Hania Zalewska wiozła przed sobą wózek wypełniony książkami, które zamierzała równiutko odłożyć na półki. Jeszcze tylko pół godziny i wszyscy studenci opuszczą bibliotekę główną Uniwersytetu Warszawskiego, a ona razem z panem Witoldem będzie mogła uporządkować wszystkie stoliki, pochować książki i spokojnie pójść do domu. Była dziś wyjątkowo zmęczona. Bolały ją ręce od dźwigania tomów książek i wkładania ich na półki. Marzyła tylko o gorącej kąpieli. Wiedziała, że zanim nagrzeje sobie wystarczającą ilość wody żeby napełnić całą wannę, minie ze dwie godziny, ale perspektywa spędzenia kilku chwil w gorącej kąpieli była niezwykle kusząca. Dziś rano kiedy szła do pracy, wstąpiła na Bazar Różyckiego i kupiła od zaprzyjaźnionej zielarki olejek lawendowy - wyjątkowy luksus. Po powrocie do domu zamierzała zrelaksować się, otulona w kąpieli jego zapachem. Rzadko pozwalała sobie na takie fanaberie, ale dziś wieczór miała ochotę poczuć się wyjątkowo. Ciekawe co powiedziałaby na to jej sąsiadka, pani Bronia Stanisławska? Pewnie jak zwykle wykonałaby nad nią znak krzyża, jak zwykła to czynić i gorsząco oznajmiła, że to próżność namawia ją do grzechu, jakim jest kąpiel w pachnących olejkach. Przecież to nie przystoi przyzwoitej pannie w tych czasach. Socjalizm nie lubił ani luksusu, ani pięknych zapachów. A pani Bronia wyjątkowo skrupulatnie przestrzegała zasad socjalizmu, zwłaszcza po tym, jak bezpieka zamknęła jej syna w więzieniu przy Rakowieckiej, a syn jednak jakimś cudem ocalał i po paru dniach wrócił do domu. Dla pani Broni był to gest przyjaźni ze strony dobrej władzy i kobieta dzielnie udawała, że jej syn od tamtej pory nie był pierwszorzędnym kapusiem. Hania i wszyscy inni mieszkańcy kamienicy doskonale wiedzieli, że młody Tadek Stanisławski z wielkim zaangażowaniem donosił na wszystko i wszystkich.
– Do widzenia pani Haniu.
Hania odwróciła się w stronę młodziutkiej studentki, która odłożyła na biurko książkę. Dziewczyna całe popołudnie spędziła w czytelni ślęcząc nad książką z medycyny. Podobno była jedną z najpilniejszych studentek nowo otwartego po wojnie wydziału medycyny.
– Do widzenia panno Krysiu – odpowiedziała Hania uprzejmie.
W drodze do domu, Hania zamierzała wstąpić na parę chwil do swojej szwagierki Lucyny Ostaszewskiej, żeby zanieść jej świeże warzywa na zupę dla bratanka – Janka Juniora. Chłopak miał już jedenaście lat, rósł jak na drożdżach i potrzebował dużo jedzenia, a u Lucyny niestety bieda aż piszczała. Kobieta ledwo wiązała koniec z końcem. Były nawet takie dni, kiedy w ogóle nie miała co włożyć do garnka. Jej drugi mąż, Karol Ostaszewski pijak i życiowy degenerat, przepijał połowę pensji zarobionej na kolei. Od śmierci pierwszego męża Lucyny, brata Hani - Janka, który zginął w Katyniu, Lucyna już nigdy nie wróciła do normalności. Przeżycia wojny i utrata ukochanego mężczyzny zrobiły z niej złamaną i zgorzkniałą kobietę i pomimo młodego wieku, Lucyna była zaniedbana i na wskroś nieszczęśliwa. Ciągle powtarzała, jak mantrę że przy życiu trzyma ją tylko syn. Serce Hani krwawiło na ten widok, bo kochała Lucynę tak samo, jak kochała swojego bratanka i zrobiłaby wiele, żeby ta dwójka była szczęśliwa. Jednak delikatna i do bólu nieszczęśliwa Lucyna z uporem trzymała się pijaka, który nie dość, że nic jej nie dawał, to jeszcze zabierał i tak skromne dochody.
Hania równiuteńko poukładała książki na półki – każda na swoje miejsce. Studentów na sali coraz bardziej ubywało. Młodzi ludzie cichaczem wstawali z krzeseł, bezszelestnie przesuwali książki na skraj stolików, gasili lampki i lekko skinąwszy głową w jej stronę na pożegnanie, opuszczali bibliotekę. Hania patrząc na tych młodych studentów, często zmęczonych od ślęczenia godzinami nad książkami, przypominała sobie, jak ona również przed wojną przychodziła tu jako studentka seminarium germanistycznego. Całymi dniami zaczytywała się w Goethe czy Heine. Podobnie jak ci młodzi ludzie teraz - ona również była kiedyś pełna pasji i wierzyła w to, że zdobyta wiedza pomoże jej osiągnąć lepsze możliwości, poszerzy horyzonty i otworzy drzwi do czegoś wyjątkowego. Bo czy ludzie wykształceni nie mieli prawa czuć się wyjątkowi? Przecież posiedli wiedzę niedostępną przeciętnemu śmiertelnikowi! Wiedzieli więcej i byli wyjątkowi w swoim poznawaniu świata! - Tak wtedy myślała. Jej młodzieńcza fascynacja studiami była porównywalna z tym, co dziś oglądała na twarzach setek studentów.
Języka niemieckiego nauczył ją dziadek od strony mamy, który urodził się i dorastał w zaborze austriackim. Studia ukończyła wiosną 1939 roku z tytułem magistra filologii germańskiej. Czy mogła już wtedy przypuszczać, że koleje losu potoczą się tak, że wkrótce znajomość języka niemieckiego stanie się dla niej nie tylko obciążeniem, ale wręcz wstydem? Czy mogła przewidzieć, że wszystko co w tamtych młodzieńczych latach robiła, doprowadzi ją do katastrofy? Czy mogła wiedzieć że przodkowie tych, których w literaturze i sztuce tak wielce ceniła i podziwiała, będą z zimną krwią mordować jej bliskich? Że zniszczą nie tylko jej piękny kraj, jej piękne miasto, ale całe jej życie… nie tylko jej życie… Owszem, mówiło się wtedy o agresywnej polityce Niemiec wobec Europy, ale nikt do końca nie przypuszczał, że najgorszy scenariusz może się spełnić. A ten scenariusz nie tylko się spełnił i to w najczarniejszym wydaniu, ale doprowadził do niewyobrażalnej zagłady…
Teraz starała się nie myśleć o tym, że ze zdobytym wykształceniem mogłaby pracować tu, na Uniwersytecie Warszawskim jako wykładowca literatury niemieckiej. Proponowano jej to po wojnie wielokrotnie, ale ona zawsze konsekwentnie odmawiała tłumacząc, że nie posiada wystarczających kompetencji. W rzeczywistości wszystko, co miało choć w małym stopniu przypominać jej o przeszłości starała się skutecznie niszczyć. Nie chciała wracać do tego co było. Jedyne czego pragnęła, to zapomnieć. I dlatego zadowoliła się skromną pracą bibliotekarki.
Dni w cichej bibliotece ciągnęły jej się niemiłosiernie, ale nie miała innego pomysłu na zabicie czasu i zarobienie pieniędzy na utrzymanie. Lubiła książki, lubiła spokój, lubiła tą nabożną atmosferę panującą w czytelni. Czuła się tu bezpiecznie. Kiedyś przed wojną wyobrażała sobie swoje życie całkiem inaczej – marzyła o pięknym domu, o podróżach, o kochającej rodzinie. Jednak teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Jej cały świat runął w posadach. Matka i starszy brat zginęli podczas wojny, podobnie jak większość przyjaciół, która oddała życie w powstaniu. A jeśli nawet ktoś przeżył tą okrutną hekatombę jaką była wojna, to reszty dzieła dokonali Sowieci w katowniach NKWD i UB. Życie dawno straciło dla niej urok i sens, więc zamykanie się na kilka godzin dziennie w murach cichej biblioteki, było dla niej swoistym zapomnieniem, oderwaniem się od brutalnej rzeczywistości.
Hania przerwała wkładanie książek na półki. Wolno, sunąc nogami po posadzce, podszedł do niej woźny biblioteki, pan Witold Stępień. Na twarzy pana Witka również malowały się wszystkie przeżycia minionych lat, które utworzyły głębokie bruzdy na jego suchych policzkach.
– Chyba jest już pan zmęczony, panie Witku – rzekła z troską w głosie.
Mężczyzna westchnął.
Ilekroć Hania widziała, ile wysiłku starszy pan wkładał w poruszanie się, robiło jej się go żal. Pan Witold cierpiał na silne zapalenie stawów i miał wybite obie nerki, a wszystko to było pamiątką po pobycie podczas wojny w obozie w Auschwitz. Mężczyzna był tak schorowany, że powinien już tylko leżeć w cieplutkim łóżku, wygrzewać się i odpoczywać. Jednak musiał pracować żeby zarobić na życie, bo nie miał żadnej rodziny, która mogłaby mu pomóc. Wszyscy zginęli w obozie. Przeżył tylko on. A nowa, powstająca z ruin Polska Ludowa nie chciała pamiętać o kombatantach wojennych i nie wydawała ani grosza na opiekę dla nich. Hania próbowała niejednokrotnie pomóc panu Witoldowi - proponowała że zrobi mu zakupy, umówi na wizytę do lekarza, lub ugotuje mu coś do jedzenia, ale pan Witold zawsze konsekwentnie odmawiał. Uparcie twierdził, że skoro przeżył piekło Auschwitz, to przeżyje i teraz. Nie potrzebował od nikogo pomocy kiedy niemiecka lufa od karabinu wisiała mu nad głową, więc teraz tym bardziej poradzi sobie sam. Hania zastanawiała się, czy panem Witoldem rzeczywiście kierowało przekonanie o własnej sile i niezależności, czy po prostu blokował go czysty wstyd świadomości, że miałby oddać się na łaskę komuś obcemu.
– Haneczko przyszła jakaś pani do ciebie. Czeka w holu – pan Witold mówiąc to, zrobił dziwnie zgorszoną minę, jakby w holu czekał na nią sam diabeł.
– Przedstawiła się?
– Tak, ale chyba nie zrozumiałem. I wolałbym Hanuś, żebyś ty też nie zrozumiała – dodał z całą stanowczością.
Hania zmarszczyła brwi zdziwiona.
– Panie Witku, a pan co? Zawsze taki uprzejmy!
Pan Witold niedbale machnął ręką.
– Ech, uprzejmy… pod ścianę z nimi, tak jak oni kiedyś… – i wykonał gest jakby chciał splunąć, ale nie wypadało tego robić na środku głównej sali biblioteki uniwersyteckiej, więc się powstrzymał. Dla Hani było to wyjątkowo zaskakujące i oburzające, bo pan Witold był przykładem wszelkich cnót i dobrego wychowania. Przed wojną był nauczycielem historii w Państwowym Gimnazjum im. Stefana Batorego. W szkole uczył swoich uczniów jak powinien zachowywać się prawdziwy Polak, żeby nie schamieć. A trzymał młodzież twardą ręką. Jednak najwyraźniej dziś, zasady dobrego wychowania już panu Witoldowi wyparowały z głowy. A może to wojna i obóz wszystko zmieniły…
– Idź już do tej osoby… i wracaj szybko bo musimy posprzątać. Zaraz zamykamy! – pan Witold wyraźnie rozdrażniony odwrócił się do niej plecami i ruszył wolno przed siebie wzdłuż stolików.
– Dobrze już dobrze panie Witku, zaraz wracam – mruknęła Hania. Postawiła wózek pod ścianą i wyszła na korytarz.
W rozległym holu biblioteki, na ławce niedaleko szatni, siedziała młoda kobieta. Ubrana była w elegancki wełniany płaszcz w granatowym kolorze i kapelusz w tym samym odcieniu, a w dłoni trzymała czarne, skórzane rękawiczki i elegancką, lakierowaną torebkę. Na jej stopach lśniły czyste, nowiutkie pantofelki na obcasach, o jakich Hania i chyba każda kobieta w Warszawie mogła tylko pomarzyć. Kobieta wyglądała jak postać nie z tego świata – piękna, niepospolita, z bijącą aurą luksusu. Kiedy Hania zbliżyła się do niej, kobieta wstała z ławki i popatrzyła jej prosto w oczy, uśmiechając się lekko.
– Nina! – wyszeptała Hania w pełni oszołomienia. Zachwiała się i zbladła jakby zobaczyła ducha. Zrobiła dwa kroki w tył jakby chciała uciec, ale kobieta w porę złapała ją za rękę i mocno ścisnęła.
– Już dobrze kochanie – szepnęła po niemiecku - Usiądź. Wiem, że jesteś zaskoczona.
Pociągnęła Hanię za ramię i zmusiła, żeby ta usiadła z nią na ławce.
Hania patrzyła na nią blada, szeroko otwartymi oczami. Niedowierzanie na jej twarzy mieszało się ze strachem. Jak to możliwe, że patrzyła na nią Nina von Richter?
– Co ty tu robisz?! Jak mnie tu znalazłaś?! – Hania również przeszła na niemiecki, bo doskonale wiedziała, że kobieta nie zna języka polskiego.
– Wszystko ci wyjaśnię, ale najpierw pójdźmy gdzieś w bezpieczniejsze miejsce. Tu chyba nie możemy swobodnie rozmawiać – mówiąc to, Nina popatrzyła znacząco ponad głową Hani na pana Witolda, który wyłonił się z głównej sali i teraz stał w pewnym oddaleniu i przyglądał im się ukradkiem.
Hania z przestrachem popatrzyła najpierw na pana Witolda, a później na młodą Niemkę.
– Nina… to niemożliwe! Nie mogę nigdzie z tobą pójść…! Nie chcę…! – spuściła głowę, żeby kobieta nie widziała jej wzruszenia i równocześnie strachu, który nią targał. Nie widziały się od 39 roku, kiedy Hania po raz ostatni pojechała do Niemiec. Tyle czasu upłynęło…, tyle się przez te lata wydarzyło…
– Haniu musimy porozmawiać! To bardzo ważne! Długo cię szukałam i nie odejdę stąd, dopóki ze mną nie porozmawiasz!
Hania gorączkowo pokręciła głową.
– To szaleństwo! Wiesz, że to niebezpieczne… jesteś Niemką. Niemcy nie są tu mile widziani!
– Wiem. A jednak zaryzykuję. Na razie w Warszawie nic mi nie grozi… chwilowo. Musiałam się z Tobą zobaczyć. Chodzi o Joachima.
Broda Hani nagle zaczęła drżeć.
– Czy on… nie żyje? Przyjechałaś żeby mi to powiedzieć?
Nina pokręciła przecząco głową.
– Żyje. I właśnie dlatego tu jestem.
– Żyje… Boże! – Hania ukryła twarz w dłoniach, ale trwało to tylko kilka sekund, bo szybko opanowała wzruszenie udając, że ta wiadomość nie zrobiła na niej większego wrażenia. Wstyd i strach nie pozwoliły jej okazać emocji, które w rzeczywistości rozszalały się w jej głowie i sercu jak potężna burza. Stała w miejscu sztywna, wyprostowana, dumna. Żaden mięsień nie drgał na jej twarzy, a w rzeczywistości chciała krzyczeć, płakać i śmiać się równocześnie. To jedno krótkie wyznanie Niemki sprawiło, że cały ogromny mur, który wokół siebie zbudowała przez ostatnie lata od zakończenia wojny, teraz w jednaj sekundzie gdzieś pękł, tworząc malutką szczelinkę nadziei.
– Dziękuję że mi o tym powiedziałaś, ale… idź już. Zrozum, nie mogę…– uśmiechnęła się blado.
Nina patrzyła na nią uważnym wzrokiem
– Nie bądź głupia! Poświeciłam wiele żeby tu przyjechać i cię odnaleźć. Nie odejdę tylko dlatego, że mnie o to prosisz!
Hania pokręciła przecząco głową.
– Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego!
Nina zacisnęła usta w wąską kreską.
– Wyjdę na zewnątrz i poczekam, aż skończysz pracę – rzekła uparcie.
Hania westchnęła.
– Tak, ale to nic nie da, nie zamierzam z tobą rozmawiać! To co było kiedyś... nie chcę do tego wracać! Ani teraz ani nigdy! Wszystko się zmieniło! – w oczach Hani stanęły łzy, a jej usta wykrzywiły się boleśnie. Wstała z ławki i bez pożegnania uciekła z holu do głównej sali, zostawiając Niemkę samą.
Pan Witold zamruczał coś pod nosem i pokiwał znacząco głową, widząc Hanię sztywno idącą wzdłuż sali. Pogrążona we własnych myślach, minęła go w milczeniu, złapała wózek na książki i zaczęła zbierać ze stolików te, które studenci zostawili.
Nie zdziwiła się, kiedy pół godziny później, po wyjściu z biblioteki spotkała Ninę von Richter stojącą na chodniku, tuż przy zaparkowanym przy krawężniku eleganckim Mercedesie. Widok był o tyle niecodzienny, że po ulicach Warszawy nie jeździły aż tak luksusowe samochody.
Popatrzyła na kobietę z wyrzutem w oczach.
– Dlaczego nie dasz mi spokoju?
– Bo jestem uparta, pamiętasz? Szukałam cię kilka miesięcy i…
– I znalazłaś, więc możesz wracać skąd przybyłaś! – Hania ze złością machnęła ręką w stronę eleganckiego samochodu. Jego czarna karoseria lśniła jeszcze bardziej niż eleganckie pantofle Niny.
– Nie należymy do tego samego świata! Nie widzisz tego?! Czego ty ode mnie chcesz?
Nina z westchnieniem pokręciła głową.
– Ja nic, nie jesteś mi do niczego potrzebna. Tylko mój brat. Joachim.
W oczach Hani pojawił się ból zmieszany ze strachem. Odruchowo, wstydząc się swoich emocji, spuściła głowę. Stała na chodniku, drżąc z zimna, nie mając śmiałości spojrzeć na tą piękną kobietę, żeby nie dostrzec w jej twarzy nadziei, na którą być może podświadomie czekała.
[/AKAPIT]– Zatrzymałam się w Hotelu Polonia. Przyjdź do mnie, kiedy będziesz gotowa. Będę na ciebie czekać… – Nina zawahała się i za chwilę dodała – Teraz nazywam się Nina Howard. Jestem obywatelką Stanów Zjednoczonych – po tych słowach odwróciła się i zastukała na szofera, który wyskoczył z samochodu, otworzył jej drzwi i pomógł wsiąść do auta.[/AKAPIT]Hania stała w miejscu i patrzyła za odjeżdżającym luksusowym mercedesem. Symbol bogactwa, które zawsze było jej obce. A jednak jakaś cząstka niej przypomniała sobie świat, który na krótko stał się również jej udziałem. To było w innym życiu… w innych czasach. Wtedy była jeszcze naiwną panną wierzącą, że być może sen Kopciuszka może się spełnić.
Pogrążona w myślach nawet nie zauważyła, kiedy podszedł do niej pan Witold. Był mocno zgarbiony. Wyglądał jak biedny, schorowany staruszek, którym w rzeczywistości był. Dłonie mu drżały, kiedy podawał Hani klucze od biblioteki.
– To jakaś zamożna persona – zauważył, trochę pogardliwie.
– Dawna znajoma – rzuciła Hania krótko – Przyjechała do Warszawy i postanowiła mnie odwiedzić.
Pan Witold wzruszył ramionami.
– Ech, dawne czasy… lepiej o nich zapomnieć. Do zobaczenia jutro Haniu.
- Do widzenia panie Witku.
Hania jeździła do pracy i z pracy tramwajem, jednak dziś postanowiła się przejść. Wstrząs wywołany niespodziewaną wizytą Niny von Richter był tak ogromny, że musiała ochłonąć. Mimo, że wieczór był zimny, ona ogarnięta emocjami nie czuła chłodu. Szczelniej owinęła się wysłużonym, wełnianym płaszczem i szybkim krokiem ruszyła przed siebie, ściskając w dłoni torbę z zakupami, które zrobiła rano. Po kilku minutach minął ją tramwaj, do którego dziś nie wsiadła. Zapadł już zmrok, ale na ulicach nadal pełno było ludzi, podążających w różnych kierunkach. Warszawa żyła, odradzała się jak Feniks z popiołów. Kiedy spoglądała w twarze przechodniów, którzy tak jak ona przeżyli piekło wojny, patrzyli na zagładę swojego miasta, na wszechobecną śmierć, dziwiła się, że dostrzega w nich nadzieję, chęć życia, radość. Cieszyli się, kiedy choć jeden dom został odbudowany, kiedy choć jedna ulica przestała wyglądać jak ruiny po dawnych bombardowaniach. Warszawiacy chcieli żyć i chcieli budować swoje miasto na nowo. Dla Hani prawda była jednak jedna – zrujnowana przez Niemców Warszawa już nigdy nie będzie wyglądać tak jak przed wojną. Jej ukochane miasto zostało zniszczone bezpowrotnie i nic nie było w stanie przekonać jej, że jeszcze kiedyś może być piękne. Zgliszcza, ruiny, śmierć, okrucieństwa wojny… to wszystko nadal czuć było w zaułkach i na ulicach miasta. Wszechobecny szwindel, bieda i brak zaufania do sąsiada odcisnęły bolesne piętno na twarzach Warszawiaków. Każdy z bólem i strachem po cichu przyznawał, że obecna okupacja sowiecka była nie mniej okrutna jak nazistowska. Wszyscy doskonale wiedzieli co dzieje się w więzieniach UB na warszawskiej Pradze czy na Rakowieckiej. Hania starała się nigdy nie zapuszczać w tamte rejony i nie patrzeć na mury miejsc w których po wojnie zginęli jej przyjaciele i towarzysze z podziemia. Jeszcze większy ból sprawiało jej patrzenie na ruiny Woli, gdzie kiedyś stał jej dom rodzinny i gdzie podczas powstania w rzezi zginęła jej matka zabita przez Niemców.
Po drodze, tak jak wcześniej planowała, weszła na krótko do bratowej. Kamienica w której mieszkała Lucyna z mężem i synkiem, odbudowana była tylko w niewielkiej części. Mieściło się w niej pięć mieszkań, które zajmowało dwanaście rodzin. Ścisk i duchota w kamienicy wyczuwalne były już na korytarzu. Hania idąc schodami do mieszkania bratowej musiała przeciskać się przez wózek dziecięcy, dwa stare krzesła, rower stojący na półpiętrze i inne przedmioty użytkowe, które nie mieściły się w ciasnych mieszkaniach. Większość mieszkań zajmowana była przez małżeństwa z dziećmi, z dziadkami, a nawet kuzynami. Były to wieloosobowe rodziny, które podczas wojny straciły dach nad głową i teraz zamieszkiwały każdy dostępny, odbudowany lokal. Ciasnota była na porządku dziennym, ale nikt nie narzekał, bo każdy cieszył się, że ma gdzie mieszkać i żyć.
Hania nie zamierzała zostawać u Lucyny na herbacie. Przywitała się szybko z bratankiem, który jak zwykle ucieszył się na jej widok, i pośpiesznie dodała że nie czuje się najlepiej i chce wrócić do domu.
Lucyna popatrzyła na nią z wyrzutem. Jej twarz wyglądała jeszcze bardziej żałośnie niż zwykle, a jasne włosy brzydkimi strąkami wyłaziły spod wzorzystej chustki, którą kobieta wiązała na głowie. Hania ze smutkiem przyznała, że po dawnej urodzie Lucyny nie został nawet ślad. A kiedyś była tak piękna… tak szczęśliwa, kiedy jako młoda dziewczyna wychodziła za mąż za jej brata Janka.
– Nie ma Karola, więc zostań z nami na kolacji. Porozmawiamy – poprosiła Lucyna cicho, garbiąc się niezgrabnie w drzwiach pokoju.
– Dziękuję Lucynko, ale miałam dziś pracowity dzień i chcę się szybciej położyć.
– Jesteś dziwnie blada. Nie jesteś chora?
Hania westchnęła.
– Jestem po prostu zmęczona.
Lucyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Dziękuję, że przyniosłaś warzywa – dodała cicho – Zrobię z nich zupę. Gdyby nie ty…
– Nie ma sprawy.
Hania jeszcze raz przytuliła bratanka i wyszła z mieszkania. Jej kamienica znajdowała się dwie przecznice dalej, więc po pięciu minutach przekroczyła próg własnej klatki schodowej.
– Witam szanowną sąsiadkę – usłyszała, kiedy wchodziła na schody. Zatrzymała się w pół kroku i obejrzała przez ramię, na stojącego w drzwiach mieszkania Tadka Stanisławskiego. Mężczyzna stał niedbale oparty o framugę i przyglądał jej się bacznie. W szarej od brudu koszuli i w zbyt krótkich spodniach wyglądał jak obwieś. Zawsze jak na nią patrzył, jego usta rozchylone były w dziwnym ironicznym uśmiechu, jakby coś o niej wiedział, albo coś chciał jej powiedzieć, ale z niewiadomych powodów się powstrzymywał. Nie lubiła go. Starała się tolerować jego obecność jako sąsiada, ale budził w niej dziwny wstręt. Chyba nawet trochę się go bała. Poza tym odstręczał ją wieczny smród potu i alkoholu, który od niego wyczuwała.
– Dobry wieczór – powiedziała z udawaną uprzejmością, chcąc jak najszybciej uciec do swojego mieszkania.
– Coś późno dziś wracasz, Haniu – rzekł mężczyzna jakby od niechcenia, ale Hania w duchu skrzywiła się na tą uwagę. Dobrze wiedziała, że Tadek donosi bezpiece nie tylko na innych, ale i na nią. Bezpieka wiedziała, że Hania podczas wojny była w konspiracji, ale na razie nie mieli na to dowodów, a pewnie Tadek miał im te dowody dostarczyć.
– Byłam u bratowej – dodała z równą uprzejmością.
– Szukała cię tu jakaś paniusia. Bardzo szykowna. Podobno aktorka.
Hania popatrzyła na Tadka. Miała nadzieję, że nie dostrzegł w jej twarzy nagłego strachu.
– Nie znam żadnej aktorki. To chyba za wysokie progi jak dla mnie.
– Ta paniusia nie mówiła po polsku – dodał Tadek z naciskiem, wkładając między zęby papierosa w lufce.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i nic nie mówiąc weszła na schody.
– Wybacz sąsiedzie, ale jestem zmęczona – rzuciła, udając obojętność i weszła się na górę.
Malutkie, jednopokojowe mieszkanko Hani znajdowało się na poddaszu kamienicy. Było skromne i pozbawione wszelkich wygód, ale Hania cieszyła się, że mieszka w nim sama. A był to w tych czasach nie lada luksus.
Otworzyła kluczem drzwi i jak zwykle natknęła się w progu na swojego kota Stefana. Kocisko łasiło się do jej nóg, dając tym samym upust swojemu zadowoleniu, że wróciła do domu.
– Cześć Stefciu.
Wzięła kota na ręce i na parę sekund przyłożyła policzek do jego miękkiego futerka.
– Tęskniłeś za mną? Pewnie jesteś głodny?
W progu zrzuciła z siebie płaszcz i odłożyła na szafkę torbę z zakupami. Kilka minut później kot jadł kaszankę, a Hania gotowała na małej kuchni wodę na kąpiel.
Czekając na wodę, usiadła przy otwartym oknie i zapaliła papierosa. Palić zaczęła podczas wojny, bo wtedy każdy wdech dymu tytoniowego pomagał choć na chwilę ukoić strach. Teraz nie czuła już tego wszechogarniającego strachu, krew nie pulsowała jej w żyłach pod wpływem adrenaliny. Teraz czuła się jak martwa. Z ironią pomyślała że mrok ulicy za oknem mieszał się z mrokiem w jej duszy. Ciemność…
Dopiero kiedy zanurzyła się po szyję w gorącej, pachnącej lawendą wodzie, zamknęła oczy i wbrew woli przywołała we wspomnieniach obraz Joachima von Richter. Ostatni raz widziała go sześć lat temu, w sierpniu 44 roku, kiedy w Warszawie trwało powstanie. Wyraźnie przypomniała sobie ich wspólnie spędzoną noc w lesie pod miastem. To była ich ostatnia noc – kilka godzin po tym, jak ksiądz udzielił im ślubu.
Zacisnęła oczy czując wzbierające pod powiekami łzy. Chciała o tym zapomnieć! Nie chciała o tym myśleć, ani pamiętać. To było zbyt… bolesne. Zbyt piękne! Dlaczego to wspomnienie nadal w niej tkwiło? Dlaczego nie umiała unicestwić w sobie tych uczuć, które wlewały się w jej duszę i serce ilekroć o tym myślała? Nadal doskonale pamiętała jego dotyk, zapach… widziała jego niebieskie oczy wpatrzone w nią z miłością. Warszawa spływała krwią, wstrząsana heroicznymi walkami, a oni jakby o tym zapominając kochali się bez opamiętania.
Joachim. Niemiec. Jeden z tych, którzy katowali jej kraj. Mężczyzna jej życia. Jej mąż.
Najpierw powoli zaczęła tracić oddech, a po chwili z jej piersi wyrwało się żałosne łkanie, które odbijało się echem od ścian całego pokoju.