstwa, później znowu, że go zupełnie nie obchodzę. Kto to jest? Na to pytanie odpowiedź mogłem znaleźć tylko w jeden sposób.
Dogoniłem go szybko. Ha! Dogoniłem! Jakże cudownie było znowu czuć pełnię sił, swobodę ruchów, nie być skrępowanym bólem, zakwasami i wiedzieć, że w razie niebezpieczeństwa, jest się w stanie samemu obronić! Tak chyba muszą się czuć dzieci, biegające po łące za motylami.
Szedł pewnie przed siebie, ani razu na mnie nie spojrzał, czy za nim idę. Z daleka wyglądał, jak zwykły Człowiek lub Kebuk, ale nie wyczuwałem tej specyficznej energii, więc nie mógł należeć do mojego gatunku. Był niezwykle podobny do Ludzi, tyle że znacznie większy, konkretne różnice wychodziły dopiero w przybliżeniu. Nie mógł być Człowiekiem, żaden Człowiek nie ma tak rozbudowanych mięśni. Odniosłem wrażenie, że nawet miecz na jego skórze mógłby się złamać, a kule zwyczajnie odbić. Poza tym, wcześniej umknęło to mojej uwadze, wcześniej nie byłem pod wpływem narkotyku, jego skóra miała kolor zielonkawy, przechodzący w szary. Głowa od tyłu była niezwykle symetrycznie okrągła, a im bliżej żuchwy, co dostrzegałem, gdy spoglądał na boki, tym stawała się coraz bardziej kanciasta, zupełnie jak w starych kreskówkach o Batmanie, czy Supermanie. Na biodrze miał przewiązaną chustę, która co jakiś czas swobodnie powiewała. Ciągnęła mnie zwykła ciekawość, po prostu chciałem zobaczyć, czy naprawdę ma wszystko tak potężne. Ani razu jednak nie zauważyłem jego przyrodzenia, a tego nie rozumiałem. Takie nakrycia nosi się przecież po to, by coś okrywały.
Zaczęliśmy się zagłębiać w mrok. Tutaj wątłe światło reflektorów niknęło.
- Stój. – Zatrzymał się dość nieoczekiwanie, lecz zdążyłem zareagować przed zderzeniem z nim. – Widzisz tamto wejście? – wskazał niewielką jamę tuż pod sufitem, niedaleko ostatniej, zgaszonej lampy. – Tam mamy wejść, dasz radę?
- Cóż... – lekko się skrzywiłem. Lekarstwo lekarstwem, ale nie byłem pewien, czy zdołam się wspiąć po płaskiej praktycznie ścianie. Normalnie nie stanowiłoby to dla mnie większego wyzwania, ale teraz miałem wątpliwości.
- Ja idę, ty masz problem. – Ugiął nogi i odbił się energicznie od podłoża, wbił palce prawej ręki w niewielki wyłom, jedną stopą oparł się o ścianę i podciągnął. Wolnymi kończynami wymacywał następne wyrwy i wbijał się w nie. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że zwyczajnie wbija palce w skałę, niczym gwoździe w deski.
Podążyłem za nim, nie miałem innego wyboru. Wyczuwałem już żołnierzy POLBAK-u, a jedyną ucieczką przed nimi była właśnie tamta jama na górze. Na szczęście wspinaczka przysporzyła mi jedynie problemów na początku, kiedy musiałem właściwie rozruszać mięśnie i palce, dalsza część okazała się łatwiejsza niż przypuszczałem.
Gdy do półki pod sufitem miałem niecałe dwa metry, usłyszałem chrzęst przesuwanych o siebie kamieni. Szybko spojrzałem w stronę źródła dźwięku. Z bocznej ściany wysuwał się niewielki blok skalny. Obserwowałem to w bezruchu, zawieszony kilkanaście metrów na ziemią.
- Nie zatrzymuj się – usłyszałem szept z góry. Olbrzym już wyszedł i zagłębiał się w jamę.
Nie mogłem czekać. Wspiąłem się, kucnąłem na półce i ostatni raz zerknąłem w dół.
- Cholera... – mruknąłem.
W jednej chwili dostrzegłem biegających po grocie żołnierzy i wychodzącego zza wysuniętego bloku skalnego mojego pierwszego wybawiciela. Sądziłem, że przepadł, a tu proszę, taka niespodzianka. Ale, co się odwlecze, to nie uciecze, tym razem nie ma szans.
Nie mogłem jednak sobie pozwolić na dłuższe przypatrywanie się scenom.
Zerknąłem w jamę. Panowała w niej absolutna ciemność, od samej granicy. Mrok pożerał każdy strumyk światła z groty. Ostrożnie zagłębiłem się w przesmyk i w momencie uderzyła mnie jego klaustrofobiczna maleńkość. Przez kilka pierwszych metrów szedłem na kuckach, dalej jednak musiałem położyć się na brzuchu i z głową praktycznie przy ziemi wolno posuwałem się naprzód. Jak tamten olbrzym tędy przeszedł? Przecież ja ledwie się tu mieszczę.
Cała uwagę skupiłem na tym, by jak najszybciej brnąć przed siebie, a jednocześnie odganiałem nieprzyjemne myśli o zaklinowaniu się. Ręce miałem skulone przy ramionach, dłonie ocierały się o podbródek, głównie dzięki stopom posuwałem się na przód, one nadawały mi ślimaczego rozpędu. W pewnym momencie nie byłem w stanie nawet wziąć głębszego oddechu, gdy tylko próbowałem nabrać powietrza w płuca, wyczuwałem na plecach skałę.
Nagle ujrzałem przed sobą dwa, niewielkie świetliki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to oczy mojego kochanego olbrzyma, ale... świetliki uciekły. Nawet nie wiedziałem ile metrów przede mną były. Nie mogłem się skupić, trudności w oddychaniu, niezwykle wąski przesmyk i jeszcze obawa, że lekarstwo lada moment przestanie działać, konsekwencją czego zdechnę tu zapomniany przez świat.
świetliki znowu się pojawiły. To na pewno były ślepia jakiegoś stworzenia, poruszały się równo, zdecydowanie miały jednego właściciela.
- Cholera, jak ty tędy przeszedłeś?
Odpowiedziała mi cisza. świetliki stanęły i trwały nieruchomo, zawieszone dokładnie na wprost mojej głowy, ale w jakiej odległości? Nie miałem pojęcia. Po chwili dostrzegłem za nimi następne, lecz sprawiały wrażenie nieśmiałych. Raz unosiły się, to znów opadały, chowając za pierwszymi.
Przełknąłem głośno ślinę. Nie boję się śmierci, obawiam się tylko sposobu, w jaki mogę zginąć. Rozszarpany przez jakieś nieznane gówno, zaklinowany w przesmyku bez możliwości obrony, taka wizja wcale nie była przyjemna.
I zaczęło się.
Dwie pary świetlików ruszyły na mnie, jedne za drugimi. I w tym samym momencie poczułem mocny uścisk na lewej kostce, po czym mocne szarpnięcie. Nie byłem przygotowany na atak z tyłu, wzięli mnie z zaskoczenia. W tej sytuacji nawet instynktowne działanie wzięło w dupę. Coś szarpnęło mnie wstecz i ciągnęło. Położyłem tylko twarz na rękach, by jej nie obić i czekałem. Biodrami uderzałem o skały, nawet lekarstwo nie uśmierzyło bólu, jaki poczułem przy rozerwaniu rany na boku. Nie patrzyłem już na świetliki, czy lecą w moją stronę, ale jakie to miał znaczenie? One przede mną, coś za mną.
I znowu coś nieoczekiwanego, bynajmniej nie pozytywnie. Aż poczułem silne promieniowanie w kręgosłupie, ciemność nagle zabłysła milionem luksów i natychmiast błyskawicznie zgasła. Poczułem tylko, że jestem wyginany pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i wciągany gdzieś w górę.
Straciłem przytomność.
2
że też trafiło na mnie....
Ale od początku:
Ciężko skonstruowane zdanie...
Bez sensu. W takiej chwili da się myśleć o azymucie? Kierunek byłby całkiem na miejscu.
[/quote]większości uznanych religii [/quote]
Uznane, to znaczy takie, które są cytowane? Może chodziło o znane?
Przeczytałem.
Wyobraźni ci nie brakuje a tekst wciąga (jak pominie się błedy logiczne). Jest nawet na bardzo wysokim poziomie , jeżeli chodzi o opisy i zarys sytuacji. Boli jednak w całości kolokwializm w opisach. Nie widzę potrzeby używania miliona "chyba" w myśli bohatera. Ogólnie "cholera" to twoje ulubione przekleństwo jeżeli chodzi o narrację i dialog. Po tylu linijkach drapie w oczy.
POLBAK - nie wiem do czego nawiązuje ten skrót, ale kojarzy się z rodzimą firmą bankową...
Tekst do dopracowania, ale przekaz bardzo przyjemny.
M
Ale od początku:
To było nagłe uzyskanie świadomości, nie odzyskanie, bo nie wiem, czy ją straciłem, po prostu jednocześnie usłyszałem i poczułem ciężki stukot i dziwne drganie pod plecami.
Ciężko skonstruowane zdanie...
bez obierania konkretnego azymutu
Bez sensu. W takiej chwili da się myśleć o azymucie? Kierunek byłby całkiem na miejscu.
Mutant! Człowiek ma tylko jedną powiekę - górną.również powieki - dolne i górne
Może ale? może były podniesione, a ja tego nie czułem?A może już były podniesione, ale tego nie czułem?
Związek frazeologiczny. Grom z jasnego nieba.niczym grom z nieba
[/quote]większości uznanych religii [/quote]
Uznane, to znaczy takie, które są cytowane? Może chodziło o znane?
- a to dla odmiany BARDZO DOBRA linijka.Odeszło nie tylko pragnienie. Z początku doznałem również lekkiego ukojenia bólu, zupełnie tak, jakby ktoś położył na mnie zimny okład, który jednak z czasem nabrał mojego ciepła i stracił swoje kojące właściwości.
onomatopeja. Skoro tak, to zdanie powinno brzmieć : - Aghhhrrr... – wydusiłem jedynie- Aghhhrrr... – zacharczałem jedynie,
najwyraźniej wyczuł mój lęk. (ale nie obawy...)Boisz się mnie? – Chyba wyczuł moje obawy.
Iskrzące kalbe... ?Kable spod sufitu ciągle lekko oświetlały przestrzeń....
Przeczytałem.
Wyobraźni ci nie brakuje a tekst wciąga (jak pominie się błedy logiczne). Jest nawet na bardzo wysokim poziomie , jeżeli chodzi o opisy i zarys sytuacji. Boli jednak w całości kolokwializm w opisach. Nie widzę potrzeby używania miliona "chyba" w myśli bohatera. Ogólnie "cholera" to twoje ulubione przekleństwo jeżeli chodzi o narrację i dialog. Po tylu linijkach drapie w oczy.
POLBAK - nie wiem do czego nawiązuje ten skrót, ale kojarzy się z rodzimą firmą bankową...
Tekst do dopracowania, ale przekaz bardzo przyjemny.
M
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
3
Ech... błędy logiczne, cóż, tych chyba jest mi najtrudniej się ustrzec. Czytałem tekst kilka razy i starałem się wyeliminować nieścisłości... widać nie udało się do końca, na szczęście są tacy, którym ta sztuka wychodzi lepiej;)
Co do tworzenia nazw nie kierowałem się żadną regułą, po prostu, co mi przyszło do głowy, przelewałem na strony Word'a i na chwilę obecną nie zamierzam nic zmieniać, zwyczajnie się do nich przyzwyczaiłem, choć z początku wydawały się głupie.
Dzięki wielkie za komentarz - krytykę i zarazem pozytywne słowo:) W ogóle podziwiam za przebrnięcie przez całość! Obawiałem się, czy ktokolwiek znajdzie w sobie na tyle determinacji;]
Pozdrawiam!
Co do tworzenia nazw nie kierowałem się żadną regułą, po prostu, co mi przyszło do głowy, przelewałem na strony Word'a i na chwilę obecną nie zamierzam nic zmieniać, zwyczajnie się do nich przyzwyczaiłem, choć z początku wydawały się głupie.
Dzięki wielkie za komentarz - krytykę i zarazem pozytywne słowo:) W ogóle podziwiam za przebrnięcie przez całość! Obawiałem się, czy ktokolwiek znajdzie w sobie na tyle determinacji;]
Pozdrawiam!
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit
4
Niestety skalam Cie złą nowiną. Nie wielu ( kto kolwiek?) znajdzie chęc do przeczytania Twego tworu. Jest to sprawione zawartością strony, tutaj są sami pisarze a nie czytający. Im zalezy, aby postnąc post i aby ktoś go przeczytał, a nie aby czytać. Jakby kurna czytali, to by byli profesorami i wiedzeiliby, że nie pisze się takich rzeczy.
Tyle z sarkazmu. pisz cwicz i postuj dalej. Tak naprawde z wielu przeczytanych, to Twój tekst pochwycił moje oko - a to jest WIELE w skali tego forum. Zauważysz, że wiele nie piszę a jak długo tu jestem... ?
Pozdrawiam i życze dłuugoczytających!
Tyle z sarkazmu. pisz cwicz i postuj dalej. Tak naprawde z wielu przeczytanych, to Twój tekst pochwycił moje oko - a to jest WIELE w skali tego forum. Zauważysz, że wiele nie piszę a jak długo tu jestem... ?
Pozdrawiam i życze dłuugoczytających!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
5
Heh, no niby masz rację:/ jednak jest kilku twardzieli, co to i piszą i czytają, ba! a nawet skrupulatnie oceniają! Sam staram się odrobinę w obu grupach udzielać, lecz jest to mizerny wkład niestety... Ja natomiast życzę niezmiennie wielkiego apetytu na forumowe dania, wszak jest ich sporo, a niewielu chętnych do jedzenia.
Pozdrawiam!
Pozdrawiam!
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit
6
masz możliwośc wykazania się
Poczytaj moje 


„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.