Uwaga, tekst dla dorosłych.
Prolog
Otworzyła oczy. Przez okno przebijało oślepiające słońce. Przekręciła się na drugi bok i wtuliła twarz w poduszkę. Po chwili jednak zrezygnowana ześlizgnęła się z łóżka i poszła do łazienki. Stanęła przed lustrem.– Ja pierdolę – westchnęła przeciągle, patrząc w swe odbicie. Skołtunione włosy, wystające przewody i rozmazany makijaż. W dodatku czuła się jakby w głowie miała autostradę w godzinach szczytu. Zwymiotowała do umywalki.
– Zajebiście. Niech się jeszcze rury zatkają. – rzuciła zirytowana, oglądając swój obiad.
Odkręciła kran i nalała zimnej wody do miski, po czym zanurzyła w niej twarz. Podniosła głowę i wzięła kilka głębokich oddechów.
– Znacznie lepiej.
Udała się z powrotem do pokoju i włączyła automatyczną sekretarkę.
– Masz 4 nieodebrane wiadomości – odezwał się kobiecy głos – 17:23
– Dzień dobry pani Tamari, dzwonię z banku...
Kobieta nacisnęła przycisk "pomiń". Ponownie odezwała się sekretarka:
– 17:57
– Już dziś zmień swoje ży...
Znów pominęła.
– 19:08
– Cześć, to ja, Gann - odezwał się niski męski głos – podobno straciłaś pracę. W razie jakbym mógł ci jakoś pomóc, po prostu zadzwoń.
Kobieta stała przed oknem podziwiając widok zielonych i fioletowych neonów. W ustach miała papierosa. Próbowała go zapalić, ale za bardzo drżały jej dłonie. Cała była rozdygotana. Osunęła się zrezygnowana na podłogę, opierając głowę o szybę, ze łzami w oczach patrząc na przejeżdżające auta.
– 19:36
– Key! Nic ci nie jest? Tak nagle zniknęłaś. Martwiliśmy się o ciebie. Andriel pytał gdzie jesteś...
Kobieta płakała przy oknie. Po kilku nieudanych próbach podpalenia papierosa rzuciła zapalniczką o ścianę. Cały czas drżała, z na wpół otwartymi ustami, zalana łzami.
Z trudem wstała i podeszła do drzwi. Przekręciła zamek i wyszła z mieszkania ubrana w samą koszulę. Powolnymi krokami udała się schodami na górę. Na dach. Słońce poraziło jej oczy, zasłoniła je więc dłonią. Niepewnie podeszła do krawędzi i spojrzała na ulicę w dole. Stanęła na niskim murku i ostrożnie wystawiła przed siebie bosą stopę. Przez chwilę walczyła z samą sobą.
– Wszystko straciłam... To tylko jeden mały krok... – pomyślała.
– Wysoko prawda? – usłyszała obok siebie niski, stary głos – Bodajże 45 pięter. Jakoś nigdy nie miałem okazji dokładnie policzyć.
Cofnęła stopę i odwróciła się w stronę z której dochodził głos. Zza jednego z wielkich wentylatorów wyszedł brodaty krasnolud z papierosem w ustach.
– Wiesz... To niby najszybsza droga na dół, ale podczas lotu może być ci trochę zimno. Strasznie tu wieje.
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu. Podrapał się po podbródku i wyciągnął w jej stronę rękę. W dłoni miał małą paczuszkę.
– Papierosa? – zaproponował podchodząc do niej bliżej.
Wzięła jednego, włożyła do ust i pochyliła się w stronę krasnoluda.
– Masz ognia? - zapytała łamiącym się głosem.
– Jasne, proszę bardzo. - odpowiedział życzliwie, podpalając papierosa płomieniem z zapalniczki.
Kobieta wzięła głęboki wdech i po chwili wydmuchała czarno-siwy dym.
–Te skrzaty robią niezłe fajki, nie? - zagadnął uśmiechając się pod nosem.
– Strasznie niezdrowe. Wręcz trujące. - odpowiedziała nieco już spokojniejsza. Te fajki szybko działały.
– Hm. Stanie na dachu w samej koszulce też nie pomaga zdrowiu. - odpowiedział śmiejąc się pod wąsem, po czym dodał już z lekką nutą melancholii - Piękny widok, prawda?
Kobieta nie odpowiedziała, zamiast tego stała jak wmurowana.
Rzeczywiście, panorama miasta ogromnych szklanych wieżowców i kolorowych neonów, skąpanych w świetle zachodzącego słońca była piękna. Pomarańczowo-czerwone barwy odbijały się od lustrzanych szyb. Na dole roiło się od aut i ludzi, wydawać by się mogło, wiecznie za czymś biegnących. Nikt nie przystanął, by podziwiać ów obraz. Jedynie rozdygotana kobieta i stary krasnolud stojący na dachu mieszkalnego wieżowca. Tylko oni podziwiali obraz Devirianu...
Sarothi
Siedział w fotelu, nie mogąc zasnąć. Swoje łóżko oddał poznanej tego wieczora kobiecie. Nie chciał, by została sama w swoim mieszkaniu, więc przenocował ją u siebie. Wiedział że wystarczy jej jedna myśl, jedno zwątpienie, by skoczyć z okna. Nie powiedziała mu dlaczego poszła na dach, a on nie pytał. Uważał, że tak było najlepiej.
Stwierdził, że musi skorzystać z toalety. Wstał i skierował się do łazienki. Przystanął na chwilę przed drzwiami do pokoju w którym spała kobieta. Przez chwilę wahał się czy by ich nie otworzyć i wejść do środka.
– Nie... Nie będę jej się wpieprzać w życie. – pomyślał – Nie powinno mnie w ogóle być na tym dachu. Chociaż wtedy... Z resztą nieważne. – machnął ręką.
Podszedł do wieszaka przy wejściu do mieszkania i sięgnął po swoją starą, wyświechtaną kurtkę. Wewnątrz prawej kieszeni leżała paczka papierosów. Wyjął jednego i zapalił. Miały paskudny, duszący, mocny smak. Lubił je.
– 01:00 - odezwał się kobiecy głos automatycznej sekretarki, o nijakim tonie. – Proszę przyjąć leki.
Prychnął pod nosem, strzepując popiół z papierosa do malutkiej szklanej popielniczki.
– Dobrze, "Pani Doktor". W sumie i tak miałem iść do kibla.
Wszedł do środka łazienki, stanął nad sedesem. Z pewnym trudem wysikał się, po czym wrzucił opałek z papierosa do muszli i spłukał wodę. Odwrócił się i już miał sięgnąć do uchwytu drzwiczek szafki z lekami, gdy zauważył że owe drzwiczki są już lekko uchylone. Wszystkie leki stały tak jak zwykle. Wszystko było na swoim miejscu, oprócz...
Natychmiast wyskoczył z łazienki i pobiegł do sypialni. Z rozpędem wpadł do środka. W kącie pokoju zobaczył skuloną kobietę. Zapłakaną. Trzymającą w ustach pistolet.
– Żeby strzelić, trzeba go najpierw odbezpieczyć. Po lewej stronie, przed kurkiem masz taki mały pierdolnik. Przestaw go w dół. - mówił w miarę spokojnie, choć przed chwilą omal nie dostał zawału. Lata ciężkiego życia jednak nauczyły go, że w takich sytuacjach najważniejszy jest spokój. Lub przynajmniej jego dobre udawanie. - Tak w ogóle, to ten pistolet ma inne zastosowanie, niż strzelanie sobie w głowę.
Delikatnie zabrał jej broń, wyjął magazynek i pociągnął za zamek. Usłyszeli cichy odgłos wyskakującej łuski.
– Może się przejdziemy? Myślę, że świeże powietrze dobrze ci zrobi. – zaproponował.
– Gdzie idziemy? – zapytała kobieta gdy byli już na ulicy. Była już późna noc. Wszędzie świeciły się neony, jeździły auta i chodzili ludzie. Ruch o tej porze był tak wielki, że gdyby nie jaskrawe światła banerów, ciężko byłoby cokolwiek znaleźć w tym chaosie. Devirian - nocne miasto.
– Do sklepu. – odparł krasnolud – Mam pustą lodówkę, a przydałoby się coś zjeść.
Weszli do jednego z niższych budynków. Przy kasie siedział gruby skrzat. Krasnolud wziął koszyk i podszedł do jednej z półek.
– Lubisz jogurty? - zapytał kobietę, patrząc jak ta próbuje za wszelką cenę poukrywać przewody wystające spośród jej włosów. Przed wyjściem była na chwilę w swoim mieszkaniu, by nałożyć na siebie coś więcej niż piżamę, a dokładniej to dżinsy i flanelową koszulę. Próbowała wtedy coś zrobić z fryzurą lecz przegrała wtedy tą nierówną batalię, która rozgorzała teraz na nowo.
– Hę? A... Tak, może być. – odpowiedziała lekko zagubiona. Krasnolud wziął jeszcze kilka artykułów i podszedł do kasy.
– Czarne Mankajki. - zwrócił się do sprzedawcy.
– 6 kredytów - powiedział skrzat kładąc na ladzie paczkę papierosów. Przeskanował wszystkie zakupy przy pomocy wszczepionego w rękę czytnika, po czym mlaskając dodał znudzonym głosem - Razem będzie 21.48.
– O! Co tak drogo? – oburzył się krasnolud, lecz po chwili zbliżył do terminala swój telefon.
Nagle do środka weszli dwaj zakapturzeni mężczyźni. Jeden wyciągnął spod płaszcza paskudny obrzyn. Krasnolud złapał kobietę za ramię i pociągając ją ze sobą, ukryli się za regałem z owocami.
– Czego kurwa? – usłyszeli wściekły głos skrzata stojącego za kasą.
Padł strzał. Na ladę rozbryznęła krew sprzedawcy. Krasnolud wciąż trzymając kobietę za ramię, pociągnął ją w stronę zaplecza. Słyszeli za sobą kroki napastników. Drzwi na szczęście były otwarte. Padł kolejny strzał.
– Gdzie oni kurwa są? – krzyknął jeden z mężczyzn.
– Szybciej. Nie mamy czasu. – ponaglił go towarzysz.
Krasnolud spojrzał kobiecie w oczy i palcem nakazał milczenie. Wyjął z kieszeni pistolet i odciągnął zamek.
– Chodź. – szepnął, wskazując na drzwi wychodzące na tyły budynku.
Podkradli się do wyjścia, lecz zauważył ich jeden z mężczyzn.
– Sarothi! Stój ty chuju! – krzyknął oddając trzy strzały z pistoletu.
Kule zaświszczały im nad głowami i wbiły się w ścianę. Oboje wybiegli przez drzwi na zapleczu.
– Za nimi debilu! – zawołał drugi.
Biegli przez wąskie alejki, co chwila skręcając i unikając kul. Krasnolud odwrócił się i oddał kilka strzałów.
– Ja pierdolę! Skąd oni się tu wzięli? – pomyślał wściekły.
Nagle kobieta się zatrzymała.
– Cudnie. Po prostu zajebiście!
Przed nią stał prawie trzymetrowy, betonowy mur.
– Co teraz? – zapytała zrezygnowana.
– Liczymy na cud. – odparł nijakim tonem krasnolud.
Po chwili dogonili ich obaj napastnicy.
Pierwszy był wysoki, wyraźnie umięśniony i zielono-skóry - stolem. Miał na sobie długi, czarny, skórzany płaszcz. W dłoniach trzymał obrzyna wycelowanego w twarz krasnoluda. Drugi napastnik był nieco niższy, wyraźnie zgarbiony i chuderlawy. Jego ciemna skóra i długie uszy doklejone do łysego łba wyraźnie wskazywały, że jest Athemą. Miał na sobie znoszoną materiałową kurtkę i jakieś paskudne dżinsy. Swym pistoletem również celował w głowę krasnoluda.
– I po cholerę było uciekać? – powiedział suchym jak papier głosem, po czym splunął na ziemię.
– Zawsze warto spróbować. – odpowiedział spokojnym głosem krasnolud. W ustach miał papierosa – Mogę? – zapytał pokazując zapalniczkę.
– Ni chuja. – wyszczerzył zęby wysoki drab – Powiedz papa krasnoludzie.
Kobieta nie zdążyła nawet przekląć w myślach gdy padł strzał. A po chwili kolejny. Dwa ciała padły na ziemię. Zdarzył się wyczekiwany cud. Obaj mężczyźni leżeli martwi. Ich niedoszłe ofiary zaś zobaczyły stojącego na schodach pożarowych elfa z pistoletem w dłoni...
GodEdit
Usuwam znacznik [W]. Tekst po zmianach nie był jeszcze na weryfikowany.