
---
P R O L O G
Starzy bywalcy przysklepowej pijalni trunków piwopodobnych i winopochodnych, powiadali później, że nadszedł od strony Koniotopa. Jedni mówili, że nie spieszno mu było, często przystawał, a to po jabłko z przydrożnej jabłoni sięgnął, a to na polu kolbę urwał z kukurydzy, przy przepuście nad rowem przystanął. Inni, że szedł równo i spiesznie, często oglądając się za siebie, jakby czego obawiał. Nikt do końca tego nie pamiętał.
Być może przyczyna niepamięci była zamknięta krótkim korkiem w butelce typu pośredniego między burgundzką, a rodańską. Z naklejoną prostokątną, biało-żółtą etykietą. Matyjak odczytał markę:
— "Wino słodkie owocowe białe". Jedyne słuszne — podsumował, sapiąc przy próbie defloracji, dopiero co zakupionej za całe dziewiętnaście złotych. — Prawdziwa legenda. Dobrze, że wznowili produkcję, co nie?
Rozparty na belce, służącej za ławę, Wilecki wyglądał jak grecki filozof.
— Pewnie stara go wykopała — próbował zmierzyć się z zagadką — bo pijak i ochlej.
— A my to nie? — oponował Matyjak, próbując palcem wydłubać korek po kawałku. — A jakoś nasze nas nie wykopują.
— Nie ta klasa. Jakbyś mercedesa proboszcza do furmanki chciał równać.
— A no może — przyznał Matyjak, który znalezionym gwoździem przebił się właśnie przez korek i będąc już blisko, nie miał głowy, do filozoficzno-egzystencjalnego dyskursu.
Wilecki może i skończył zawodową jako spawacz, ale to on, Matyjak, po zwykłej rolniczej, większą przejawiał zręczność.
— No i źródełko, proszę ja ciebie — pociągnął łyk, a potem jeszcze dwa dłuższe, nim Wilecki upomniał się swoich praw — gardło miło spłukuje. Życzysz sobie? — uprzejmie zapytał.
Wilecki doskonale obeznany z savoir-vivre, przyjął butelkę i oszczędnym ruchem przetarł końcówkę szyjki wewnętrzną stroną kufajki.
— Ależ, nie odmówię.
— A ja myślę, że za długi.
— Łyk, jak łyk, wcale nie za długi. Ty mi nie żałuj Matyjak, bo po równo się składaliśmy.
— Ja nie o tym. — Przetarł czoło uszanką. — Mówię, że on za długi. Na zeszyt już mu nie dawali, to się przeniósł do nas.
— Że co? A niby skąd możesz takie przypuszczenia przypuszczać? — zapytał Wilecki, ocierając rękawem kąciki ust i przekazując trunek Matyjakowi.
— Mam tam śfagra, to mi opowiadał.
— Co ty bzdurzysz? — oburzył się Wilecki. — Oddaj wino, bo widać ślachetne trunki we łebie ci mieszają. Twój śfagier przecie w Wieluniu. Gdzie Rzim, gdzie Krim?
Speszył się nieco Matyjak, bo w Rzimie nie był, a krem Halina sama robi, w lodówce potem trzyma, nim na ciasto wyłoży. Zebrawszy myśli po kolejnym łyku, podał koledze butelkę i odrzekł:
— On i może w Wieluniu, ale ma znajomego, co był raz w Koniotopie i opowiadał, to wiem.
— No chiba że. — Wilecki machnął ręką.
— Chiba, chiba. No chiba, że tak i nie machaj, bo rozlejesz. — Zmarszczył czoło, bo już tylko trzecia część została. — Za duży przełyk masz Wilecki. Za szybko to idzie.
— Sam masz gardło jak taca klechy.
Jak widać, najtęższe głowy trudziły się nad tą tajemnicą, głośnym dyskursem chcąc przebić zasłonę niewiadomego, jednak niewiele mogąc wywnioskować, gdy trunki szybko się kończą. Jak było naprawdę, to tylko Mjetek wiedział.
---