Drugie życie [obyczaj]

1
Słowem wstępu, chciałabym bardzo, bardzo podziękować:
-Ithi i Iryskowi - za konsultacje dotyczące fabuły i ewentualnej mięty :)
-pracowni strojów tanecznych Dance Box - za pomoc w researchu :)

Uwaga - WULGARYZMY, sztuk chyba dwie ;)

Drugie życie

New York, concrete jungle where dreams are made of
There's nothing you can't do...1
Wpadła w Nowy Jork tak, jakby żyła w nim od urodzenia i nigdy, ale to nigdy tego miejsca nie opuszczała. Już w chwili, w której po raz pierwszy stanęła na rogu Czterdziestej Pierwszej Ulicy i Ósmej Alei – wciąż jeszcze z podróżną poduszką – rogalikiem na karku, półprzytomna i zesztywniała po kilkunastu godzinach spędzonych w autobusie Greyhounda – Kinga poczuła się częścią tego miasta, nareszcie spokojna i bezpieczna. A przecież tak naprawdę daleko jej było wtedy do spokoju; niemalże natychmiast zrozumiała, że ta decyzja nie była mądra, i to nie była mądra do tego stopnia, że – paradoksalnie – nie dało się już z tego wycofać i wrócić do Milwaukee. Chociaż dziewczyna zwyczajnie stamtąd uciekła, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów, odcinając się od wszystkiego, co okazało się zbyt trudne, to przecież razem z Wisconsin opuściła też najbliższych sobie ludzi – a tęsknota za nimi bardzo szybko przerosła jej najśmielsze wyobrażenia. Jednak samego przyjazdu do Nowego Jorku nie żałowała; czuła, że tak właśnie być powinno, że jest dokładnie na swoim miejscu, zupełnie, jakby umiejętność zaczynania życia od zera w tym właśnie punkcie świata zapisaną miała w genach...
Lato się skończyło, pomyślała Kinga z żalem, szczelnie otulając się czarnym swetrem i wsuwając ręce w kieszenie. Odetchnęła głęboko, wciągając w płuca rześkie, chłodne powietrze; niewiele to dało, wciąż jeszcze nie mogła uwolnić się od mdlącego zapachu metra. A przecież do tej pory w ogóle jej nie przeszkadzał, dopiero dziś... Zresztą, w ogóle ten dzień – choć jeszcze nawet na dobre nie rozpoczęty – jako pierwszy od przyjazdu wydał się dziewczynie kompletnie nieudany.
Kinga na próżno przyjechała na Midtown nieco wcześniej przed pracą. Jak co rano nadłożyła drogi, byle tylko znaleźć się na Czterdziestej Drugiej Ulicy, ale tym razem nie było jej dane nacieszyć się ulubionym widokiem. Cały Manhattan zasnuwała gęsta, wilgotna mgła, widoczność sięgała nie dalej, niż kilkanaście kroków; Chrysler Building szczelnie spowijał mlecznobiały tuman, nie było szans, żeby dojrzeć cokolwiek powyżej pierwszego piętra. Przez ułamek chwili przemknęło Kindze przez myśl, że miasto wygląda, jakby spało pod puchową kołdrą – i już, już miała wyciągnąć z torebki komórkę, chcąc podzielić się tym widokiem z najbliższymi, ale ręka zamarła jej w pół ruchu.
„Żadnych śladów, żadnych zdjęć.” – przypomniała sobie tak, jak musiała robić to niemalże każdego dnia.
Dziewczyna zagryzła wargi, próbując opanować łzy, piekące już pod powiekami; wciąż nie potrafiła żyć w całkowitym odcięciu od poprzedniego świata. Jeszcze przez chwilę stała na Czterdziestej Drugiej, wsparta o zimną ścianę Chrysler Building, czekając, aż minie nagły, tępy ból głowy – bez skutku. Walcząc z narastającą słabością, Kinga ruszyła z powrotem w dół ulicy; wiedziała, że praca – sprzątanie w biurowcu niedaleko hotelu Waldorf–Astoria – nie będzie na nią czekać...
Osłabienie wciąż nie przechodziło i Kinga wcale się temu nie dziwiła; przy obecnym stanie rzeczy nie mogło być inaczej. A jednak pomimo tej świadomości była zła na własne ciało, na to, jak bardzo dziś ją zawodziło i nie chciało słuchać. Mop ciążył w rękach, jakby był odlany z ołowiu, dziewczyna raz po raz przerywała sprzątanie, łudząc się, że krótkie chwile odpoczynku przywrócą jej siłę do pracy. Bez skutku; poprawa nie nadchodziła, niemal z każdą chwilą wzmagało się bolesne ssanie w żołądku. Picie wody nie pomagało, głód nie pozwalał się już oszukać i Kinga po raz kolejny tego ranka miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Wydawało jej się, że właśnie sięga dna, że Nowy Jork w końcu odsłonił swoje prawdziwe oblicze i postanowił pokazać, gdzie jest jej miejsce...
– Kinga, co się dzieje? Wszystko ok?
Dziewczyna nie odpowiedziała; naraz poczuła na czole zimne krople potu, zaszumiało jej w uszach, a przed oczami zawirowały czarne płatki – dokładnie tak samo, jak w poprzednim życiu nie raz bywało na treningach – ale nie zdążyła już w żaden sposób zareagować...
Ciężki, smolisty tuman rozpływał się z wolna i Kinga w pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, gdzie jest i co się stało. W pierwszym odruchu spodziewała się ujrzeć nad sobą wymalowany w złote gwiazdki sufit sali treningowej i pomagającego jej wstać, przejętego jak zawsze w takich razach Jamesa – ale szybko przypomniała sobie, że to przecież już nie jest Milwaukee... Dziewczyna z trudem podniosła się z zimnej podłogi – słabość wciąż nie dawała za wygraną – i chwiejnie podeszła do krzesła, stojącego przy pustym jeszcze biurku.
– Lepiej już? – Nie wiadomo skąd pojawiła się przy niej Rosita, Latynoska tak samo jak ona sprzątająca w biurowcu. – Masz, weź... – Wcisnęła Kindze do ręki bajgla z szynką i pomidorem, a na blacie postawiła kubek z kawą. Dziewczyna, wygłodniała od długiego już czasu, łapczywie rzuciła się na kanapkę, gorący, słodki napój parzył jej wargi – ale nie zwracała na to uwagi, napawając się uczuciem miłego ciepła, rozchodzącego się po ciele.
– Kinga, ty jadasz czasami? – Rosita odezwała się w końcu, ale nie oczekiwała odpowiedzi, znała ją doskonale; umiała liczyć, do pierwszej wypłaty zostało Kindze jeszcze parę dni, a nie przypuszczała, żeby dziewczyna przywiozła do Nowego Jorku jakiekolwiek większe oszczędności. – Masz tutaj kogokolwiek, kto ci pomoże?...
Kinga pokręciła przecząco głową, łzy pociekły jej po policzkach; wszyscy, dla których była ważna, zostali w dalekim Wisconsin...
***
Do you think about me when you're all alone?
The things we used to do we used to be...2
Kiedy Kinga wpuszczała Alex do mieszkania, po raz kolejny w życiu przyszło jej na myśl, że lepszej przyjaciółki nie mogłaby sobie wymarzyć. Jak zawsze taktowna i domyślna, jak zawsze niezawodna – zjawiła się w domu Kingi wczesnym wieczorem, z pudłem z pizzą hawajską, czterema puszkami wiśniowo – waniliowej pepsi i „Skyfall” na DVD. Nie musiała nawet pytać, sama wiedziała, czego w obecnej sytuacji potrzeba przyjaciółce – i tak samo zdawała sobie sprawę z tego, że powinna dziś przyjść sama, bez Jamesa. Choć jej mąż był zżyty z Kingą równie mocno, jak ona, to jednak Alex słusznie przypuszczała, że tym razem dziewczyna potrzebuje tylko damskiego towarzystwa.
Z początku Kinga – co też wcale nie zdziwiło Alex – nie była rozmowna; obie dziewczyny, oparte plecami o łóżko, siedziały na dywanie i w milczeniu jadły pizzę, obserwując agenta 007 w doskonale znanej im scenie pościgu.
– Powiem ci, że to boli chyba nawet mniej, niż bym się spodziewała – Kinga odezwała się w końcu, dokładnie w chwili, kiedy Bond spadał z wiaduktu kolejowego do rzeki; Alex przemknęło przez głowę, że jest to w pewien sposób symboliczne. – Niby chodziliśmy ze sobą półtora roku, ale to było jakieś takie... Przecież Dan mnie już od dawna nie szanował, sama wiesz. – Dziewczyna zamyśliła się, wspominając ciągłe awantury o jej taniec, o czas, który pochłaniały treningi, obozy szkoleniowe i wyjazdy na turnieje, te niekończące się, całkowicie bezzasadne sceny zazdrości o Mirko, jej partnera...
– To czemu zdecydowałaś się odejść akurat teraz? – Alex oblizała palce z sosu i spojrzała uważnie na Kingę, doskonale wiedziała, że już od długiego czasu nie układało się między nią a Danem.
– Czasami stanie się coś takiego, że człowiek wie, że nie ma już innego wyjścia... Ja naprawdę dużo mogłam znieść, dużo jakoś wytłumaczyć – ale przecież nie to, że zabronił mi jeździć na turnieje, bo na pewno w końcu pozwolę, żeby Mirko mnie zeszmacił... Alex, sama powiedz, jak ja mogę być z kimś, kto do tego stopnia mi nie ufa i mnie nie szanuje?
Alex objęła Kingę ramieniem i mocno przytuliła; po raz pierwszy dotarło do niej z całą mocą, że dziewczyna jest już całkowicie dorosła, od dawna nie jest tą małą, trochę zagubioną Kinią, która tak silnie przylgnęła do niej i do Jamesa... A przecież wydawało się, że to było wczoraj, tamten turniej, w czasie którego dwunastoletnią Kingę zaskoczył pierwszy okres i właśnie do niej zwróciła się z prośbą o podpaskę – i od którego Alex, nie mogąca mieć własnych dzieci, zaczęła traktować dziewczynkę trochę jak przybraną córkę. Czas mijał, ich wzajemna relacja niepostrzeżenie przerodziła się w zdecydowanie siostrzane układy – i tak samo James nie wiadomo kiedy przestał być dla Kingi po prostu trenerem, a stał się przyjacielem, równie bliskim co jego żona. Zadziwiające było to, jak bardzo dziewczyna – zawsze zamknięta w sobie, cicha i wycofana – potrafiła się przy nich otworzyć i zaufać, zżyć z nimi do tego stopnia, że nie wyobrażali już sobie funkcjonowania bez siebie nawzajem. Ale to właśnie Alex i James potrafili dać Kindze to, czego nigdy nie miała w wystarczającej ilości, a co było jej tak bardzo potrzebne: czas i uwagę. Dostawała tego zdecydowanie za mało od rodziców i chociaż nie miała do nich żalu – bardzo szybko zrozumiała, że spędzają całe dnie w pracy właśnie dla niej, po to, żeby mogła bez przeszkód tańczyć i rozwijać swój talent, że w inny sposób trudno okazać im swoją miłość do córki – to jednak głęboko w środku spragniona była bliskości drugiego człowieka.
Kinga wiedziała, że kontakty z nią są trudne, że niełatwo zaakceptować i zrozumieć jej tryb życia komuś, kto nie tańczy – i tylko Jamesowi i Alex nie musiała niczego wyjaśniać, niczego tłumaczyć; oboje byli z tego samego, co i ona, świata, którego rytm wyznaczały treningi i wyjazdy na kolejne zawody. Ale i tak bolało, kiedy inni, bliscy i ważni dla Kingi ludzie, stawiali ją pod ścianą, próbując zmusić do zrezygnowania z największej miłości, najważniejszej pasji – a przecież dziewczyna nie chciała jej zdradzić, potrzebowała jej do życia jak niemal tak, jak powietrza.
– Dlaczego tak jest, dlaczego nie mogę mieć i Dana, i tańca? Nie chcę wybierać, nie chcę nikogo i niczego tracić... – Kinga podciągnęła kolana i, oplótłszy je rękoma, wsparła na nich czoło; widać było, jak jej ramiona drgają od z trudem powstrzymywanego szlochu.
– Kinia, nie płacz... – Alex przytuliła dziewczynę ponownie, jeszcze mocniej niż poprzednio, zakołysała w ramionach tak, jak matka utula płaczące dziecko. – Pamiętaj, mnie i Jamesa masz zawsze; nigdy cię nie zostawimy...
***
Pierwsze, co przyszło Kindze na myśl, kiedy wysiadała z promu „Miss New York”, było to, że historia zatoczyła koło. Nieprzypadkowo zdecydowała się na wyprawę na Ellis Island właśnie dzisiaj: tamta Kinga, w tak odległym już dwudziestym trzecim roku, również dotarła na wyspę dokładnie dwudziestego piątego października...
Dziewczyna zamknęła oczy, próbując wyobrazić sobie, jak wyglądało to miejsce przed ponad dziewięćdziesięcioma laty, chociaż przez moment chcąc poczuć to, co czuła wtedy jej prababka. Czy tak samo świeciło wtedy mdłe, październikowe słońce, złudnym ciepłem skłaniając do rozpięcia płaszcza? O ile cięższa od malutkiej, czarnej torebki przewieszonej przez ramię, musiała być walizka, mieszcząca w sobie niemal całe dotychczasowe życie? Jak mocno kopało dziecko, noszone przez tamtą Kingę pod sercem – i czy przeczuwała, że urodzi je już nazajutrz, właśnie tutaj, w centrum imigracyjnym? Czym była dla niej Ellis Island, bardziej Wyspą Nadziei, czy – Wyspą Łez?...
– Proszę się przesunąć!
Lekkie szturchnięcie w plecy wyrwało Kingę z zadumy, gwałtownie otworzyła oczy, wracając do rzeczywistości. Ale jeszcze długo nie mogła zrobić kroku, nie mogła odważyć się na wejście do zwieńczonego czterema wieżyczkami, potężnego, ceglanego budynku z jasno boniowanymi narożnikami i obramowaniami okien; świadomość, że dotyka prawdziwej, żywej historii, poruszyła ją znacznie bardziej, niż kiedykolwiek by się tego spodziewała...
Trudno było się nie wzruszać, szczególnie w jej sytuacji – i Kinga nie miała do siebie nawet cienia pretensji. Rozumiała, że tym razem wilgotniejące oczy nie są wcale oznaką słabości, której zawsze tak bardzo się bała. Wiele razy, jeszcze w Milwaukee, myślała o tej chwili, wyobrażała sobie, co poczuje, kiedy wreszcie stanie w głównej sali centrum imigracyjnego – ale i tak żadne z jej wizji nie były w stanie równać się z rzeczywistością. To był powrót do początków, do miejsca i do chwili, w której rozpoczęła się amerykańska historia jej rodziny – i tak naprawdę również historia jej, Kingi Adamczyk. Kiedy tylko weszła do zalanej światłem sączącym się przez półokrągłe okna, wysokiej na dwa piętra hali, z łukowato wysklepionym sufitem wyłożonym cegłą w jodełkę w taki sposób, że przypominał wypleciony koszyk, kiedy stanęła na tej samej, co ona wtedy, czerwonobrązowej posadzce – dziewczynę uderzyła nagła świadomość, że dostała po swojej prababce znacznie więcej, niż tylko imię i, jak utrzymywało się w rodzinie, rude włosy: odziedziczyła również upór i siłę. Po raz pierwszy w życiu z taką mocą dotarło do niej to, że z Kingą z wypłowiałego zdjęcia z albumu rodziców łączy ją nie tylko niejasna, emocjonalna więź – ale przede wszystkim najprawdziwsze i niemożliwe do zatarcia pokrewieństwo.
„Skoro ona sobie poradziła – a przecież o ileż miała trudniej! – to i ja dam sobie radę. Przecież mam te same geny, tą samą krew...” – Kinga, porażona nagłą myślą, aż oparła się plecami o wyłożony białymi kafelkami filar.
I taki był ten pierwszy szok. A drugi, równie silny wstrząs dziewczyna przeżyła, kiedy wreszcie świadomie spojrzała na dwie amerykańskie flagi, zawieszone na galerii otaczającej salę na wysokości drugiego piętra.
Kinga od zawsze czuła się tak, jakby żyła w dziwnym zawieszeniu czy rozdwojeniu, nie do końca wytłumaczalnym nawet przed Jamesem czy Alex. Bo przecież nosiła polskie nazwisko, średnio, ale jednak mówiła po polsku, pracowała w polskim sklepie swoich rodziców, jedenasty listopada był dla niej tak samo Dniem Weterana, jak i Świętem Niepodległości dalekiego kraju jej przodków – ale mimo wszystko myślała po angielsku, urodziła się i całe życie spędziła w Stanach Zjednoczonych, to amerykańskie zwyczaje, święta i tradycje oczywisty sposób były dla niej najbliższe i najważniejsze... I dopiero wizyty na Ellis Island było trzeba, dopiero przejścia po zatartych już przez czas śladach stóp tamtej Kingi, żeby dziewczyna zrozumiała, że oba te uczucia wcale nie wykluczają się wzajemnie. Oczywistym było to, że kochała Amerykę, która dała jej rodzinie wszystko, nie mogła nie czuć się Amerykanką, ale równocześnie to w Polsce były jej korzenie, bez których po prostu by nie istniała – i więź z tym krajem ani trochę nie zaprzeczała miłości do Stanów Zjednoczonych. Ale dopiero w głównej sali centrum imigracyjnego Kinga pojęła, że oba te uczucia bez przeszkód mogły współistnieć i przenikać się w jej sercu tak samo, jak polskie barwy narodowe były obecne na amerykańskiej fladze...
I'm sitting here, in a boring room
It's just another rainy Sunday afternoon3
Słońce nie pokazało się tego dnia ani na moment. Już od rana nad miastem kłębiły się ciężkie, grafitowe chmury, przynosząc przypominającą mokrą mgłę, ledwo zauważalną mżawkę – ale dopiero po południu na Manhattanie rozpadało się na dobre.
Deszcz jednostajnie bębnił w blaszany podokiennik, szum lejącej się z nieba wody mieszał się z równie monotonnymi dźwiękami dochodzącymi z ulicy, działając na Kingę ni to przygnębiająco, ni to usypiając ją. Siedziała w swoim pokoju, na szerokim, wyłożonym poduszkami parapecie i, przytuliwszy twarz do chłodnej okiennej szyby, obserwowała płynące po niej krople, bezwiednie wodząc palcem wzdłuż pozostawianych przez nie mokrych śladów. Gdzieś tam, pięć pięter niżej, na Sto Dziewiątej toczyło się normalne życie, ale Kinga zdawała się tego nie zauważać, smutek i tęsknota po prostu zjadały ją od środka.
Od pewnego czasu niedziele stały się dla dziewczyny trudne. Minęła już pierwsza euforia i zachwyt na Nowym Jorkiem i chociaż Kinga szczerze pokochała to miasto, coraz więcej wysiłku wymagało od niej wyjście z mieszkania i choćby tylko powłóczenie się po Manhattanie. Owszem, w tygodniu, po pracy, z reguły się to udawało, czasami zachodziła do któregoś z muzeów czy nawet jechała na Brooklyn, albo i na Staten Island – ale w niedziele opuszczała ją jakakolwiek chęć do działania i, zamknięta w czterech ścianach wynajmowanego pokoiku, dziewczyna zostawała sama ze swoimi myślami.
A myśli te uparcie wracały do Milwaukee, do tańca, do Jamesa i Alex. Brakowało jej codziennych treningów, wysiłku i satysfakcji, jakie dawało pokonywanie psychicznych blokad i ograniczeń swojego ciała, turniejowych emocji nieporównywalnych z niczym innym; tęskniła za wieczorami spędzanymi z Alex w jej pracowni, za wymienianymi z Jamesem smsami, w których za pomocą dawno ustalonego kodu umawiali się na ich własny, pozatreningowy, służący jedynie przyjemności taniec... Zawsze byli razem, we trójkę przetrwali nawet te najgorsze momenty – wypadek Alex, śmierć rodziców Jamesa, pobyt Kingi w szpitalu psychiatrycznym – a teraz dziewczyna musiała sama radzić sobie ze wszystkimi problemami, z nawrotem depresji, wreszcie – z nieznośną pustką, która pozostawił po sobie taniec. A przecież chciała zapomnieć, chciała już o tym nie myśleć, funkcjonować tak, jakby nigdy to nie istniało – ale nie dało się tak po prostu wymazać z pamięci tego, czym zajmowała się prawie całe życie...
Kinga zeskoczyła z parapetu na stojące pod oknem łóżko i, schyliwszy się, wyciągnęła spod niego kartonowe pudło. Najważniejsze wspomnienia dziewczyny zmieściły się w jednym pudełku, tylko tyle zostało jej z poprzedniego świata: turniejowa sukienka, którą Alex uszyła dla niej w prezencie urodzinowym, i kupione przez Jamesa buty. Nie była w stanie zostawić ich w Milwaukee, wbrew rozsądkowi chciała ocalić w Nowym Jorku chociaż tyle, miotana bolesnymi sprzecznościami: z jednej strony pragnieniem ucieczki od wszystkiego, co zostało w Wisconsin, a z drugiej – chęcią zachowania czegokolwiek łączącego ją z tym, co tak bardzo kochała.
Wyciągnięta z kartonu suknia pyszniła się na łóżku Kingi, delikatny szyfon miękko poddawał się gładzącej go dłoni dziewczyny, układał w lekkie, granatowe fale, przywodząc na myśl spokojny ocean. Tysiące kryształów Swarovskiego, naklejonych na piersi i brzuchu, lśniły nawet teraz, w pochmurny i deszczowy dzień, przypominając chwile na turniejowych parkietach, jeszcze z Mirko – ale też i długie godziny spędzane na pomocy Alex w jej pracowni. Kinga mimowolnie, jak zawsze, uśmiechnęła się na myśl o tym, ile godzin musiało trwać ozdobienie sukienki kamieniami – i jak zawsze poczuła też wzruszenie. Alex robiła to przecież bez niczyjej pomocy, specjalnie dla niej, tylko po to, żeby sprawić jej radość jedynym w swoim rodzaju turniejowym strojem... A przecież nie znosiła klejenia kamieni, zawsze narzekała, że drżą jej przy tym ręce i kiedy tylko mogła, zlecała tę pracę Kindze – i tym bardziej dziewczyna doceniała poświęcenie przyjaciółki. Doskonale wiedziała, że takiej sukienki nie ma nikt, ale nie sprzedałaby jej nawet za wszystkie pieniądze tego świata; nic nie było aż tak cenne, jak serce, włożone w szycie przez Alex...
Równie ważne jak suknia, były też dla Kingi buty, które dostała od Jamesa. Dziewczyna uśmiechnęła się znowu, wspominając pierwszą noc po tamtych urodzinach, kiedy spała, trzymając na poduszce te wymarzone, złotawe czółenka na trzycalowych obcasach flare, które James przywiózł aż z Ypsilanti... Po tylu przetańczonych w nich turniejach, wciąż jeszcze było widać na wkładce nieco już wyblakły, czarny napis „Dla Kingi, z najlepszymi życzeniami – James Whitford”. Kinga z czułością przesunęła kciukiem po gładkiej, chłodnej satynie, pogładziła zamszową podeszwę, wyszczotkowaną starannie jeszcze w Milwaukee i – tak, jak robiła to za każdym razem, kiedy tylko brała czółenka do ręki w szatni, przed kolejnymi zawodami – wsunęła nos do wnętrza buta, łowiąc ledwo już uchwytny, cierpki zapach kleju i skóry. Tak właśnie pachniał dla Kingi taniec, tą dziwną mieszanką woni obuwia, zaduchu szatni w przerwach między kolejnymi rundami, czekoladowymi batonikami jedzonymi dla wzmocnienia, sandałowymi nutami wody po goleniu Jamesa... Dziewczyna zamknęła oczy, wystarczyła chwila, żeby znajomy zapach przywołał w pamięci tamten, najważniejszy chyba turniej...
***
Na turniejach to przy quickstepie, naturalną koleją rzeczy, zawsze było najtrudniej. Nawet nie slow-fox, nawet nie wiedeński, też zdawałoby się niełatwy przez swoje tempo i nieustanny, oszałamiający wirowy ruch – dopiero ostatni taniec wymagał od Kingi, zmęczonej już pozostałą czwórką, szczególnego wysiłku. Ale przecież to lubiła, tak samo, jak długie godziny spędzane razem z Mirko na sali treningowej pod czujnym okiem Jamesa; taniec był niemal całym jej życiem.
Jako jedyna para z klubu tańczyli dziś finał. Mirko prowadził ją niezawodnie, tak jak zawsze, nie widać było po nim nawet śladu zmęczenia – i jak zwykle Kingę bawiła myśl, jak bardzo złudny dla obserwatorów jest taniec. Wiedziała, że jej partner – zresztą tak samo, jak ona – zmaga się z narastającym z każdą sekundą, obezwładniającym znużeniem – podczas gdy z boku ich quickstep, te wszystkie polki, kicki i lockstepy wydają się być czystą zabawą, nie kosztującą ich nawet odrobiny wysiłku.
Tymczasem Kinga od dobrej już chwili walczyła z bólem rąk, za wszelką cenę starając się nie stracić ramy i nie przestać się uśmiechać choćby na moment – ale na szczęście wiedziała, że już dosłownie za parę sekund runda się skończy. Po setkach godzin treningów mieli z Mirko do tego stopnia opanowaną choreografię, że dziewczyna była w stanie niemalże odmierzać czas na podstawie przetańczonych już figur. Jeszcze woodpecker, jeszcze promenada z ich popisowym, budzącym zachwyt sędziów slidem – i już, tylko krótki moment na oceny, których dziewczyna, oszołomiona adrenaliną szalejącą w jej ciele, nawet nie zarejestrowała do końca świadomie – i nareszcie można było iść do szatni, odpocząć po fizycznym zmęczeniu i emocjach finałowej rundy.
W przeciwieństwie do większości innych par, które z reguły przez cały turniej trzymały się razem – Kinga, jak zawsze, rozstała się z Mirko w zasadzie tuż po zejściu z parkietu. Chłopakiem jak zwykle od razu zajęła się matka, jeżdżąca z nim na prawie wszystkie zawody – a Kinga, jeszcze nim przechwycili ją Alex z Jamesem, wpadła w ramiona Dimy Żarkowa. Wiedziała, że będzie tańczył dosłownie za parę minut, już trzymał przewieszony przez ramię swój charakterystyczny, welurowy frak – i choćby dlatego szczególnie miłym wydało się to, że jednak przyszedł i na nią poczekał.
– Cześć, Kinga. – Żarkow bezceremonialnie pocałował dziewczynę w oba policzki; szczerze się lubili i zawsze tak witali, chociaż ich znajomość nie wykraczała w zasadzie poza przelotne kontakty na turniejach i równie rzadkie maile czy wiadomości na Facebooku. – Obejrzałem cały twój finał, normalnie klasa sama w sobie, dawno nie widziałem takiej punktacji... Quickstep genialny! Te wasze slide'y zaczynają już być legendarne, moglibyśmy się z Olgą od was uczyć, wiesz?
– Jej, dzięki – Kinga promieniała, usłyszeć takie słowa od mistrza świata to było naprawdę coś – bo mimo wszystko znała Dimę wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że mówi to całkowicie poważnie.
– Uciekam do Olgi, zaraz nasz finał – Żarkow uśmiechnął się przepraszająco, podając dziewczynie batonika Milky–way. – Łap, pamiętam, że lubisz... No, to ja lecę; trzymaj się! – Cmoknął jeszcze Kingę w czoło i, w biegu zakładając frak, znikł za zakrętem korytarza.
Alex z Jamesem już na nią czekali. Tak było zawsze; w zasadzie od początku Kinga jeździła na turnieje sama, bez rodziców – a potem opiekę nad nią przejęli Alex z Jamesem. Od tamtej pory już nie czuła się odepchnięta i niechciana, nie było jej przykro, kiedy sama musiała się mierzyć z turniejową rzeczywistością – w końcu dostawała tyle uwagi i troski, ile było jej trzeba. A chociaż miała już dziewiętnaście lat, nadal potrzebowała tego zainteresowania – i nadal, niezmiennie od tak długiego czasu, je dostawała.
Kinga z ulgą zrzuciła buty do tańca i wsunęła stopy w miękkie, puchate kapcie przyniesione przez Alex, za chwilę poczuła, jak James okrywa ją swoją bluzą. Dziewczyna zapięła starannie suwak i naciągnęła bluzę na nos, wdychając doskonale jej znany, nieco ciężki sandałowo – kardamonowy zapach perfum Jamesa, który tak bardzo lubiła i który nieodmiennie dawał jej poczucie bezpieczeństwa.
– Kinia, a ty co, nie cieszysz się? Przecież to jest wyczyn nad wyczyny!
Dziewczyna spojrzała na Alex pytająco, nie do końca rozumiała, o co jej chodzi.
– Kiedy ty nauczysz się wyłączać emocje i patrzeć na wyniki, co? – James, śmiejąc się, przygarnął ją do siebie i pocałował w czoło. – Znów nie pamiętasz, jaką mieliście punktację?...
– No, rzeczywiście, chyba nie było źle, skoro Żarkow mi gratulował.... – Do umysłu Kingi zaczęły w końcu docierać strzępy rzeczywistości.
– Bo miał czego: rozwaliliście konkurencję, dostaliście same jedynki za wszystkie tańce. – James promieniał, sukcesy Kingi cieszyły go podwójnie. – Jeszcze nikt w klubie nie miał takiego wyniku; jesteś moją największą dumą...
***
Someone sleeps tonight with a hunger
For more than in an empty fridge... 1
Było kiczowato, temu nie dało się zaprzeczyć, i Kinga mimowolnie pomyślała, że niektóre marzenia są o wiele piękniejsze, kiedy pozostają niespełnione. Parada organizowana przez Macy's w Dniu Dziękczynienia z jednej strony zachwycała rozmachem i przepychem, a z drugiej – wyglądała nie do końca tak, jak dziewczyna się spodziewała. Ale mimo wszystko musiała przyznać, że nawet jej się to podoba, było bardzo tradycyjnie i bardzo, ale to bardzo nowojorsko. Jeszcze nie potrafiła przyjmować wszystkiego, co spotykało ją w tym mieście z punktu widzenia nowojorczyka i chociaż mieszkała tu już tyle miesięcy, to jednak nader często czuła się po prostu przybyszem. Milwaukee i Wisconsin tkwiły w niej mocno – a jeszcze, po wizycie na Ellis Island, w niewytłumaczalny sposób zbudziło się w niej, tak dziwne dla kogoś żyjącego od urodzenia w Stanach, poczucie bycia emigrantem. Przychodziły chwile, w których Kinga patrzyła na Amerykę jak ktoś zupełnie obcy, z niezrozumiałym nawet dla niej samej dystansem, i dokładnie tak było teraz, na paradzie z okazji Święta Dziękczynienia.
No, ale było imponująco, nawet pomimo kiczu, temu dziewczyna nie mogła zaprzeczyć. Miała wrażenie, że na paradzie jest cały Nowy Jork, a tworzy ją tyle samo ludzi, co ją obserwuje. Mogło zakręcić się w głowie od przepychu, różnobarwnych strojów i przebrań, strzępiastych piór na wysokich czapkach orkiestr dętych, biorących udział w przemarszu... Czirliderki, wokaliści, dzieci w przebraniach kwiatów, zwierząt, a nawet muffinek, ogromne, płynące nad tłumem balony w kształcie Pikachu czy Hello Kitty, niby wszystko bez gustu i tandetne, a jakoś wpasowujące się w to dziwne miasto i klimat obchodzonego właśnie święta.
Ale dopiero na samym końcu parady nadciągnęło wreszcie to, czego Kinga oczekiwała najbardziej : orszak Świętego Mikołaja, zapowiadający nadchodzące Boże Narodzenie. I dopiero to było dokładnie takim, jak dziewczyna się spodziewała, nie zawiodła się nawet odrobinę. Chatka z ośnieżonym dachem, biegnący po nim ruchomy zaprzęg reniferów, ciągnący wyładowane prezentami sanie, pogodny staruszek machający do zgromadzonych na ulicy tłumów – wszystko to było dokładnie takie, jak powinno.
Kinga poczuła, jak w sercu rozlewa jej się przyjemne, błogie ciepło, całkiem jak w dzieciństwie, kiedy przed świętami oglądała po raz kolejny „Cud na 34. Ulicy”; wszystkie problemy i troski zdawały się zniknąć, głowę miała jasną i spokojną, znów – chociaż przez chwilę – była małą dziewczynką. Nie na długo jednak: lęków i smutku nie dało się uśpić na dobre, ukąsiły boleśnie w najmniej spodziewanym momencie...
Kinga miała świadomość tego, że tym razem jeszcze za krótko brała antydepresanty, żeby mogły zacząć działać – i spodziewała się, że kiedy zostanie już całkiem sama, ten dzień nie będzie łatwy. Po prawdzie, nie mógł być łatwy nawet wtedy, gdyby nic jej nie dolegało; wieczorem w Święto Dziękczynienia nikt nie powinien być sam... Dziewczyna nie pojechała do Milwaukee nie tylko dlatego, że nie pozwoliły na to ograniczone fundusze. Nadal nie chciała, żeby ktokolwiek, a w szczególności jedna osoba, mógł wpaść na ślady jej pobytu w Nowym Jorku; w tej szarpiącej niemal fizycznym bólem samotności było coś w niewytłumaczalny sposób bezpiecznego.
A jednak Kinga nie czuła się dobrze, kiedy próbowała świętować sama w pustym mieszkaniu. Tak, jak od dłuższego czasu odnosiła wrażenie, że żyje jedynie imitacją prawdziwego życia, tak samo i ten wieczór był jedynie namiastką świętowania. Kanapki z indykiem, zamiast upieczonego w całości, faszerowanego ptaka, wstrętny, przesłodzony sos żurawinowy z puszki, nie mający nic wspólnego z tym, jaki robiła jej mama i nawet smaczne, ale zupełnie inne niż to, które przygotowywała Alex, kupne ciasto z dyni – to wszystko, zamiast cieszyć, jeszcze bardziej podkreślało pustkę tego wieczoru. Kinga nawet zadzwoniła do rodziców, ale krótka rozmowa nie tylko nie poprawiła jej nastroju, a wręcz przybiła jeszcze bardziej, kiedy już po paru słowach dziewczyna usłyszała, jak jej mama szlocha po drugiej stronie słuchawki, tęskniąc za córką kto wie, czy nie jeszcze bardziej, niż ona sama za domem.
A potem było jeszcze gorzej; Kinga, już po świątecznej kolacji, zwinęła się w kłębek na łóżku w swoim pokoju i po prostu płakała, głośno i rozpaczliwie, nie musząc nareszcie, w obawie przed zainteresowaniem współlokatorów, tłumić przygniatającego, rozdzierającego duszę smutku. Czuła się obrzydliwie, jak ostatni tchórz; już parę razy wybierała na telefonie to numer Alex, to Jamesa – i nieodmiennie wycofywała się tuż przed naciśnięciem przycisku połączenia. I chociaż przez te miesiące spędzone w Nowym Jorku już kilka razy z nimi rozmawiała, co prawda w dalszym ciągu nie zdradzając miejsca swojego pobytu – to jednak dzisiaj równie silną co potrzeba kontaktu, okazała być się obawa przed tą rozmową. Dziewczyna miała poczucie, że tak się po prostu nie robi, że zostawienie Jamesa i Alex samych właśnie dziś, jest czymś po prostu niewybaczalnym i nawet to, co spowodowało ucieczkę z Milwaukee nie było wystarczającym wytłumaczeniem.
Kinga wzięła do ręki stojącą na nocnej szafce drewnianą ramkę ze zdjęciem i delikatnie pogładziła kciukiem chłodną szybkę. Uśmiechnęła się przez łzy, na wspomnienie chwili uwiecznionej na fotografii; jacy oni byli wtedy szczęśliwi!... Mirko zrobił im to zdjęcie na turnieju w Phoenix, właśnie na tym, na którym w finałowej rundzie dostali od sędziów same jedynki. Byli na nim wszyscy troje: ona, Alex i James. Kinga jeszcze nie zdążyła się przebrać, wciąż miała na sobie taneczny strój; obejmując Jamesa za szyję, stała nieco tyłem, tak, że widać było sznury granatowych koralików połyskujące na jej nagich plecach i naszyty tuż nad pośladkami wzór z jasnoniebieskich, skrzących się brokatem liści. Promieniała szczęściem tak, jak nawet wtedy rzadko się to zdarzało, całkiem słusznie przekonana o wyjątkowości swojego wyczynu. James, elegancki i zadbany jak zawsze, również się uśmiechał, w jego piwnych oczach wyraźnie lśniła bezgraniczna duma z Kingi – i tak samo dumna była z niej Alex, na zdjęciu przytulona bokiem do męża i obejmowana przez niego za ramiona. Nie, oni troje już wtedy nie byli dla siebie przyjaciółmi – byli po prostu rodziną.
Kinga w końcu opadła z sił, wyczerpana długim płaczem; przyciskając do piersi ramkę ze zdjęciem, leżała na łóżku, patrząc apatycznie na rozwieszone pod sufitem, różnokolorowe parasolki. To jeszcze nie był ten stan, który pamiętała tuż sprzed pobytu w szpitalu, kiedy przestała nawet chodzić na treningi i jedyne, czego chciała od życia, to po prostu umrzeć – ale zaczynał ogarniać ją lęk, że to wszystko wróci, zanim leki zaczną działać, i wtedy nie poradzi już sobie bez obecności bliskich. Tymczasem zmęczenie robiło już swoje, kontury parasoli zaczynały rozmazywać się Kindze przed oczami, tracić kolory i rozpływać w miękkiej, aksamitnej czerni; dziewczyna zasypiała. Sen nie zdążył jednak na dobre porwać jej w swoje objęcia, kiedy wibracje telefonu leżącego na jej brzuchu przywróciły ją do rzeczywistości.
„James” – przeczytała na wyświetlaczu i wydało jej się, że serce na moment przestało bić. Nie miała odwagi odebrać, ale James nie dawał za wygraną, raz po raz ponawiał próbę połączenia.
„Jak nie odbierzesz, to oszaleją ze strachu.” – uświadomiła sobie nagle i, ciągle jeszcze się wahając, powoli przesunęła palcem po ekranie smartfona. Nie była w stanie wydusić z siebie choćby słowa, walcząc ze szlochem znów wzbierającym w piersi, próbowała powstrzymać łkanie przez wbicie zębów, aż do bólu, w grzbiet lewej dłoni.
– Kinga, jesteś tam?... – James był spokojny i opanowany, dziewczyna zdawała sobie sprawę z tego, ile wysiłku go to kosztuje. – Odezwij się, proszę...
– Jestem – wydusiła z siebie w końcu, zaskoczona tym, jak bardzo rwał się jej głos; chciała, naprawdę chciała tyle opowiedzieć, wyrzucić z siebie wszystko to, co przeżywała, przyznać się, jak bardzo żałuje tego wyjazdu i że bardziej niż wszystko inne pragnie być z nimi w Milwaukee – ale nie była w stanie, wypowiedzenie choćby jeszcze jednego słowa stanowiło niemalże nadludzki wysiłek.
– Kinia, co się z tobą dzieje?! – Alex, w przeciwieństwie do męża, nie potrafiła pohamować emocji. – Dlaczego nie przyjechałaś, mieliśmy nadzieję, że chociaż dzisiaj wrócisz, wiesz, jak pusto jest bez ciebie?...
Dwie łzy stoczyły się po policzkach Kingi i upadły na leżące na jej kolanach zdjęcie.
– Przepraszam... Uwierzcie, ja nie mogłam inaczej...
***
Kinga pamiętała doskonale to uczucie, kiedy świat, niezależnie od pogody, wydawał się być ciemnoszary i przesiąknięty bezgranicznym smutkiem; przez długi czas miała nadzieję, że już nigdy się ono nie powtórzy. Jednak, kiedy dziewczyna uświadomiła sobie, że w końcu, po kilku deszczowych dniach, budzący się poranek nareszcie przyniósł słońce, a ona przez całą drogę do kamienicy Jamesa i Alex nawet nie zwróciła na to uwagi – wtedy zrozumiała, że jeszcze chwila i tamto wszystko może wrócić, zupełnie jakby mało było nowych kłopotów... Schody na ostatnie piętro pokonała już biegiem, równie niecierpliwie wciskała guzik dzwonka, zgodnie z dawno umówionym szyfrem, tym quickstepowym „slow slow quick quick”, raz za razem, takt za taktem, jeden, drugi, trzeci, coraz bardziej natarczywie, tak, jakby mogło to w jakikolwiek sposób przyspieszyć schronienie się w tym bezpiecznym mieszkaniu, z ludźmi, którzy przez niemal pół życia byli dla Kingi niezachwianym oparciem. Czuła, że niemalże z sekundy na sekundę coraz bardziej potrzebuje ich obecności, że musi wyrzucić z siebie wszystko to, co ją dręczy, wygadać się im obojgu – ale przede wszystkim Alex, która jeszcze bardziej niż James, bo po kobiecemu, rozumiała wszystkie niepokoje i lęki przyjaciółki.
– Czekaj, Kinga, już idę! – Rozległo się w końcu w głębi mieszkania i za chwilę na progu pojawił się James, wciąż jeszcze z cieniem zarostu na twarzy, bosy, w samych spodniach, z rozpiętym, skórzanym paskiem zwisającym ze szlufek. Widać było, że Kinga swoim dobijaniem się do drzwi wyciągnęła mężczyznę spod prysznica; nie zdążył nawet porządnie się wytrzeć, na nagiej piersi nadal lśniły mu krople wody.
– A to nie ma Alex?... – W głosie dziewczyny słyszalny był lekki zawód.
– Wyskoczyła do Walmartu, zaraz powinna wrócić. – James przesunął się i zrobił Kindze miejsce w drzwiach, gestem zapraszając ją do środka. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby domyśleć się, że nie jest dobrze, znał ją przecież od dziecka i nauczył się niemal bezbłędnie rozpoznawać jej nastroje. – Chodź, i tak dobrze trafiłaś...
To nie był pierwszy raz, kiedy Kinga towarzyszyła Jamesowi przy goleniu. Wiedział doskonale, że obserwowanie tej czynności zawsze ją uspokajało, pomagało zebrać rozbiegane myśli, poukładać wszystko w głowie w odpowiedni wzór. Tak było też i tego dnia; wystarczyło już nawet to, jak James szerokimi, zamaszystymi ruchami pędzla namydlał twarz, pierwsze dotknięcie policzka brzytwą – i dziewczyna odniosła wrażenie, że chociaż wciąż jeszcze nie odeszły kłębiące się w jej umyśle strachy, tak przerażająco bliskie i realne, to jednak coś zaczyna w niej wracać na właściwe miejsce.
Kinga, milcząc, w zamyśleniu obserwowała golącego się mężczyznę. Widziała z półprofilu jego szczupłą twarz, nieuczesane, jasne włosy opadające mu na czoło, wąsy przypadkowo muśnięte mydlaną pianą, śledziła uważne pociągnięcia dłoni, trzymającej powoli i precyzyjnie sunącą po skórze brzytwę. Kiedy James odchylił głowę w tył, spokojnym, długim ruchem przeciągając ostrzem po gardle, dziewczynie przemknęło przez myśl, że jest w tym geście coś bezbronnego, coś jakby odsłanianie się...
– Chcesz spróbować jeszcze raz? – James, przerwawszy na chwilę golenie, odwrócił się do siedzącej na krawędzi wanny Kingi i wyciągnął w jej stronę dłoń z brzytwą. Uśmiechał się; widać było, że żartuje, wcale nie oczekując twierdzącej odpowiedzi. Po pierwszej i zarazem ostatniej próbie, w której oddał się w ręce Kingi, pozostał mu już na zawsze ślad w postaci blizny na szyi i wiedział doskonale, że dziewczyna więcej nie odważy się go ogolić. Po prostu liczył na to, że uda mu się ją rozbawić – ale bez skutku, po ustach Kingi nie przemknął choćby cień uśmiechu. Nadal smutna i przygaszona, kurczowo zaciskała palce, tak mocno, że raz po raz słychać było chrupnięcia wyłamywanych stawów.
– Zdaje się, że mieliśmy o czymś porozmawiać. – James nie dał za wygraną, pośpiesznie zmywając z twarzy resztki piany i stając tuż przed dziewczyną. – Kinga, co się dzieje?...
Dziewczyna płakała. Z początku bezgłośnie, ale już po chwili zaniosła się rozpaczliwym szlochem; James, niewiele myśląc, przygarnął ją do siebie i mocno objął, czuł, jak co chwila wstrząsa nią spazmatyczne łkanie. Doskonale pamiętał tamte, zdawałoby się smoliście czarne dni, naznaczone chorobą Kingi, pamiętał, jak to wszystko się zaczynało, te niezliczone razy, w których tak samo jak teraz tulił ją i uspokajał – i przemknęło mu przez myśl, że chyba znów nie jest do końca w porządku, że jeszcze chwila, i wszystko może wrócić...
– No już, już dobrze... Nie jesteś sama, nie płacz... – szeptał, łagodnie gładząc dziewczynę po rudych włosach.
Spokojny głos sprawiał, że Kinga powoli, ale jednak zaczynała się uspokajać. Przytulona do nagiej piersi Jamesa, czując ciepło jego ciała i wsłuchując się w miarowe bicie serca, poddała się ogarniającemu ją poczuciu bezpieczeństwa. Było jej dobrze, chociaż przez chwilę nie musiała niczego się bać; do pełni spokoju brakowało dziewczynie jedynie Alex i jej absolutnego zrozumienia.
– Kinga, to jak, powiesz mi, co się stało? – James spróbował jeszcze raz. – Nie będę mógł ci pomóc, jeśli się nie dowiem...
Naraz rozległ się chrobot klucza przekręcanego w zamku, a zaraz potem donośne trzaśnięcie drzwiami.
– Kinia, tyle razy cię prosiłam – jak już ściągasz buty, to nie rozwalaj ich na wycieraczce! – Na progu łazienki zjawiła się Alex, trzymająca wypchaną po brzegi foliową torbę z logiem Walmartu. – Matko, Kinia, co się dzieje?!
Wypuszczone z ręki zakupy rozsypały się po posadzce, kiedy Alex, przestraszona, dopadła do Kingi i przygarnęła ją do siebie, matczynym gestem ocierając jej twarz z łez, które wciąż jeszcze nie zdążyły obeschnąć.
– Długo płakała?
– No, chwilę. – James nieco bezradnym ruchem oparł się ramieniem o futrynę i skrzyżował ręce na piersi. – I nie chce powiedzieć, co się stało.
Kinga ostrożnie wysunęła się z objęć przyjaciółki.
– Ian... – zaczęła i natychmiast urwała, ale nawet to jedno słowo całkowicie wystarczyło, dziewczyna nie musiała niczego więcej tłumaczyć.
Alex ciężko usiadła na brzegu wanny, wspomnienie byłego już partnera Kingi wyjaśniło wszystko.
– No, to mamy problem – westchnęła, patrząc na Jamesa, równie przejętego co ona. – Albo nawet i dwa...
***
Raindrops keep falling on my head (...)4
Na Brooklyn jeździło się w zasadzie tylko z dwóch przyczyn: po chleb i kiszone ogórki do polskich sklepów na Greenpoint i – co było tak naprawdę głównym celem – żeby móc wrócić na Manhattan pieszo po Moście Brooklińskim. Kinga uwielbiała te spacery, sama już nie wiedziała, ile razy pokonała tę trasę, o najróżniejszych porach dnia i nocy – a ona nadal budziła w niej niesłabnący zachwyt.
Padał rzęsisty, letni deszcz. Kinga czuła, jak woda chlupocze w jej sandałkach, przyjemnie obmywa bose stopy. Wokalista w słuchawkach śpiewał właśnie o deszczowych kroplach, padających na głowę – i dziewczyna, pod wpływem tych słów, złożyła czerwony parasol, bezwiednie wypuściła go z dłoni tak, że pozostał na moście, nie był już do niczego potrzebny.
W oddali, obramowany ostrym łukiem pylonów, rozciągał się Manhattan, podobny do kubistycznej koronki w dziesiątkach odcieni szarości. Deszcz rozmywał kontury budynków, nadając widokowi pozoru impresjonistycznego obrazu, miasto wydawało się być zawieszonym na pograniczu snu i jawy. Dziwne to było miejsce, w którym wszystko mogło się wydarzyć, w którym nic nie było tak naprawdę stałe, a jedynym, co mogło je zdefiniować, to nieustanna zmiana i ruch... A przecież – o czym Kinga zdążyła się już przekonać – charakter Nowego Jorku wciąż był taki sam, twardy, wymagający i nieustępliwy. Ale jakoś nauczyła się z tym miastem współegzystować, zaakceptowała nawet najgorsze z jego wad – i czasami przychodziło jej do głowy, że właśnie dlatego potrafiło jej niekiedy – jak choćby w tej chwili – w tak piękny sposób odpłacać za wyrozumiałość...
Deszcz padał coraz mocniej – a Kinga wciąż i wciąż szła, prosto w objęcia Manhattanu, który zawsze przyjmował ją taką, jaka była. Nie martwiła się tym, jak wygląda, że ma mokre włosy, a ubranie, przesiąknięte już na wylot, klei się do ciała – po prostu w końcu robiła, na co miała ochotę, bezkarnie ciesząc się tym, jak woda łagodną pieszczotą spływa jej po twarzy, kałuże przyjemnie rozpryskują się pod stopami... W ulewie było coś oczyszczającego, dziewczyna czuła, że wreszcie jest pogodzona z sobą i ze światem.
Because I'm free
Nothing worrying me... 4
Kinga drgnęła, usłyszawszy w słuchawkach te słowa; pogodny nastrój prysł, w głębi serca zrozumiała, że wcale nie jest to do końca prawda...
***
Na dworze zapadał już późny, czerwcowy zmierzch, ale w pracowni krawieckiej „Czarna Alex” nadal toczyło się życie. Przy wielkim stole, zajmującym niemal jedną trzecią pomieszczenia, wciąż jeszcze siedziały Alex i Kinga, każda z nich pochłonięta swoją pracą. Podział obowiązków jak zawsze był jasny i oczywisty: Alex wykrawała elementy kolejnej sukni, tym razem do standardu, a Kinga, cierpliwsza i spokojniejsza, kończyła właśnie wyklejać kamieniami pierwszy z rękawów butelkowozielonego stroju do łaciny.
Obie przyjaciółki lubiły te długie, mimo wszystko trochę leniwe wieczory, spędzane razem w pracowni. Przynajmniej to jedno zawsze było stałe i niezmienne, tak bardzo potrzebne Kindze, której właśnie, od paru tygodni, walił się cały świat. Ale teraz, chociaż przez te parę godzin, mogła przestać o tym myśleć; to, co złe nie miało tutaj wstępu, wspólna praca z przyjaciółką wciąż jeszcze zachowywała pozory normalności. Jak zawsze włączona była któraś z płyt ich ulubionej Tristan Prettyman, jeden z krańców stołu zawalony był słodyczami i chipsami, a przed obiema dziewczynami stała zielona herbata w identycznych, szesnastouncjowych kubkach; w pracowni unosił się zapach stałości i bezpieczeństwa.
Kinga siedziała na podwiniętej prawej nodze i, pochylona nad sukienką, nanosiła kolejne krople kleju na tkaninę. Szybkimi ruchami zanurzała w płaskim pudełku z kryształkami patyczek zakończony kawałkiem miękkiego wosku, i niemal automatycznie przyklejała kamienie do rękawa, dociskając je drugim, ukośnie ściętym końcem drewienka. Lubiła to zajęcie; tak samo, jak obserwowanie golącego się Jamesa, zawsze ją wyciszało i pomagało ułożyć myśli.
– Dużo ci zostało? – Alex odłożyła na chwilę nożyczki i palcami wyciągnęła kiszonego ogórka z litrowego słoja stojącego na środku blatu; nauczona przez Kingę jedzenia polskich potraw, już od paru lat nie potrafiła funkcjonować bez kiszonek ze sklepu Adamczyków.
– Takie większe pół. Mówiłam, że skończymy nad ranem...
Alex roześmiała się i, całkiem jak w czasach dzieciństwa Kingi, pieszczotliwym gestem potargała jej włosy nad czołem.
– Jakbym nie wiedziała, że w nocy boisz się tu siedzieć sama, to może bym w to uwierzyła. Ja jeszcze tylko te godety docinam i wychodzę, spokojnie zdążymy z tym jutro do południa. – Alex opłukała dłonie nad umywalką i wróciła do stołu, prowadzone jej ręką nożyce równo i pewnie sunęły po purpurowym szyfonie. – Zostaw już to klejenie i ogarnij trochę ten bałagan, ok?
– To żółte też chować, czy jutro coś z nim robimy? – Kinga zeskoczyła z wysokiego krzesła i sięgnęła po szczotkę, ale piknięcie telefonu, oznajmiające nadejście maila, z powrotem przywołało ją do stołu.
– O, Żarkow. – Ucieszyła się, zerknąwszy na adres nadawcy. – „Cześć, Kinga! Strasznie dawno się już nie widzieliśmy i trochę się martwię, dlaczego nie startujesz. Co się dzieje? Mam nadzieję, że wszystko w porządku i zobaczymy się w Sewilli. Całusy, Dima”
Kinga wściekle cisnęła smartfona z powrotem na stół, Alex widziała, jak trzęsą się jej ręce.
– Kinia, przecież on nie wie... – Alex mocno przytuliła przyjaciółkę, czuła, że cała drży. – Nie chciał źle, tego możesz być pewna.
– Co ja mam mu odpisać, że życie mi się rozwaliło, że nie wiem, co będzie jutro, że nawet teraz James musi mnie odwieźć, bo boję się sama wyjść na ulicę?! – W głosie Kingi pobrzmiewały ostre, histeryczne tony.
Alex milczała; dorosłość Kingi po raz kolejny boleśnie dała o sobie znać...
Miała nadzieję, że tym razem się uda, że nie będzie na nią czatował, kiedy razem z Jamesem szła do samochodu – ale pomyliła się. Ian nie dał za wygraną, czekał za nią na ulicy przez cały ten czas, który spędziła u Alex w pracowni.
– Wynoś się!
Głos Jamesa był ostry, tak bardzo, że Kingę aż zdziwiła ta szorstkość, nie spodziewała się, że w ogóle jest on zdolny do takiego tonu.
– Spierdoliłaś mi życie, szmato! – Chłopak zdawał się nie zwracać uwagi na obecność Jamesa, alkoholowe upojenie wzmagało jego agresję.
– Sam to sobie robisz, Ian. – Kindze udało się na chwilę opanować strach na tyle, żeby móc się odezwać, ale nadal czuła, jak wszystko trzęsie jej się w środku. Pijani od zawsze budzili w niej lęk, a w przypadku Iana ten stan potęgowało także to, że od długiego czasu nachodził ją i zastraszał, tak, że bała się go nawet wtedy, kiedy był trzeźwy.
– Ty mi to robisz, wykończyłaś mnie tymi swoimi wymaganiami, ciągle tylko lepiej, lepiej i lepiej! – Ian nie wytrzymał i rzucił się na Kingę z pięściami. Nie zdążył jej uderzyć; James błyskawicznie zastąpił mu drogę, odepchnął go tak mocno, że chłopak, zamroczony alkoholem i nie spodziewający się ciosu, upadł na chodnik.
– Zostaw ją, bo nie ręczę za siebie. – W głosie Jamesa nadal grały te same ostre tony, Kinga widziała, jak drgają mu zaciśnięte z wściekłości pięści, panował nad sobą ostatkiem sił.
Ian wreszcie, chwiejnie i z trudem, podniósł się z ziemi, był znacznie bardziej pijany, niż mogło wydawać się w pierwszej chwili.
– Ja cię jeszcze dorwę, wtedy sobie inaczej pogadamy... – Z pogardą splunął dziewczynie pod nogi i znikł w ciemnym przesmyku między kamienicami.
Kinga trzęsła się z przerażenia, niezdolna do żadnego ruchu, James w świetle latarni widział, że jest blada jak kreda.
– No, ale nie płaczemy... – Przyciągnął dziewczynę do siebie i przytulił, poczuł, jak mocno obejmuje go w pasie, wciska nos jego bluzę. Stali tak, kołysząc się delikatnie, dopóki Kinga nie przestała się trząść; długo to trwało, James uświadomił sobie po raz kolejny, że nie jest z nią dobrze, Ian zrobił jej większą krzywdę, niż mogłoby się wydawać.
– Chodź, pomilczymy sobie razem... – James pociągnął Kingę za sobą i, usiadłszy na masce jego chevroleta, trwali w zupełnej ciszy, patrząc na wiszący nad miastem pomarańczowy sierp księżyca.
– Kinga, co ty chcesz z tym zrobić, co?...
Dziewczyna nadal milczała. Wiedziała już, jak postąpi, jakie wybierze wyjście z tej sytuacji, ale nie chciała dzielić się tą myślą nawet z Jamesem...
***
Jesionowe klepki, ułożone w koszykowy wzór na podłodze sali konferencyjnej zawsze przywodził Kindze na myśl tylko jedno: salę treningową jej klubu w Milwaukee. Tak samo zresztą kojarzyło jej się zamiatanie parkietu, będące najbardziej upokarzającą karą stosowaną przez Jamesa za nieprzykładanie się do treningów. Ją samą co prawda ten rodzaj wyciągnięcia konsekwencji dotknął zaledwie kilka razy, ale wciąż pamiętała ten wstyd i to, jak nie była potem w stanie spojrzeć Jamesowi w oczy. Ale przecież teraz nawet takie wspomnienie, jak większość związanych z tańcem, wydawało się być całkiem miłe – i Kinga bezwiednie uśmiechnęła się do swoich myśli. Jeszcze parę razy omiotła parkiet, po czym, półświadomie i odruchowo, uniosła ramiona do ramy i, z kijem od szczotki opartym poziomo na zgięciach łokci, przetańczyła parę kroków wiedeńskiego; ciała nie dało się oszukać, ono wciąż jeszcze nie zapomniało... Jeszcze tango, jeszcze slow-fox, zupełnie jak kiedyś – i do Kingi powróciły długie godziny spędzane na dokładnie takich ćwiczeniach, tamten ból rąk i mimowolnie płynące po twarzy łzy, satysfakcja z pokonania po raz kolejny własnej słabości i ograniczeń, dłonie Jamesa, smarujące jej obolałe barki rozgrzewającą maścią...
– Kinga, a ty co?
Dziewczyna, przestraszona, drgnęła i opuściła ręce, szczotka z nieprzyjemnym trzaskiem upadła na podłogę.
– Mnie się boisz? – Rosita uśmiechnęła się i przepraszająco zacisnęła dłoń na ramieniu koleżanki. – Dlaczego nigdy nie mówiłaś, że tańczysz?...
Kinga wzruszyła lekko ramionami i schyliła się po szczotkę, była zła na siebie, że pozwoliła komukolwiek przyłapać się na chwili, w której wspomnienia i sentymenty wzięły nad nią górę.
– To już przeszłość, Rosita. Stare dzieje; było, minęło...
Latynoska patrzyła badawczo na Kingę, dziewczyna po tylu miesiącach wspólnej pracy wiedziała już, że przed tym uważnym spojrzeniem czarnych oczu nic się nie ukryje.
– Przecież widać, że za tym tęsknisz, nie wykręcisz się... Dlaczego już nie tańczysz, co się stało? – Rosita próbowała jeszcze ciągnąć temat, ale Kinga nie odpowiedziała, tylko dziwny mrok przemknął po jej twarzy...
***
I'm just a little girl lost in the moment
I'm so scared but I don't show it5
– Świetnie ci w tej czerwieni, miałaś nosa. – Alex uśmiechnęła się, pomagając Kindze zapiąć suwak na plecach sukienki. – A buzię poprawiamy?
– Nie, chyba nie trzeba. – Dziewczyna zerknęła w lustro, wiszące na drzwiach szatni; jak zawsze na turniejach spoglądała z niego całkiem inna, jakby obca Kinga, zupełnie niepodobna do tej, która sprzedawała kiszone ogórki i polską szynkę w sklepie w Milwaukee. Alex nie tylko szyła genialne sukienki, ale była też świetną wizażystką i fryzjerką, zawsze potrafiła wydobyć z przyjaciółki cały wdzięk i charyzmę, ukryte głęboko pod skorupą wycofania i dystansu.
– To co, już iść po Jamesa? – Alex bardziej stwierdziła, niż zapytała – i nie czekając nawet na odpowiedź, wyszła z szatni po męża.
To był moment do którego nie miała dostępu nawet Alex, która nie odważała się im przeszkadzać, jedynie stojąc w drzwiach i z rozczuleniem obserwując ten dziwny rytuał. Już od lat, na wszystkich turniejach w każdym mieście, chwila tuż przed wyjściem na parkiet zawsze wyglądała tak samo, dokładnie tak, jak teraz w Nashville – i bez tego Kinga nie wyobrażała sobie startu...
Dziewczyna siedziała na niskiej, gimnastycznej ławeczce i patrzyła na klęczącego przed nią Jamesa. Przecierał właśnie rękawem czubki trzymanych w ręku złocistych czółenek – a za za chwilę, delikatnie ująwszy prawą stopę Kingi, wsunął na nią but i pewnym, spokojnym ruchem zapiął ukośnie biegnący pasek, na trzecią dziurkę, dokładnie tak, jak zwykle.
Mogłaby sobie świetnie poradzić sama, wiedzieli to oboje – a jednak to James zawsze zakładał Kindze buty, od dnia, w którym jako dziecko nie mogła się z nimi uporać – i dla obojga rytuał ten stał się tak ważny, że bez niego jakiekolwiek zawody byłyby niepełne, przestałyby się liczyć. A przecież nie przywiązywali do niego żadnego magicznego znaczenia, był on wyrazem jedynie – a może aż? – łączącej ich więzi i bezgranicznego wzajemnego zaufania.
– Idziemy? – James wstał wreszcie z klęczek i, uśmiechając się, wyciągnął do dziewczyny rękę. – Zobaczysz, Nashville będzie wasze!...
Na turniejach działy się jak dotąd różne rzeczy – zgubione w tańcu buty, połamane obcasy, kontuzje, nawet pocięta przez zazdrosną rywalkę sukienka – ale takiego obrotu sprawy Kinga nigdy by się nie spodziewała. Faktem było, że ostatnimi czasy nie dogadywali się za dobrze z Ianem, zresztą, dziewczyna nigdy nie była z nim zgrana aż tak, jak kiedyś z Mirko – ale nie pomyślałaby, że partner aż tak ją zawiedzie. Nie zatańczyli nawet walca; Ian, kompletnie pijany, przewrócił się już w momencie wychodzenia na parkiet, dopiero James zdołał go podnieść i odprowadzić do szatni.
Kinga siedziała w szatni, skulona na ławce, i mimowolnie słuchała, jak James wciąż wrzeszczy na Iana, obiecując mu wyrzucenie z klubu; nigdy dotąd nie widziała go aż tak wściekłego. Nadal piekły ją policzki, nie mogła przypomnieć sobie, żeby kiedykolwiek w życiu doświadczyła aż takiego wstydu – a przecież to nawet nie była jej wina!... Ale taki już był taniec, wszystko – każdy sukces i każda klęska – w jednakowy sposób dotykała obojga partnerów, o czym Ian zdawał się chyba nie pamiętać...
Kinga ukryła twarz w dłoniach, w jej głowie wciąż dźwięczały słowa sędziego głównego: „Para numer sto siedemnaście – Ian O'Brien i Kinga Adamczyk – zdyskwalifikowana za niesportowe zachowanie tancerza!”...
***
Wciąż jeszcze było ciemno, kiedy winda unosiła Kingę na taras widokowy Empire State Building. Kiedyś, dawno, na samym początku nowojorskiego życia dziewczyna już tutaj była, ale nie widziała wtedy, jak nad miastem wstaje nowy dzień...
Chłodny powiew wiatru smagnął ją po twarzy, kiedy wreszcie stanęła na tarasie, zdmuchnął z niej resztki snu; Kinga miała wrażenie, że właśnie zbudziła się długiego letargu. Niebo nad miastem szarzało, ale Manhattan wciąż jeszcze rozbłyskiwał nocną rzeczywistością, migotał milionem świateł; nadal rozświetlony Chrysler Building wyglądał jak sięgająca nieba choinka, tak niespodziewana w środku lata – ale takie już było to miejsce, nieoczekiwane i na wskroś zaskakujące.
Nowy Jork powoli zaczynał się budzić – chociaż Kindze przyszło na myśl, że nie może obudzić się ten, kto nigdy nie zasypia... Światła powoli gasły, noc ustępowała już miejsca nowemu dniu, nadchodził ten moment, w którym Manhattan na ułamek chwili z szarego stawał się różowy – to była właśnie ta chwila, o zobaczeniu której dziewczyna od dawna marzyła.
„Prawdziwi nowojorczycy nie robią chyba takich rzeczy...” – Przemknęło jej przez głowę, ale szybko zdusiła w sobie tę myśl, przecież tak naprawdę to wcale nie było ważne – a zresztą, czy w ogóle istniał ktoś taki, jak prawdziwy nowojorczyk? A może właśnie to ona, Kinga Adamczyk, była prawdziwa, stała się nią już wtedy, kiedy z jedną walizką stała na rogu Czterdziestej Pierwszej Ulicy i Ósmej Alei?...
Dzień wstawał nad Nowym Jorkiem, zaróżowiał budynki, na strzelających w niebo ścianach i chłodnych,wciąż jeszcze mrocznych wąwozach ulic przemykały różowe i liliowe cienie, miasto zdawało się tańczyć, falować w dziwnym, wciąż jeszcze półsennym korowodzie.
Manhattan żył.
Kinga całą sobą chłonęła ulotny, trwający ledwie parę chwil spektakl. Nowy Jork rozpościerał się u jej stóp, tak znajomy, bliski i właśnie dzisiaj przyjazny, zdawał się nie mieć przed dziewczyną żadnych tajemnic. Betonowa dżungla, klocki z układanki Tetris, skomplikowana, kubistyczna wycinanka z szarego papieru, oniryczne miasto z obrazów de Chirico – stawał się wszystkim tym, czego Kinga akurat od niego chciała. Odruchowo wyjęła z torebki telefon, chcąc uwiecznić to, czego właśnie stała się świadkiem – ale od razu schowała go ponownie, żadne zdjęcie nie mogło utrwalić i oddać charakteru tego miejsca.
A charakter miał każdy z budynków, ostatnimi czasy bliskich Kindze tak, jak najważniejsi w jej życiu ludzie. Dziewczyna bezbłędnie wyszukiwała w gąszczu ulubione budowle i miejsca, elegancki i dystyngowany Chrysler Building, niepewny i odrobinę przekorny Flatiron, stateczny, solidny wieżowiec Woolwortha, pusty plac na zbiegu Czterdziestej Szóstej Ulicy i Piątej Alei, na którym jeszcze niedawno coś trwało, a teraz nie było już nic, tylko ślady minionego, odciśnięta na ścianach sąsiednich budynków...
Kinga uśmiechnęła się, już nie wątpiła w swoją prawdziwość.
Nowy Jork należał do niej.
Właśnie mijał rok, odkąd Kinga zamieszkała w Nowym Jorku – i tak samo był to rok, w którym ani razu nie odwiedziła Milwaukee i nie widziała swoich bliskich. Wspomnienia zaczynały się już powoli zacierać, szczególnie te dotyczące zapachów; nie pamiętała już, jak pachnie pracownia Alex, kawa pita przez Jamesa, zapomniała woni sali w ich klubie, kiedy wieczorami tańczyli na niej tylko we dwoje... I tylko ból nie chciał zmaleć, tęsknota towarzysząca Kindze nadal była tak samo silna, jak pierwszego dnia – ale dziewczyna przyzwyczaiła się do niej tak dalece, że traktowała to jak całkowicie naturalny stan.
Kinga nie mogła tego dnia spać, obudziła się nad ranem, kiedy na świat dopiero zaczynały powracać kolory dnia, a na nocne niebo – zawsze tak dziwnie fioletowo – różowe – ledwie zauważalnie zaczynało wypełzać światło. Wspomnienia nie dawały dziewczynie spokoju, bezskutecznie przewracała się z boku na bok, poprawiała poduszkę – sen nie chciał już powrócić, w głowie kłębiły się coraz bardziej gorzkie myśli o porzuconym domu...
Mimo wszystko do pracy Kinga dotarła całkiem zadowolona. Dawno już nie wędrowała pieszo porannymi ulicami Nowego Jorku, od paru tygodni wcale nie zachodziła pod Chrysler Building – i chyba właśnie dlatego widok ulubionego, podobnego do wykończonej koronką wieży, drapacza chmur na tle wciąż jeszcze lekko różowego nieba nastroił ją tak pozytywnie. Ale jednak brakowało jej możliwości podzielenia się tym obrazem z najbliższymi – bo tutaj niby komu mogłaby o tym opowiedzieć? Rosicie, która mieszkała w Nowym Jorku dłużej, niż Kinga w ogóle żyła, i już dawno przestało robić to na niej jakiekolwiek wrażenie? Ale jednak lubiła Latynoskę, która jako jedna z niewielu osób okazywała jej swoją sympatię i potrafiła zaoferować pomoc. Nie było co prawda między nimi szczególnej zażyłości – ot, koleżanki z pracy – ale dziewczynę i tak cieszyła obecność kogoś mądrego i życzliwego.
A jednak Kinga nie spodziewała się zastać Rosity w szatni, prawie pół godziny przed czasem, w dodatku majstrującej przy jej szafce na ubrania.
– Cześć, co ty tu robisz? – Dziewczyna próbowała nie pokazać po sobie zdziwienia.
Rosita odskoczyła od szafki jak oparzona, Kindze przemknęło przez myśl, że Latynoska zachowuje się jak mała dziewczynka, przyłapana na wyjadaniu słodyczy ze spiżarni.
–Cholera... Nie chciałam, żebyś wiedziała, że to ja; że też musiałaś akurat dzisiaj przyjść tak wcześnie!...
Kinga nadal niczego nie rozumiała. Dopiero, kiedy jej wzrok padł na wystającą ze szpary przy drzwiczkach kopertę, coś zaczęło rozjaśniać się jej w głowie; domyśliła się, że Rosita chciała zrobić jej jakąś niespodziankę.
– No, przeczytaj – ponagliła; Kinga, coraz bardziej zaciekawiona, niecierpliwie rozdarła kopertę i przebiegła wzrokiem po zapisanej zamaszystym pismem kartce.
„Kinga!
Wiem, jak bardzo dziwnie to brzmi, ale chodzi o Twoje dalsze życie i Twój spokój. Bądź dzisiaj o północy w Central Parku, przy fontannie Bethesda. Nie musisz się bać, nic Ci się nie stanie, po prostu uwierz mi, że to ma związek z czymś dla Ciebie ważnym. Idź tam, proszę.
Ktoś, kto chce dla Ciebie dobrze”
Kinga opuściła rękę z listem, mnąc odruchowo kartkę, przez dobrą chwilę próbowała ułożyć sobie w głowie to, o czym przeczytała, znaleźć jakiekolwiek sensowne wytłumaczenie, ale nie przyniosło to rezultatów.
– Rosita, powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytała w końcu.
– Po prostu widzę, co się z tobą dzieje, to wszystko. – Ton głosu Rosity nie pozostawiał wątpliwości, że to poważna sprawa; Kinga próbowała jeszcze wyczytać cokolwiek z twarzy Latynoski, z jej spojrzenia – ale bezskutecznie, jej oczy były czarne i nieprzeniknione...
Kinga długo biła się z myślami, nie mogła zrozumieć sensu i celu wiadomości od Rosity – ale w końcu zdecydowała się pójść do Central Parku. Ufała koleżance, wiedziała, że ta chce dla niej dobrze, raczej nie mogło to być nic niebezpiecznego. A jednak trochę się bała, nawet nie tego, co czeka na nią przy fontannie – a drogi przez nocny park. Nigdy jeszcze nie zapuszczała się tam po zmroku, a co dopiero tuż przed północą, kiedy większość alejek była już niemal całkowicie opustoszała...
Było już niedaleko, Kinga przyspieszyła kroku, chciała jak najprędzej znaleźć się na placu koło fontanny.
„Trzeba było nie kłaść szpilek” – Pomyślała ironicznie, sama nie wiedziała, co skłoniło ją do założenia butów na obcasie i najlepszej satynowej sukienki, tej fioletowej, z kwadratowo wykrojonym dekoltem, rozkloszowanej i sięgającej nieco za kolana. Może świadomość, że to, co wymyśliła Rosita naprawdę musiało być czymś niesamowicie ważnym, tak bardzo, że należałoby podkreślić to nawet i strojem?...
Kinga była prawie na miejscu, z tarasu widziała już podświetloną żółtawym światłem fontannę i tkwiącego na jej szczycie Anioła Wody, nieco pochylonego i wyciągającego rękę w geście błogosławieństwa. Zachwycił ją ten widok, ale wiedziała, że nie ma już czasu na jego kontemplację; dotykając dłonią kamiennej balustrady, lekko zbiegła po schodach – i naraz, uderzona płynącymi z dołu, gdzieś spod tarasowych arkad, doskonale znajomymi, jakże bliskimi jej pierwszymi taktami piosenki Sinatry, na ułamek chwili zatrzymała się w pół drogi. Coś zaczynała już mgliście pojmować, wciąż jeszcze nie dość jasna, najradośniejsza ze wszystkich myśl przedzierała się do jej umysłu, Kinga bała się nawet odetchnąć, żeby nie zbudzić się z tego snu...
I właśnie wtedy zobaczyła Jamesa. Stał na dole, przy drugim skrzydle tarasowych schodów, wysoki i smukły, z lśniącymi włosami starannie zaczesanymi do tyłu, w nienagannie skrojonym, czarnym fraku; Kinga po raz pierwszy w życiu widziała go w takim stroju.
Naraz wszystko zawirowało jej w głowie, Sinatra, James, tajemniczy list od Rosity, to, że spotkanie w Central Parku miało dotyczyć czegoś naprawdę ważnego – i po ułamku sekundy, zupełnie, jakby ktoś nacisnął w jej umyśle właściwy przycisk, dziewczyna wszystko pojęła. To było dzieło Rosity, to właśnie ona musiała odszukać nazwisko Kingi w internecie, znaleźć klub w Milwaukee i zdradzić miejsce pobytu jej najbliższym!...
James podniósł wzrok i spojrzał na schody, spojrzenia jego i Kingi wreszcie się spotkały.. Dziewczyna chciała go zawołać, podbiec do niego jak najszybciej i rzucić się na szyję, spytać, gdzie jest Alex – ale mężczyzna położył palec na ustach i pokręcił lekko głową, ni to czemuś przecząc, ni zabraniając. Wyciągnął do niej lewą rękę, w tym doskonale znanym im obojgu, zapraszającym geście – i Kinga, wyuczona tego odruchu przez wszystkie przetańczone lata, zbliżyła się spokojnym krokiem, podając mu prawą dłoń i od razu ustawiając się tak, aby mogli domknąć ramę.
Start spreading the news
I'm leaving today
I want to be a part of it
New York, New York... 6
Fokstrot - ich fokstrot, ukochany taniec z czarno-białych czasów... James prowadził Kingę jak zawsze, lekko i pewnie, tak, że dziewczyna miała wrażenie, jakby spacerowali. Nie zapomniała. Choć nie tańczyła przez cały, długi rok i tak czuła, jakby spotkali się Jamesem na parkiecie najdalej wczoraj, wciąż pamiętała układaną przez długie wieczory, wcale niełatwą choreografię. I dalej, i dalej, kolejny takt, następny miękki, fokstrotowy krok, kolejna promenada; wciąż lekko, wciąż płynnie, jakby oboje unosili się w powietrzu, tańczyli zgrani ze sobą tak bardzo, jak tylko dało się być zgranym na parkiecie. Jeszcze obrót, niemal w miejscu, tak szybki, że sukienka Kingi zawirowała wokół jej nóg – i James, równo z wybiciem ostatniego taktu, po prostu przygarnął dziewczynę do siebie i mocno przytulił. Z cienia pod arkadami tarasu wysunęła się wreszcie Alex i, podszedłszy do nich, również dołączyła się do uścisku. Trwali tak wszyscy troje, długo, straciwszy poczucie czasu - a świat przybrał nareszcie właściwą postać.
– Jak ja za wami tęskniłam... – wyszeptała wreszcie Kinga, ze zdziwieniem spostrzegła, że ma mokre oczy.
Nie musieli już pytać, a ona nie musiała odpowiadać.
Było jasne, że wróci.
Now you're in New York
These streets will have you feel brand new
Big lights will inspire you... 1


Przypisy:
1 „Empire State of Mind part II” wykonanie i tekst: Alicia Keys
2 „I could be the one” DJ Maksy vs Beth (wyk. oryginalne Avicii vs Nicky Romero), tekst: Nick Rotteveel
3 „Lemon tree” wykonanie: Fool's Garden, tekst: Peter Freudenthaler, Volker Hinkel
4 „Raindrops keep falling on my head” wykonanie: B.J. Thomas, tekst: Hal David
5 „The show” wykonanie i tekst: Lenka
6 „New York, New York” wykonanie: Frank Sinatra (wyk. oryginalne Liza Minnelli), tekst: Fred Ebb
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Drugie życie [obyczaj]

2
Isabel pisze: Wpadła w Nowy Jork tak, jakby żyła w nim od urodzenia i nigdy, ale to nigdy tego miejsca nie opuszczała. Już w chwili, w której po raz pierwszy stanęła na rogu Czterdziestej Pierwszej Ulicy i Ósmej Alei – wciąż jeszcze z podróżną poduszką – rogalikiem na karku, półprzytomna i zesztywniała po kilkunastu godzinach spędzonych w autobusie Greyhounda – Kinga poczuła się częścią tego miasta, nareszcie spokojna i bezpieczna.
Isabel pisze:
Właśnie mijał rok, odkąd Kinga zamieszkała w Nowym Jorku – i tak samo był to rok, w którym ani razu nie odwiedziła Milwaukee i nie widziała swoich bliskich.
Isabel pisze: Ale jednak brakowało jej możliwości podzielenia się tym obrazem z najbliższymi – bo tutaj niby komu mogłaby o tym opowiedzieć? Rosicie, która mieszkała w Nowym Jorku dłużej, niż Kinga w ogóle żyła, i już dawno przestało robić to na niej jakiekolwiek wrażenie?
Cały czas zastanawiałam się, co właściwie Kinga robi w Nowym Jorku, poza tym, że sprząta biurowiec i mieszka na Mahattanie (zdaje się, że nie jest to tania dzielnica). No, owszem, podziwia miasto. Czuje z nim więź. A coś jeszcze? Tęskni za ludźmi, których zostawiła w Milwaukee.
Jakoś mi się to jej życie nie składa w sensowną całość. Z Milwaukee Kinga wyjeżdża, jak rozumiem, przerażona zachowaniem Iana. Ale dlaczego odrzuca możliwość kontaktu, choćby telefonicznego, z Jamesem i Alex? Ian nie jest ich synem ani przyjacielem, nie zdradzą mu jej obecnego adresu. Dlaczego ten wyjazd ma cechy panicznej ucieczki i zerwania jakichkolwiek więzi z opiekunami, do których zawsze miała zaufanie?
Piszesz o depresji Kingi, o tym, że kiedyś, w przeszłości bliżej nieokreślonej, leczyła się w szpitalu psychiatrycznym. W Nowym Jorku radzi sobie jednak zadziwiająco dobrze, w tym sensie, że nie mając tam żadnych znajomych, żadnego punktu oparcia, znajduje bez problemów pracę i mieszkanie. Czyli - byt ma zapewniony, nawet jeśli jest to poziom minimum, jak na warunki noiwojorskie. Ale: jej zainteresowanie tańcem zanikło. W mieście, gdzie jest tyle szkół? Rozumiałabym, gdyby okazało się, że koszty są zbyt wysokie, że ze swoich zarobków nie ma szans na uciułanie opłat. Albo gdyby poszła na lekcje próbne i wyszło na jaw, że nie - tańczyć Kinga potrafi tylko w obecności Alex i Jamesa. Różne rozwiązania wchodzą w grę. Ale takie: nie, bo nie, żadnego podejścia, by realizować pasję, rezygnacja właściwie bez uzasadnienia - jest chyba najsłabszym z możliwych.
Ucieka się zawsze albo od czegoś, albo ku czemuś. U Ciebie "od" można tłumaczyć jakimś napadem lęku, zdecydowanie przesadnego, skoro objął również osoby Kindze najbliższe, takie, na których nigdy się nie zawiodła. A cel ucieczki? Podziwiać piękno miasta - no tak, to jest jakieś uzasadnienie. Ale co, do licha, stało się z tym tańcem, który w Milwaukee był dla Kingi treścią życia?
Wniosek z tego taki, że Kinga, żeby realizować swoje marzenia, potrzebuje jednak opiekunów. Bo w pojedynkę wychodzi jej to całkiem średnio. No owszem, jakaś prawda życiowa w tym jest...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Drugie życie [obyczaj]

3
ja tylko chcialam zaznaczyć, że nie wiem jaki kraj opisuje isa, ale w usa jak ktoś pracuje, nawet jako sprzataczka, stac go na opłacenie czynszu, jedzenie i zakupy w outletach, gdzie tshirt kultowej fruit of the loom z bardzo porządnej bawelny, w pięciopaku, kosztuje 5$, hilfigera można dostać w supermarkecie, a kosmicznie kosztowne w Polsce z victoria's secret walają się stertami w koszach z bielizną i cena koronkowych zestawów oscyluje w okolicy 10 baksów. jeśc tego się nie da, ale koszta utrzymania (nie mówię o opiece medycznej, chociaz jak ktos pracuje, ma jakieś podst ubezpieczenie) sa niskie.

poza tym - jak w uk - im gorsze żarcie (np. kupione w supermarkecie do wrzucenia w wszechobecne mikrofale), tym tańsze.

tak ze ten...

btw:
„Trzeba było nie kłaść szpilek”
dzizassss!
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

Drugie życie [obyczaj]

4
Bardzo ładnie i sprawnie operujesz obrazami. Przyjemnie się to czyta, mimo kilku powtórzeń styl masz ładny, lekki, miły. Obrazowy, kobiecy, lekko senny. Nadawałby się, by opowiedzieć nim ciepłą, kojącą, magiczną historię.

Problem jednak mam właśnie z historią. Trochę za bardzo uparłaś się na schemat Miluwakee-Taniec-Rodzina-Dobrze verus Nowy York-mrzonka, która zawiodła-źle. Wszystko w tym NY jest tak paskudne, że aż strach.

Jak już wspomniano, średnio wiarygodny jest motyw ucieczki z odcięciem wszystkich kontaktów.
Omdlenie, bajgiel... jak już wspomino, w USA raczej się nie głoduje. Chorobą biedaków jest tam otyłość, bo kupują tanie, wysoce przetworzone produkty i się nimi opychają z braku lepszych rozrywek. Poza tym: pomyśl. Widzisz, że mdleje laska, którą ledwie znasz. Co myślisz? Narkotyki?. Choroba serca? Źle znosi ciążę? Jakaś inna rzadka choroba? Dzwonisz po karetkę. Nie myślisz "Dam jej bajgla i będzie git, laska na bank zemdlała z głodu". Gdyby to była Ukraina w początkach stalinizmu to randomowemu omdleniu w pierwszym skojarzeniu faktycznie przypisujesz głód, ale nie we współczesnym Nowym Yorku.

Po drugie... we fragmentach "streszczeniowych" opisujesz Kingę jako silną dziewczynę, ale ja nie widzę tej siły. Popełniła straszne głupstwo, a potem użala się nad sobą, zamiast coś zmienić. Płacze, bo nie może wstawić na fejsbuczka foci drapacza chmur we mgle. I ja racjonalnie rozumiem, że to miała być kropla, która przepełnia dzban. Ja rozumiem, że za tą chwilą-symbolem kryły się inne, poważniejsze emocje, ale jako czytelnik tego nie czuję. Odbieram Kingę jako rozmemłaną ciapajdę. I to jest OK, nie mówię, że takich ludzi nie ma. Postać jest spójna, realistyczna, tylko, na Boga, nie pisz o niej, że po prababce ma siłę i upór.

Drugie życie [obyczaj]

5
Nie będę wyłapywał drobnych błędów,już nie ten poziom. Stylistycznie jest OK, oczywiście są drobne kiksy. Ale kompozycyjnie to jakaś masakra, naliczyłem 14 scen/migawek z chronologią zrzucaną chyba z samolotu. I migawkowe (z wyjątkiem głównego trójkąta) postacie. Bo tak:
1 - flashback z przyjazdu do NY,OK, jako wprowadzenie - ujdzie.
2 - (niezaznaczony przeskok) lato się skończyło, wprowadzasz Rositę. Czekamy na dalszy ciąg z jej udziałem.
3 - i tu jest pierwszy WTF, w ogóle nie zaznaczona retrospekcja, myślałem że Alex jest jej współlokatorka w NY. I pojawia się jakiś Dan. Ujrzymy go jeszcze?
4 - Ellis Island. Migawka, obrazek. Co to wnosi fabularnie? Wzmianka o pobycie w psychiatryku, w ogóle nie rozwinięta później (depresja to za mało na psychiatryk, a brak wzmianek o np próbach czy myślach samobójczych)
5 - Deszcz na Manhattanie. Kolejny obrazek, ale z niego przynajmniej się dowiadujemy, że scena nr3 to retrospekcja.
6 - Turniej. Pojawiają się Mirko i Dima. Przedstawieni tak,jakby to był Ktoś Ważny. Ujrzymy ich jeszcze?
7 - Scenka z napadem depresji, całkiem sugestywna i wpisująca się w główny wątek. Tu bez uwag.
8 - Kolejna scenka chlipiąco - depresyjna, i jest wzmianka o Ianie. Zastanawiam się czy to literówka Ian - Dan czy było dwóch.
9 - migawka, znowu pada, tym razem na Brooklynie. Obrazek i tyle, wnosi bardzo mało.
10 - Retrospekcja z Ianem (Danem) który pije. James jest dość powściągliwy, zwłaszcza że w Wisconsin jest Right to Bear Arms i Open Carry. I z powodu stalkera Kinga rzuca wszystko i jedzie w Bieszczady do NY. A a) James i Alex nie domyślają się związku z tym wydarzeniem b) nie zgłaszają na policje stalkingu i wreszcie c) nie zgłaszają na policję ze zaginęła dziewczyna z przeszłością psychiatryczną i hospitalizacją w wariatkowie.
11 - Nieco filmowe katharsis pod wpływem mopa i Rosity. Fabularnie OK.
12 - Retrospekcja z Ianem psującym konkurs. Tylko skoro w scenie nr 6 Kinga pozamiatała na turnieju, to scena 12 niezależnie czy wydarzyła się" przed" (bo to oznacza pozbieranie się) czy "po" (bo po wygranej - żegnaj Ian/Dan, ino pstryknę to się ogonek partnerów ustawi) - nie powinna wpłynąć na Kingę.
13 - migawka na ESB, gdzie dotąd depresyjna Kinga nagle stwierdza, ze jest królową NY.
14 - Happy ending, filmowy, ale niech będzie.

Dwa spostrzeżenia
- Kingę otaczają pasywne kukły, które łykają status idem. Kinga rozmawia na wygnaniu z Alex i Jamesem, ale oni poza wsparciem na odległość nic nie robią żeby jej pomóc. Nic na tyle istotnego żebyś o tym wspomniała. Jedyną aktywną postacią jest w sumie Rosita.
- Nowy Jork jest tylko etykietą, akcja spokojnie mogłaby się dziać w każdym dużym cywilizowanym mieście.

Uff i chyba tyle.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Drugie życie [obyczaj]

7
Hej,

Ja krótko, bo sedno leży w tym, czym zakończył Misieq.
To nie musi być NY. Zmiana scenografii (nie klimatu, bo go tu niestety nie ma, ale właśnie scenografii) i mamy dowolne miasto. Rzym, Londyn, Tokio, Warszawa wreszcie. Miasto nie koresponduje z historią, nie ma na nią i bohaterów wpływu, jest tylko scenerią.
I tym razem nie odrobiłaś riserczu, a raczej odrobiłaś ale w niewłaściwym kierunku. Pokazujesz elementy NY, ale to są elementy ze Street View, a jesteś na takim poziomie, że można wymagać więcej.
A wystarczyło przy lampce wina obejrzeć w oryginale sezon Seksu w Wielkim Mieście i posłuchać jakich określeń używają bohaterki, żeby opisać konkretne elementy życia nowojorczyka.
Nie Greyhoundy czynią NY a detale.
Językowo jak zwykle sprawnie i płynnie, tu gratulacje, kompozycja leży i kwiczy.
Czekam na Lizbonę.

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

Drugie życie [obyczaj]

8
Moje uwagi.
Czyta się płynnie, nie ma wybicia z rytmu przez podstawowe błędy, warsztat jest. Więc dlatego, że podstawy zostały opanowane, można przejść do krytyki wyższego stopnia ;)
A więc:
- dalej nie kumam, po co Ci był Nowy Jork, to mogłoby się dziać wszędzie
- dalej nie wiem, po co szpital psychiatryczny.
Pewnie to kwestia mojego widzimisia, ale bardzo nie lubię sytuacji, kiedy w fabule coś zostało dodane nie dlatego, że ma to istotne znaczenie, ale po to, "żeby było bardziej dramatycznie". Naprawdę historia ucieczki od zbyt zaborczego faceta mogłaby się odbyć gdziekolwiek indziej i bez szpitala psychiatrycznego w tle (w tym miejscu zaznaczam, że nie zgadzam się z Miśkiem, znam ludzi, którzy trafili do szpitala z powodu depresji bez prób samobójczych - to była np. taka sytuacja, że nie byli w stanie wstać z łóżka i zadbać o siebie, więc istniało realne zagrożenie życia - ale to wciąż była depresja - natomiast zgadzam się z zarzutem, że to jest wzmiankowane tylko punktowo, a więc, jak mówiłam, pretekstowo).
No i jeszcze jedna rzecz, co do której wyczułam fałsz. Otóż, polska prababka, znajomość języka i poczucie więzi z korzeniami.
Uwaga: jestem migrantką, nie urodziłam się w Polsce, ale tu się wychowywałam. Znam dobrze środowisko migrantów. Nie wierzę, zwyczajnie nie wierzę, że prawnuczka jakiejś migrantki poczuwałaby się do bliskości z polskimi korzeniami. Na ogół już dzieci migrantów się szybko asymilują, wnuki wracają do korzeni, ale na zasadzie ciekawostki, "odkrywania", a nie myślenia w kategoriach (bo ja nie jestem stąd). Może, gdyby Kinga poruszała się wyłącznie w polskiej enklawie i podtrzymywałaby swoją tożsamość jak np. Łemkowie w Polsce - ok, to bym uwierzyła. Ale ona jest całkowicie zasymilowana, myśli po angielsku, ukończyła ichni system edukacji, nawet sprząta nie dlatego, że jako migrantka ma gorzej, tylko dlatego, że dobrowolnie opuściła swoją miejscowość. Poza tym, to jest USA, tam jest pełno migrantów. Ktoś z czwartego pokolenia może się w pełni czuć u siebie, zwłaszcza na tle stałego dopływu "świeżych" migrantów. Może, gdyby to była stosunkowo jednolita etnicznie Polska, a Kinga byłaby Romką... ale nie jest. W związku z tym, nie wierzę. Nawet w jej polski język nie uwierzę :P polski jest trudny, bez kontaktu z rodziną albo z sąsiadami, ew. jakimś polskim kościołem zupełnie nie opłacałoby się jej go uczyć.
Poza tym - ładne, mnie nie przekonuje, ale całkiem miłe opowiadanko do przeczytania.
"ty tak zawsze masz - wylejesz zawartośc mózgu i musisz poczekac az ci sie zbierze, jak rezerwuar nad kiblem" by ravva

"Between the devil and the deep blue sea".

Drugie życie [obyczaj]

9
No dobra, u mnie będzie trochę dłużej.

Czuję pewien dysonans. Z jednej strony widzę street view i pracę włożoną w risercz dotyczący różnych kwestii... Widzę starania o to, by tekst był realistyczny, miejscami gorzki, dramatyczny. A czuję się, jakbym przeczytała bajkę. I to mnie trochę zawiodło.

Ale najpierw do tego, co mi się podoba.
Warsztat masz. Potrafisz budować przyjemne, lekkie opisy, sprawnie wprowadzasz dialogi, czyta się raczej bez "zacięć". Jeśli miałabym tutaj coś doradzić, to ewentualnie jakąś pracę z dynamiką zdań. Jest płynnie, długimi zdaniami, pastelowo, lirycznie... Czasem to trochę usypia. Od któregoś momentu opisy NY zdały mi się powtarzalne. Poza tym jednak od strony czysto językowo-poprawnościowej jest bardzo ładnie.

Nieźle oddałaś w fabule stany depresyjne Kingi (choć z początku obawiałam się tego, jak zamierzasz je wprowadzić). Dla mnie one też mogą tłumaczyć te trochę nieracjonalne ruchy, jak odcinanie się od wszystkich czy nieumiejętność przysłowiowego "dożycia do pierwszego". Podobały mi się te drobne napomknienia o tym, że rezygnowała nawet z treningów, że James wszędzie musiał ją wozić itd. Czasem kamera nieustannie nacelowana na płacz Kingi mnie nużyła, ale można to obronić.

Bardzo podobała mi się scena w pracowni Alex.
Isabel pisze: Na dworze zapadał już późny, czerwcowy zmierzch, ale w pracowni krawieckiej „Czarna Alex” nadal toczyło się życie. Przy wielkim stole, zajmującym niemal jedną trzecią pomieszczenia, wciąż jeszcze siedziały Alex i Kinga, każda z nich pochłonięta swoją pracą. Podział obowiązków jak zawsze był jasny i oczywisty: Alex wykrawała elementy kolejnej sukni, tym razem do standardu, a Kinga, cierpliwsza i spokojniejsza, kończyła właśnie wyklejać kamieniami pierwszy z rękawów butelkowozielonego stroju do łaciny. (...)
Detale pracy nad strojem oddałaś bardzo plastycznie, fajnie czynnościami podkreśliłaś pewne cechy charakteru bohaterek. Ogólnie to, moim zdaniem, najlepszy fragment tekstu.

Podoba mi się też wrzucenie Kingi w rolę sprzątaczki. Trochę niebezpiecznie krążyliśmy wokół kopciuszka tutaj, ale mimo wszystko ten motyw mi się spodobał. Jak tak myślę, chyba głównie przez Rositę. Żałuję, że nie dałaś jej większej roli, bo wprowadziłaś ją fajnie, opisałaś tak, że od razu ją zobaczyłam. Potem trochę została zredukowana do roli "dobrego duszka", no ale mimo wszystko ją polubiłam ;)

Depresja, realizm... dlaczego więc bajka?

Chyba głównie przez bohaterów.

Rodzice Kingi - jak w takim blogowym opku - po prostu zniknęli, bo niepotrzebni. No okej... "Byli zapracowani" nie przekonało mnie tak do końca, ale zostawmy.

James - przeidealizowany, stracił swój charakter, rolę. Jest tylko dodatkiem do Kingi - przytulanką, która, gdy trzeba, ma pokazać klatę, gdy trzeba...? Odarłaś go mocno z rysu trenerskiego na rzecz czegoś w rodzaju obiektu westchnień (wiem, że Kinga do niego nie wzdycha, ale narrator trochę tak ;) ). Sceny, w których mógłby się "zaprezentować" sprowadziłaś do przepychanki z pijanym agresorem (stalking, fizyczny atak, a oni nawet policji nie wezwą?) i pokrzyczenia na pijanego chłopaka na turnieju.
Isabel pisze: Dziewczyna siedziała na niskiej, gimnastycznej ławeczce i patrzyła na klęczącego przed nią Jamesa. Przecierał właśnie rękawem czubki trzymanych w ręku złocistych czółenek – a za za chwilę, delikatnie ująwszy prawą stopę Kingi, wsunął na nią but i pewnym, spokojnym ruchem zapiął ukośnie biegnący pasek, na trzecią dziurkę, dokładnie tak, jak zwykle.

Mogłaby sobie świetnie poradzić sama, wiedzieli to oboje – a jednak to James zawsze zakładał Kindze buty, od dnia, w którym jako dziecko nie mogła się z nimi uporać – i dla obojga rytuał ten stał się tak ważny, że bez niego jakiekolwiek zawody byłyby niepełne, przestałyby się liczyć. A przecież nie przywiązywali do niego żadnego magicznego znaczenia, był on wyrazem jedynie – a może aż? – łączącej ich więzi i bezgranicznego wzajemnego zaufania.

– Idziemy? – James wstał wreszcie z klęczek i, uśmiechając się, wyciągnął do dziewczyny rękę. – Zobaczysz, Nashville będzie wasze!...
Dla mnie tutaj dobiłaś go jako profesjonalistę. Myśli moje jako czytelniczki poszły tu tym torem: nie dziwię się, że w klubie tylko Kinga miała wyniki i że gdzie indziej nie wyobrażała sobie tańczyć. Nikt by chyba nie czuł się komfortowo trenując u gościa, który tak faworyzuje jedną dziewczynę. I nie, ojcowskie uczucia tego nie tłumaczą. Do tego tak pół żartem, pół serio, to już zakrawa na jakieś uzależnianie emocjonalne dziewczyny od siebie ;)
I wiem, że nie każdy to tak odbierze, wiem, że miałaś co innego na myśli i że "tak się może zdarzać". Dzielę się odbiorem, bo ta scena u mnie wywołała odwrotny efekt do zamierzonego. Była taka śmieszno-odstręczająca.

Alex jest z kolei dodatkiem do Jamesa. I chyba dobrze jej zrobiło to, że nie chciałaś jej aż tak idealizować jak jej męża ;) Ona w tym całym towarzystwie najbardziej mi się spodobała. :)

No i są te wszystkie Iany, Dany, Mirka, Dimki. Panowie zupełnie wycięci z papieru. Choć Mirko to nawet wzbudził u mnie współczucie - żal mi go było, że po pamiętnym turnieju, w którym zgarnął za swoją ciężką pracę same jedynki - została mu w tekście powierzona tylko rola robiącego zdjęcie Kindze :P

Poza bohaterami bajkowy klimat tworzy oczywiście hollywoodzki happy end. Ale tu dodam, że on, moim zdaniem, by się obronił, gdyby wcześniej bohaterowie byli bardziej z krwi i kości i gdyby tak bardzo się nie narzucał już od połowy tekstu.
Chociażby nutka wątpliwości, lęku, deprechy, mogłaby w nim pobrzmieć. Przecież problem stalkera nadal jest, nie? Problem depresji też.

Wróćmy z bajki do Nowego Jorku.
Widać, że włożyłaś w niego masę pracy. I nie powiem, że ona się nie opłaciła. Podobały mi się pojedyncze "widokówki", które stworzyłaś. Te cegły w ośrodku imigracyjnym, fragment o Manhattanie ujętym w ramkę pylonów (coś się jeszcze znajdzie)... To "zobaczyłam" i nawet mi zapadło w pamięć.
Tylko chyba ten research poszedł za bardzo w google maps, a za mało w filmy/książki. Jako ktoś, kto o Stanach wie piąte przez dziesiąte (i nie jara się nimi zupełnie), połowę tych sławnych lokacji muszę sobie googlać. One mi nie budują klimatu, gdy są tak po prostu wyrwane i wstawione w elegancki opis. Brakuje mi jakiegoś ludzkiego kontekstu, brakuje mi życia, hałasu itd. A skrzyżowania ulic już zupełnie mnie nie interesują.
I tak, to z jednej strony moja ignorancja... No a z drugiej to też książki trochę po to są, żeby "zobaczyć" właśnie coś nieznanego.
Niemniej, fajnie, że podjęłaś się takiego wyzwania. I choć nie dostałam tego, co mogłabym chcieć dostać, to równocześnie fakt, że ten Nowy Jork nie był jakoś bardzo wyrazisty, nie przeszkadzał mi w czytaniu. Ot, lokacja jak lokacja. Gdybyś nie zbudowała oczekiwań czytelników tyle o nim opowiadając na SB, pewnie nie byłby tak ważnym punktem recenzji ;) Przynajmniej dla mnie.

Do tańca.
Masz lekkość opisów, a i quickstep i foxtrot jest lekki, więc tu wszystko gra.
Zastrzeżenie mam tylko tu:
Isabel pisze: Jeszcze woodpecker, jeszcze promenada z ich popisowym, budzącym zachwyt sędziów slidem – i już, tylko krótki moment na oceny
Czy tych woodpeckerów, promenad i kicków nie jest za dużo dla czytelnika trudno mi ocenić, bo je znam. Mi się wydaje, że to jeszcze przejdzie. Nawet, jak ktoś nie zrozumie, o co chodzi, to machnie ręką - reszta opisu mu to zrekompensuje. Ale ten slide...
Jeśli tak budzi zachwyt sędziów. Jeśli zaraz Dima będzie go komplementował jako "legendarny", to należałoby pokazać czytelnikowi, co to. Oddać tę pracę ciała w nim, ten mocny ślizg itd. Żeby wiedział, co takiego "wybitnego" właśnie ogląda.

I do warsztatu od strony fabuły. Tu się, niestety, muszę zgodzić z Miśkiem. Pogubiłaś się kompozycyjnie. Wiele scen nie wiadomo, czemu służy i dlaczego wskoczyły akurat w tym momencie.

Podsumowując.
Tekst nie trafił w moje gusta, ale nie powiem, że jest zły. Jest napisany ładnym językiem, w wielu miejscach dobrze operuje emocjami, obfituje w plastyczne opisy. Dbałość o detal generalnie zaprocentowała (raz jeszcze wspomnę pracownię Alex). :)
Fabuła mnie nie porwała, ale i takie historie też niekoniecznie są dla mnie, więc miała małe szanse. Inna rzecz, że myślę, iż uporządkowanie fabuły i praca z bohaterami tak, by nie byli jednowymiarowi (James - ten idealny; Ian - ten zły; Kinga - ta poszkodowana), mogłyby tu wiele zmienić i sprawić, że nawet ja bym tekst kupiła (a ktoś, kto takie bajkowo-hollywoodzkie klimaty lubi, to na pewno).
Powodzenia w dalszej pracy :)

Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

[WW] Drugie życie [obyczaj]

10
Takie mi jeszcze spostrzeżenia przyszły do głowy, może w związku z tym, że w księgarni zobaczyłam nowe wydanie "Straconych złudzeń" Balzaka. Tam jedna z części nosi tytuł "Wielki człowiek z prowincji w Paryżu" :) No właśnie - wyjazd młodej osoby (wszystko jedno, czy chłopak, czy dziewczyna) z prowincji do wielkiego miasta to temat bardzo często podejmowany w literaturze, przynajmniej od czasów Balzaka. Oczywiście, podstawowych schematów fabularnych nie ma tak znowu wiele: bohater albo przełamuje początkowe trudności i robi karierę, albo trudności go pokonują, a on się stacza. Jak głęboko, to już zależy od miłosierdzia autora. Może też (to chyba rozwiązanie najrzadsze) z podkulonym ogonem wrócić tam, skąd uciekł. W takich schematach nie mieści się jednak np. "Śniadanie u Tiffany'ego" (mam na myśli opowiadanie Trumana Capote'a, nie zaś film), gdzie główna bohaterka, Holly, jest - zgodnie z tym, co głosi jej wizytówka - "w podróży", pobyt zaś w NY stanowi jedynie epizod w jej dość skomplikowanym życiu. Holly może więc bez żalu porzucić miasto i wyruszyć jeszcze dalej, na inny kontynent.
Co to ma wspólnego z Kingą? Ano, to, że pomiędzy dwoma biegunami - zwycięskiego podboju oraz upadku - można znaleźć rozmaite rozwiązania pośrednie. Dla mnie całkiem przekonująca byłaby np. wersja, gdyby Kinga przyznała się sama przed sobą, że - ona się do życia w wielkim mieście nie nadaje. Tak, Nowy Jork jest piękny, zachwycający, ale ona na stałe mieszkać tam nie może. Jest zbyt introwertyczna, trudno nawiązuje kontakty z ludźmi, potrzebuje troskliwości, opieki, bliskich osób, które zna od dawna, a lokalne konkursy taneczne są taką formą rywalizacji, która jej najbardziej odpowiada. Nie żadne wybijanie się na samodzielność i chęć zrobienia kariery w obcym środowisku. Byłaby w tym pewna rzetelność, szczere rozliczenie się z własnymi strachami i nadziejami. Nie dziwiłabym się wówczas, czytając:
Isabel pisze: Kinga uśmiechnęła się, już nie wątpiła w swoją prawdziwość.
Nowy Jork należał do niej.
To jest kluczowy element schematu "zwycięskiego". Tyle, że on stoi w jaskrawej sprzeczności z rzeczywistą sytuacją Kingi i jej samopoczuciem z wcześniejszych oraz późniejszych epizodów.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

[W] Drugie życie [obyczaj]

11
Nie będzie tego wiele, ale...

Dlaczego Nowy Jork? Ok, oglądałem "Pokojówkę z Manhattanu" i jeszcze kilka innych temu podobnych, ale prawdę mówiąc, gdybym, żyjąc w USA, nie dostał jakiegoś stypendium w którejś z uczelni w Big Apple, w życiu nie zdecydowałbym się na przeprowadzkę, mając 150 km do Chicago.
Isabel pisze:wiśniowo – waniliowej
W takich wyrażeniach, kiedy oba człony są równoważne, nie ma spacji między dywizem.
Isabel pisze:Powiem ci, że to boli chyba nawet mniej, niż bym się spodziewała – Kinga odezwała się w końcu, dokładnie w chwili, kiedy Bond spadał z wiaduktu kolejowego do rzeki; Alex przemknęło przez głowę, że jest to w pewien sposób symboliczne. – Niby chodziliśmy ze sobą półtora roku, ale to było jakieś takie... Przecież Dan mnie już od dawna nie szanował, sama wiesz. – Dziewczyna zamyśliła się, wspominając ciągłe awantury o jej taniec, o czas, który pochłaniały treningi, obozy szkoleniowe i wyjazdy na turnieje, te niekończące się, całkowicie bezzasadne sceny zazdrości o Mirko, jej partnera...
W tym momencie mam kompletny mętlik w głowie. O ile w pierwszej części mamy dwie konkretne postaci - Kingę i Rositę - o tyle tutaj dostaję Alex, Jamesa, Dana i Mirko. Bonda nie liczę, choć paradoksalnie jest w tym momencie najlepiej znaną mi postacią. Za szybko, za dużo.
Oprócz tego dopiero potem dowiaduję się, co jest dla mnie lekkim szokiem, że Alex i James są od Kingi znacznie starsi. Można subtelnie wprowadzić elementy wyglądu, żebym chociaż wiedział, że Alex to raczej Michelle Pfeiffer niż Margot Robbie.
Isabel pisze:Kinia, nie płacz... – Alex przytuliła
No dobra, dłużej nie wytrzymam. Nieszczególnie podoba mi się fakt, że muszę sobie tłumaczyć, dlaczego główna bohaterka nosi ewidentnie słowiańskie imię pośród Amerykanów. Ok, Millwaukee, dwunastolatka, pewnie z Polonii. Ale dlaczego Alex używa polskiego zdrobnienia? Tego nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć. Bardziej angielsko brzmiące zdrobnienie, np. "Keen", zrozumiałbym. Na mnie mówiliby prawdopodobnie "Dan" albo "Bart", początek mojego imienia i nazwiska, łatwo im się wymawia, bo to naturalne dla nich słowa. Kinia?
1. Skąd Amerykanka wie, że w polskim istnieje takie zdrobnienie? Sama z siebie? Znała kogoś takiego? Podłapała od Polaków?
2. Dlaczego je tak wymawia? W "X-men: Apocalypse" Michael Fassbender ma sążniste partie dialogów po polsku. Widać, że polski język nie jest dla niego naturalny, że męczy się z wymową. Słowo "Kinia" zawiera zgłoskę typową dla nas, której nazwy nie znam, bo nie uczyłem się transkrypcji fonetycznej, jednak idę o zakład, że Amerykanka wymawiałaby je jako "keen ya" w najlepszym razie.
No chyba, że się nauczyła, żeby Kindze sprawić przyjemność, co nie byłoby nawet takie dziwne. Jednak o tym trzeba wspomnieć w tekście.
Isabel pisze:to miejsce przed ponad dziewięćdziesięcioma laty, chociaż przez moment chcąc poczuć to, co czuła wtedy jej prababka. Czy tak samo świeciło wtedy mdłe, październikowe słońce, złudnym ciepłem skłaniając do rozpięcia płaszcza? O ile cięższa od malutkiej, czarnej torebki przewieszonej przez ramię, musiała być walizka, mieszcząca w sobie niemal całe dotychczasowe życie? Jak mocno kopało dziecko, noszone przez tamtą Kingę pod sercem – i czy przeczuwała, że urodzi je już nazajutrz, właśnie tutaj, w centrum imigracyjnym?
1. Ok, mam wyjaśnienie, skąd Polka w USA. W końcu, acz uważam, że nieco za późno. Choćby zdawkowa wzmianka na początku byłaby pożądana.
2. W którym momencie skupienie akcji przechodzi z prababki Kingi na nią samą? Ewentualnie tamtą Kingę?
Isabel pisze:dostała po swojej prababce znacznie więcej, niż tylko imię
Ahaaaa...
Isabel pisze: tą samą krew
"Tę". Biernik.
Isabel pisze:Jeszcze woodpecker, jeszcze promenada z ich popisowym, budzącym zachwyt sędziów slidem – i już, tylko krótki moment na oceny, których dziewczyna, oszołomiona adrenaliną szalejącą w jej ciele, nawet nie zarejestrowała do końca świadomie – i nareszcie można było iść do szatni, odpocząć po fizycznym zmęczeniu i emocjach finałowej rundy.
Hmm... Taniec, o ile się nie mylę, był najważniejszą rzeczą w życiu Kingi. Taniec, o ile się nie mylę, miał być jedną z istotniejszych rzeczy w tym tekście. A tutaj nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego opis potraktowałaś po macoszemu. W pierwszej chwili miałem zamiar napisać, że opis tańca to najmocniejszy fragment tekstu, a tu napięcie zeszło jak powietrze z przekłutego balona... Jeszcze jeden akapit na cztery solidne zdania o emocjach Kingi w trakcie tańca i byłbym szczęśliwy.
Zabrakło.
Isabel pisze:Spokojny głos sprawiał, że Kinga powoli, ale jednak zaczynała się uspokajać.
"Łagodny głos" rozwiązałby problem.
Isabel pisze:Na Brooklyn jeździło się w zasadzie tylko z dwóch przyczyn: po chleb i kiszone ogórki do polskich sklepów na Greenpoint i – co było tak naprawdę głównym celem – żeby móc wrócić na Manhattan pieszo po Moście Brooklińskim. Kinga uwielbiała te spacery, sama już nie wiedziała, ile razy pokonała tę trasę, o najróżniejszych porach dnia i nocy – a ona nadal budziła w niej niesłabnący zachwyt.
Młoda dziewczyna sama w nocy na Brooklynie. Hmm...
Isabel pisze:szesnastouncjowych kubkach
Myślę, że ta informacja była kluczowa dla fabuły.
Isabel pisze:Dziewczyna nadal milczała. Wiedziała już, jak postąpi, jakie wybierze wyjście z tej sytuacji, ale nie chciała dzielić się tą myślą nawet z Jamesem...
W kraju zakazów zbliżania się, rejestru przestępców seksualnych i, hmm... najoryginalniejszych orzeczeń sądowych na świecie, co takiego mogłaby zrobić młoda dziewczyna nękana przez stalkera?
Gdyby prześladował ją szef półświatka Milwaukee, to rozważałbym ucieczkę. Ale w rzeczywistości albo bym poszedł do sądu, albo najął kilku chłopaków z sąsiedztwa, żeby takiego Iana przekopali raz czy dwa. Ale rozumiem, Kinga musiała wybrać najbardziej dramatyczne wyjście z sytuacji.
Isabel pisze:kiedy winda unosiła Kingę na taras widokowy Empire State Building
Już w "Bezsenność w Seattle" Empire State Building było kliszą.


Wiem, że to zaboli, ale muszę zgodzić się w przedmówcami co do scenerii. Wiem, że na pewno mnóstwo pracy włożyłaś w opis Nowego Jorku tak, jakbyś tam była, i jakiekolwiek niedocenienie tej pracy sprawi Ci przykrość. Jak na moje to przesadziłaś z Nowym Jorkiem. Wszystko miało być tak nowojorskie jak tylko się da i tutaj przesadziłaś. Pisałem kiedyś tekst na bitwę, "Dzieci lubią misie". Był fatalny (czytałem go gdzieś niedawno i wydzieliłem sobie za niego klapsa na dziąsło) i bombardował misiami. Zamiast przytulaśnego, pluszowego charakteru był misiowaty ponad miarę.
IMO przydałoby się tutaj solidne cięcie. Scen jest za dużo, są długie i momentami zwyczajnie nudne. Ale to oczywiście moje zdanie, a wiadomo że z obyczajem nieszczególnie się lubię.
Bałagan w konstrukcji, czyli to, co wyłuszczył Misieq. Momentami czułem potrzebę narysowania schematu lub linii czasu, żeby skumać, co gdzie i kiedy.
Brakuje mi szoku życiowego w pierwszych akapitach. Dowiaduję się, że młoda dziewczyna jedzie do Nowego Jorku, choć nie chce. I tyle. Myślę: "Spoko, kolejny american dream", lecz potem dowiaduję się, że dziewczyna wyjeżdża z Milwaukee. Zadaję sobie pytanie - dlaczego nie do Chicago? Silna Polonia, Kinga mogłaby tam pielęgnować swoje korzenie. Brakuje mi silnej motywacji do ucieczki oraz silnej motywacji do wyjazdu właśnie do Big Apple. Dlaczego tam? Dlaczego z takimi zdolnościami nie pojechać do L. A. i próbować sił w Fabryce Gwiazd?
Brakuje mi dokładniejszego opisu konfliktu Ian -> Kinga. OK, chłopak poszedł tańczyć pijany, ogólnie lubi wypić, prześladuje Kingę, ale na dobrą sprawę nawet nie wiem, dlaczego. Zakochał się? Czy chodzi tylko o taniec? Nie wiem, a chciałbym. Powinienem. Czuję że tutaj jest klucz do wyjazdu a zabrakło mi czegoś więcej w tym temacie.
Zalatuje mi "Poradnikiem pozytywnego myślenia". Taniec + zaburzenia psychiczne. Wybacz, nie da się nie zauważyć.

Wybacz też, że wymieniam tylko minusy, ale jestem zdania, że plusów nie trzeba poprawiać. Te dobre cechy są w Tobie i zawsze tam będą. Zawsze będziesz w stanie wydobyć je na światło dzienne i umieścić w pliku tekstowym.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”