Dolnosaksońskie

1
Sobota - no to jest dzień dla kierowcy z gorszego kawałka Europy! W tygodniu wolne miejsce na niemieckim parkingu po dziewiętnastej bywa zjawiskiem z gatunku cudownych. Na ogół wszystko równo zapchane i wtedy bierzesz, co jest, a gdy nie ma – uciekasz do przemysłowych stref przy autostradzie. Zanosząc tylko modły, by znaleźć kawałek placu, uliczkę, albo wręcz pobocze, gdzie da się przenocować. Jak najbliżej punktu docelowego – czas to pieniądz. Nadawcy, odbiorcy, spedycji i mój.
No ale nie w sobotę. W sobotę luzik, można gnać do ostatniej minuty na tachografie bez żadnego ryzyka, opustoszałe parkingi uśmiechają się obu stron drogi, zapraszając bezmiarem wolnej przestrzeni.

No i tak się stało. Równiutko, co do minuty, wjechałem na ciemnego, pustego dzikusa, bo taki akurat się trafił. Pustego, ale z kiblem, co można już uznać za uzasadnione pretensje do wyższego standardu.

Nie było czasu na hamletyzowanie przy wyborze miejsca. Ustawiłem się w rajce przy trawniku. Tak mi jakoś wyszło, najporęczniej do wyjazdu - za czterdzieści pięć godzin, odbębnionych na przymusowej pauzie. Z okien kabiny rozciągał się przecudny pejzaż z dominantami w postaci gęstych krzaczorów, kilku kubłów na śmieci i wspomnianego WC. Ale pomyślałem - spoko miejsce, czemu nie. Parking jak parking. Trudno wymagać, żeby za każdym razem wypadał bonus: pałac z arrasami i rusykalnym kominkiem, tudzież basen.

Wszystko było ślicznie, tylko że po pół godzinie zaczął się trawnik ruszać. W półmroku wydawało się że to jeże, już się uśmiechałem od ucha do ucha, bo jak nie lubić jeży? Ale zaraz, gdzie jeże w styczniu. Pewnie... To były szczury. Jakbym trafił do szczurzego command center, widocznie porobiły sobie gniazda, żarcia pod nosem do wypęku, to i rozmnażanie pod ziemią odchodziło akordowe. No w życiu ich tyle nie widziałem, nawet wtedy, w dziewięćdziesiątym siódmym, gdy do Wrocławia weszła wielka woda. Te i tamte niczym się nie różniły, pewnie równie obrzydliwe są pod każdą szerokością geograficzną.

Wychodzenie na siku sobie darowałem, nawet pęcherz się przystosował i przestał cisnąć. No ale z tej parkingowej samotności serce mi zmiękło. Jak już zjadłem swoją kolację, to rzuciłem im resztę chleba, której nie zmogłem. W końcu – jakości trochę miernej – ale zapewniały jakieś towarzystwo.
Do snu ukołysały krople deszczu pukające o dach kabiny i ciche popiskiwania.
Noc przeszła spokojnie. Rankiem po szczurzym dywanie nie było śladu.

Pomyślałem, że warto się przejść. Zawsze na popasach łażę, bo zawsze jest gdzie, zresztą trzeba łazić, żeby nie zwariować do reszty. Jak się kości rozprostuje, płuca przewietrzy to i w głowie jaśnieje. Ale na tym dzikusie się nie dało. Wokół tylko pola, po trzydniowych ulewach nawet miedze zmieniły się w błotne sadzawki. Doszedłem do skraju parkingu, popróbowałem nawierzchni – i dałem spokój. Taplanie się w błocie w off roadowym stylu nie dla mnie.
Dzień dokończyłem w większości na leżąco: nad książką, kajetem i przed ekranem komputera.

Wcześnie zrobiło się ciemno, jak to zimą, chociaż niemiecka zima rozlazła i rozmazana.
Przesiadłem się na fotel i zająłem późnym obiadem. Właśnie go kończyłem, gdy maskotki powychodziły ze swoich jam. Wszystkie szare, jeden bury.
Buszują przy grzechotniku, a ten bury najbliżej. Nudzi mi się, więc zagajam, szczur nie szczur, ale futrzak, a futrzaki drajwerzy lubią.
- Siema, chłopaki.
Cisza. No pewnie, że cisza, bo jak inaczej. Jednak po chwili słyszę. Ktoś coś mówi.
- Że jak? - rzucam, zezując przez okno. Ten bury podszedł pod same drzwi szoferki.
- Szefu! - słyszę. Wydaje mi się, że śnię, ale on naprawdę mówi. I to po polsku!
- Co?
- Ej, szefu, daj kurczaka!
Trudno, jeśli oszalałem, to niech idzie po całości.
- A w życiu. Chleba możecie dostać.
- Nieee, no chleba nie, wczoraj nam dawałeś, nie no weź, kurczaka! Daj kurczaka! - Bury staje słupka, wąsy mu się ruszają i puszcza do mnie oko.
- Chleba. Ale jak nie chcesz, Hans, to nie – mówię.
Otwieram puszkę Krombachera. Pssst – syknęło.
- Piwo ma, piwo, browara... – poruszenie przeszło przez całą watahę.
- Daj łyka! - Bury odczepił się od drobiu i podbija stawkę.
- Uspokój się, misiu-pysiu. Browar dla ust mych szlachetnych.
- Sam jesteś mysi pyś, daj łykensona, nie żydź, no daaaj.
Wylewam z puszki. Szura pod koło grzechotnika i pije. Wszystko żłopie. Nawet kropli nie zostawia na ziemi. Kładzie się na boku i beka donośnie. Towarzystwo też by się dossało, ale widać, że Hans tu rządzi, bo reszta robi tylko obcinkę króla. Z dystansu.
- Ile już w trasie? - pyta bury oblizując się.
- Dwa tygodnie – odpowiadam grzecznie, co będę ściemniał.
- O, to już daje w czapkę? - Nawet coś w rodzaju współczucia zabrzmiało w pytaniu.
- No. Tak jakby.
- Eee, ale nie jest najgorzej.
- Myślisz?
- Yhy. Jeszcze nie strzyżesz trawy nożyczkami i nie chodzisz na czworaka wokół swojego samochodu.
- No raczej, przecież nie po jednym piwie.
- Ja tam, szefu, nie wiem ile wystarczy, mówię ci tylko jak było. Różne szajby tu przyjeżdżały. Masz szlugi?
- Mam tytoń, skręcić ci?
- No jacha. Dawaj.
Skręcam dwa papierosy, odpalam i rzucam buremu jednego.
- Ooo, Drum, dobry! - Sztacha się i puszcza parę kółek.
- Daj pojarę! - Rozlegają się okrzyki z tyłu, z gromady szaraków. Hans oddaje fajkę najbliższemu z nich. Robi się tumult i kotłowanina, ale w zamieszaniu co i rusz widać żarzący się ognik.
- Szefu? - Bury patrzy na mnie wyczekująco, a gdy się nie ruszam, mówi z naciskiem:
- Pojara...
Po chwili załapuję i pstrykam sporym niedopałkiem w trawnik.
- Delicje – słyszę, gdy się do niego dobierają.
- Hans, umyłbyś zęby – kontynuuję dialog.
- Po co?
- Bo żółte.
- Iii tam. Ale wiesz co, tiktaki by się przydały, czemu nie?
- Co?
- Tiktaki, głuchy jesteś, czy jak? A zresztą... Masz słodycze?
- Czekoladę i krówki.
- Może być, dawaj krówki. - Normalnie panisko, jaki wybredny!
Ale posłusznie rzucam garść ulubionych, mlecznych ciągutek. Banda rozprawia się z nimi w kilka sekund.
Hans podjadł słodkości i znowu zaczyna marudzić.
- Szefu, wpuściłbyś do kabiny. Zimno i deszcz zaraz zacznie padać.
- Wal się. Nie lubię gości. Zwłaszcza ogoniastych. - Robi obrażoną minę.
Włączam cicho radio i bury natychmiast porzuca udawane nabzdyczenie. Przekręca czerep, nadstawia uszu. Tylna łapa zaczyna mu podrygiwać.
- O Rammstein leci, daj głośniej.
- Wam to powinien zagrać na flecie chłopak z Hameln. Ten... Rattenfanger.
- Ha ha, no bardzo kurwa śmieszne, bardzo. Z ciebie to dopiero żartowniś!
Podkręcam trochę radio, żeby zagłuszyć przemowę o urażonej godności.
- Głośniej! - wrzeszczą futrzaki z tyłu. Tego już nie daje się nie usłyszeć.
Niech tam, daję pałera prawie do końca skali. I tak nikogo w pobliżu nie ma. A 'Du Hast' też lubię.
No to z nor wylazło ich jeszcze więcej. Tańczą. Pogują, te bliżej grzechotnika. Dalej, w kierunku klombu szary dywan podskakuje w jednym rytmie. Zadyma na całego.
Nie wiem, o której skończyłem imprezkę, ale było blisko północy.

Obudziłem się w szarówce przed świtem. Nie chciało mi się szukać wzrokiem zegarka, kontrolnie spojrzałem na dłoń trzymaną na tle żaluzji, żeby ocenić gęstość mroku i... coś było nie tak. Aha, kciuk miałem tak jakby skrócony, taki... eee, połówkowy. Wyjąłem spod śpiwora drugą rękę i próbowałem ustawić ostrość, co się nie bardzo udawało. Ale, chociaż rozmyte, dłonie były zbyt różowe, przecież nie robiłem prania w zimnej wodzie, nie wylałem też wrzątku z kawiarki. Za to powyżej, nad tą cholerną różowością zobaczyłem pasek futra w burym kolorze. Odruchowo dotknąłem twarzy, ja pierdolę, w życiu nie puścił mi się tak gęsty zarost. W przelocie musnąłem coś, co wystawało na zewnątrz ust i najwyraźniej stanowiło część uzębienia. Kurwa! Zerwałem się, odrzucając śpiwór. Że co?!...

Zwisałem z górnej koi prawie do połowy. Otrzeźwiałem w samą porę, by nie zwalić się w dół, jak słynny Wiesiek Łełeł, kumpel po kierze, któremu musieli drutować szczękę po upadku. Do kabiny przez żaluzje wdzierało się, choć niemrawo, słońce. Musiałem spać z dziesięć godzin.
Jakoś się pozbierałem. Pijąc kawę do pierwszej fajki podziwiałem totalną rozpierduchę w kabinie, porozrzucane torby z resztkami prowiantu, pootwierane słoiki i pogniecione puszki od piwa. Wyglądało jak po solidnym melanżu – brakowało tylko lusterka ze smugami białego pyłu. Co to, kurwa, było?

Musiałem się przejść. Pieprzyć buty, te można umyć. Jeśli zostanę w szoferce, niechybnie coś eksploduje mi w głowie. Na wszelki wypadek ominąłem kiblowo-śmietnikową wyspę, trawniczek też obszedłem z daleka. Trzęsło mnie jeszcze długo po tym, jak wyrwałem w pole, dopiero ciężka walka o wyrwanie stóp z błotnistej mazi przywróciła właściwe krążenie. Wracałem już w lepszej formie, ale z mocnym postanowieniem, że nie zostanę na dzikusie ni chwili dłużej, niż muszę. Na środku parkingu coś zwróciło moją uwagę, niewielki przedmiot, wystający z błota. Otrzepałem go, przetarłem chusteczką i schowałem do kieszeni.

Już po toaletowych zabiegach, ogarniając syf w kabinie zastanawiałem się nad tym, co noszę w głowie. Wyobraźnia - stara znajoma, może w nie najlepszej kondycji, lecz dalej sprawna, nadbudowuje widziane według swoich reguł, żeby lżej było na duszy, żeby uporać się z uczuciami – choćby lękiem lub obrzydzeniem. Umie spłatać figla i zagrać na nosie.

Dobrze, że nie musiałem spędzić na tamtym parkingu jeszcze jednej nocy. Wyjechałem co do sekundy: przytomny, zorganizowany, skupiony. I na całe szczęście – przed zmrokiem.

Kręcąc kierą musnąłem spojrzeniem to, co przyniosłem ze spaceru: kawałek plastiku w żółtawym kolorze, grubościenna rurka z równo wywierconymi dziurami. To była część fletu, takiego, na jakim uczą grać w podstawówce. Krawędź od strony ustnika była poszarpana, nierówna. Jakby ją ktoś powygryzał.

Nie wezmę już frachtu do Dolnej Saksonii z czterdziestopięcio godzinnym postojem. Najwyżej zmienię firmę. Nikt mnie nie zmusi do powtórki.

Dolnosaksońskie

2
Ruin, ja Cię proszę weź to zbierz w knigę. I wydawaj. Ja chcę mieć na półce z autografem. A na tylnej okładce ślady koła grzechotnika.
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

Dolnosaksońskie

5
Fajne, Ruin, jak wszystkie Twoje drogówki. I, według mnie, zakończenie w punkt, szczególnie, że zgrabnie puenta wprowadzona wcześniej tym Rattenfangerem.

A ja się cieszę, że tydzień temu wysłałem Miśkowi moją ostatnią pisaninę, bo teraz mam świadka, że szczurów szefuniujących nie ukradłem. Widać gdzieś między Odrą a Wisłą się skrzyżowały nasze strumienie podświadomości.
Strona autorska.

Dolnosaksońskie

6
brat_ruina, jeśli prowadzisz jakiś rejestr swoich fanów i miłośników, to proszę o oficjalne wpisanie i podkreślenie wężykiem ;).

Podobało mi się - znowu, bardzo. Trochę zazdroszczę, bo o ile mam wrażenie, że każdy mój tekst mógłby napisać z powodzeniem ktoś inny (i to pewnie często lepiej), tak te miniatury mogłeś spisać wyłącznie Ty: są niepowtarzalne, stanowią wypadkową doświadczeń, wrażliwości i wypracowanego stylu. A jednocześnie nie są na jedno kopyto, różnią się klimatem i ciężarem gatunkowym. Szacunek ode mnie.
“One day I will find the right words, and they will be simple.” ― Jack Kerouac

Dolnosaksońskie

7
No to z nor wylazło ich jeszcze więcej. Tańczą. Pogują, te bliżej grzechotnika. Dalej, w kierunku klombu szary dywan podskakuje w jednym rytmie. Zadyma na całego.
Mało co mnie tak rozbawiło i urzekło ostatnio, jak wizja pogujących szczurów.
Też poproszę o egzemplarz "Historii drogi", jak już będą gotowe. Wszystkie te opowieści są wyjątkowe.
There is no God and we are his prophets.
The Road by Cormac McCarthy

Dolnosaksońskie

10
Poczytałem z przyjemnością.
Trudno wymagać, żeby za każdym razem wypadał bonus: pałac z arrasami i rusykalnym kominkiem, tudzież basen.
Nie powinno być „rustykalnym”?
W półmroku wydawało się że to jeże, już się uśmiechałem od ucha do ucha, bo jak nie lubić jeży?
Przecinek po „wydawało się”.
To prawda; nie można nie lubić jeży. Łażą czasem w ogródku.
- Ja tam, szefu, nie wiem ile wystarczy, mówię ci tylko jak było.
- Ja tam, szefu, nie wiem, ile wystarczy. Mówię ci tylko, jak było.
(Oczywiście rozbicie na dwa zdania nie jest konieczne, ale sądzę, że tak brzmi lepiej.)
Już po toaletowych zabiegach, ogarniając syf w kabinie zastanawiałem się nad tym, co noszę w głowie.
Już po toaletowych zabiegach, ogarniając syf w kabinie, zastanawiałem się nad tym, co noszę w głowie.
Kręcąc kierą musnąłem spojrzeniem to, co przyniosłem ze spaceru:
Kręcąc kierą, musnąłem spojrzeniem to, co przyniosłem ze spaceru:
Nikt mnie nie zmusi do powtórki.
Czemu nie? Przecież imprezka była jak należy. A i towarzystwo zacne.

Dolnosaksońskie

11
No cóż, opowieść bardzo w Twoim stylu, też bym książkę kupił :)
Jednakowoż ten kawałek nie jest tak dobry, jak wiele innych. Jest zbyt przewidywalny - i to nawet nie byłaby wada, bo obudowujesz główny pomysł interesującymi spostrzeżeniami, a ja i tak nie czytam dla fabuły :) problem w tym (dla mnie), że przeciągnąłeś strunę, jest zbyt długi, solidne przycięcie nie tylko by mu nie zaszkodziło, ale nadało zarazem i tempa, i urody miniatury.
Niemniej, lubię takie historie, masz niepowtarzalny sposób obrazowania :)
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Dolnosaksońskie

15
Te szczury w Niemczech to z życia wzięte!! Parę lat temu właśnie tam natknąłam się na sporą ich rodzinkę. Pamiętam to do dziś... Fajny tekst, może pomoże mi na to wspomnienie patrzeć inaczej.
https://www.facebook.com/Barbara-Wysocz ... 1578587617
Ujrzałem ją już z bardzo daleka: siedziała na tarasie brudnej kawiarni i paliła papierosa w taki sposób, że nawet pięcioletnie dziecko nie miałoby wątpliwości, czym się trudni..
Julio Cortazar, Gra w klasy
ODPOWIEDZ

Wróć do „Miniatura literacka”

cron