TEKST I
- Jabłko? Miał być chleb i kawał sera. – Mężczyzna westchnął i odebrał od małego chłopca brudny owoc. - Dobrze... Ale zaczynam już drugi raz – powiedział, wycierając energicznie jabłko o starą koszulę.
Na tyłach starej piekarni wszystko było w mące.
- Lubimy tę opowieść. - Stojący na czele sporej grupy dzieci chłopiec uśmiechnął się uroczo.
Mężczyzna westchnął ponownie i ułożył się na leżących pod ścianą workach. Dzieci, jak na komendę, usiadły na ziemi.
- Dobrze, ale to już ostatni raz. Chyba, że jutro przyniesiecie ser... - odchrząknął i poczekał aż wśród usadowionych na podłodze brzdąców zapadnie całkowita cisza. - Wędrowali we dwóch...
*
Drzazga zlustrował wzrokiem polanę, po czym zsiadł z konia. Obszedł przesiekę dookoła, dotknął każdego z okalających ją drzew. Mruczał coś pod nosem, sprawdzał krzewy, opuszkami palców muskał płatki kwiatów. Nie śpieszył się. Długi, brązowy płaszcz mężczyzny łopotał na wietrze, przez co wysoki i chudy Drzazga wyglądał jak strach na wróble pośrodku kwietnej polany.
W końcu odwrócił się do swojego towarzysza, nadal siedzącego na objuczonym mule.
- Zostajemy, Pełka. Nic lepszego przed zmrokiem nie znajdziemy.
Młody mężczyzna zsiadł z muła i bez słowa zaczął zdejmować juki.
- Ile drogi nam zostało? - zapytał po dłuższej chwili.
Drzazga zastanowił się chwilę.
- Jutro wieczorem powinniśmy pić z nią wino.
- O ile nas nie zabije.
- Tak. O ile nas nie zabije.
Zapadła ciężka, wisząca cisza. Drzazga odchrząknął.
- Idź po chrust Pełka. I wróć z tamtej strony – wskazał na kilka dużych drzew. - Ja zacznę usypywać ochronnik.
Kiedy młodszy mężczyzna zniknął w lesie zrzucił płaszcz i chwycił za jeden z worków. Powoli i starannie zaczął sypać sól, tworząc krąg wokół polany. Nie domknął go, zostawił przerwę w miejscu, które wskazał towarzyszowi. Po chwili Pełka wrócił z naręczem chrustu, ostrożnie rozejrzał się czy nie przestępuje kręgu i wszedł do środka. Drzazga dosypał brakującą część.
- Dobrze. Podstawy mamy za sobą – mruknął. Rozejrzał się raz jeszcze. - Popatrzmy. Krwawnica pospolita, kąkol polny, o tam jest dziewanna, a za tym głazem ostróżeczka. To powinno nam dać względne bezpieczeństwo. Trzeba się spieszyć, niedługo będzie zmierzchać.
- Przygotuję jedzenie – powiedział Pełka wstając.
Drzazga zaczął zrywać kwiaty. Chwytał je jak najbliżej ziemi, kilka starał się nawet wyciągnąć z korzeniem, rozgrzebując wcześniej glebę sztyletem. Po zastanowieniu uciął jeszcze kilka gałązek łopianu pajęczynowatego. Pełka rozpalił już ogień, iskry strzelały w ciemniejące niebo.
Drzazga usiadł na rozłożonym płaszczu. Starannie ułożył wokół siebie rośliny, oczyścił kilka z przylepionej ziemi. Nie spiesząc się zaczął splatać heksy, nic skomplikowanego – na więcej nie miał sił, ani odpowiedniego zaplecza. Proste i efektywne, otwarte heksy, które będą czerpać energię z płonącego ogniska.
Fantazyjnie spleciona krwawnica z ostróżeczką. Kąkol z dziewanną, oplecione misternie wokół gałązki łopianu.
Popatrzył na leżące przed nim sploty i westchnął. Dawały jakieś poczucie bezpieczeństwa, ale absolutnie go nie gwarantowały. Były niewystarczające.
Pełka podszedł i odchrząknął.
- Jedzenie gotowe.
- Już idę. - Drzazga wstał. Znalazł płaski, duży kamień i położył go obok ogniska, na nim delikatnie umiejscowił heksy, wystarczająco blisko żeby czerpały energię z ognia, ale nie na tyle blisko, żeby za szybko zeschły.
Jedli w milczeniu. Potem położyli się spać.Po przebudzeniu Drzazga pomyślał, że noc była dziwnie spokojna.
Niepokoiło go to.
*
Znajdująca się na skraju lasu fortalicja błyszczała bielą jak perła upuszczona w trawę. Zachodzące leniwie słońce muskało górną część zabudowań, malując znikające po chwili pomarańczowo-czerwone wzory. Za chwilę będzie wyglądać jakby płonęła, pomyślał Drzazga.
Podjechali pod bramę.
- Czego tu? - zawołał ktoś z góry.
- Do pani.
- Nijakiej pani tu nie ma... - do lekceważącego tonu dołączył odgłos splunięcia. Pełka odruchowo zasłonił się ręką.
- Nie mam czasu na bzdury – przerwał Drzazga. - Powiedz pani Zofii, że jesteśmy.
Zapadła cisza. Człowiek ze strażnicy o dziwo nie zapytał kto to "my".
A to wcale nie był dobry znak.
Włochaty i spluwający co krok mężczyzna poprowadził ich obok stajni, przez podwórze z małą studnią, w końcu zatrzymał się niewielkim, zadaszonym gankiem, wspartym na dwóch kolumienkach i wskazał brudnym palcem na drzwi.
- Tu. Potem w sieni w lewo, do jadalni. Pani czeka.
W pomieszczeniu panował półmrok. Mimo, że na zewnątrz było dość ciepło w kominku płonął ogień. Bierwiona skrzyły się żarem, odbijając na ściany jadalni kalejdoskop ciepłych barw. Nie widzieli postaci siedzącej przed kominkiem w fotelu – mebel był obrócony do nich tyłem. Dało się dostrzec jedynie wspartą na podłokietniku kobiecą dłoń, na której migotała pomarańczowa poświata.
- Proszę, proszę. - Głos kobiety był miękki ale zimny. - Drzazga i Pełka. Ludzie opata Vorsta od zadań specjalnych. Niemiło mi was gościć w moich skromnych progach. W opactwie ponoć nie najlepiej?
- Pani...
- Nie skończyłam jeszcze Drzazga, nie przerywaj kiedy mówię. - Zawiesiła głos. - Cóż się stało, że nie wojsko tym razem? Opat nie chciał iść za przykładem wojewody?
Drzazga przełknął ślinę. Znał tę historię.
Wojewoda posłał wojsko, żeby zmusić panią Zofię do oddania córki.
Padał deszcz. Było chłodno, więc pani Zofia ubrała dziewczynkę grubo, sama zostając tylko w sukni, która zmoczona przylepiała się do ciała jak wyrzut sumienia. Prowadziła dziewczynkę jakby nieobecna, twarz miała bez wyrazu. Jej ludzie ocierali łzy, wojacy wojewody uśmiechali się pod sumiastymi wąsami - ta ponoć twarda jak stal kobieta oddaje im dziecko bez słowa protestu. Kiedy podeszła do wojewody i oddała małą w wyciągnięte dłonie o tłustych, grubych palcach, mężczyzna zarechotał paskudnie. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
Śmiech zgasł w nim jak zdmuchnięty płomień.
A gdy tylko za wojewodą zamknęła się brama, wezwała najlepszych najemników jakich widziała ta ziemia, opłaciła ich lepiej niż kiedykolwiek zarobili. W ciągu kilku następnych dni zabili wojewodę i połowę jego rodziny, a także każdego kto stanął im na drodze. Niestety pani Zofia nie odzyskała córki. Już drugiej. A córki miała zupełnie wyjątkowe.
- Pani... - zaczął nieśmiało Drzazga. - Opat nie chce konfliktu. Nie mamy wyjścia...
Zerwała się z fotela. Mężczyźnie zdawało się, że nie podchodzi ale mknie w powietrzu. Czarne włosy zafalowały w przestrzeni. Oczy pani Zofii znalazły się na palec od oczu Drzazgi, a płonęły mocniej niż polana w kominku. Niepokojącym błękitnym żarem. Jak u Furii.
- Nie macie wyjścia? - wysyczała. - Zabrali mi Miłość. Zabrali, wrzucili w ten bezładny motłoch, który kotłował się na rynku w Bezszale w czasie głodowych zamieszek. Myśleli, że aura działa jak wiadro wody, skurwysyny! A dali mi słowo, że nie spadnie jej jeden włos z główki! Rozumiesz, Drzazga?! Zabrali mi córkę i zabili przez swoją głupotę.
Głos zmiękł jej na chwilę i kiedy mężczyzna myślał, że pani Zofia się rozpłacze, ona złapała oddech i zacisnęła rękę na jego koszuli. - Rok później chcieli wziąć Wiarę. Powiedziałam, won nie dam następnej na stracenie! Resztę znasz. Wojsko i dureń wojewoda. Wiara nie żyje od trzech lat. - ściszyła głos. - Zgładzili ją w czasie rewolucji innowierców. I co teraz...? Nie śmiej opuszczać wzroku! Co teraz pytam! Gdybym cię nie znała Drzazga, kazałabym powitać was kuszami. Bo nawet nie chce mi się na was patrzeć! - puściła mężczyznę i oparła się o krawędź stołu dysząc ciężko.
W pomieszczeniu zapadła cisza, przerywana raz za czas trzaskaniem płonącego drewna.
- Pani... - zaczął po raz kolejny Drzazga.
Milczała. Skwierczały świece, trzaskało w kominku, nerwowo przestępował z nogi na nogę jakby niewidzialny Pełka. Drzazga dużo dałby, żeby być teraz gdzie indziej.
Zofia podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Błękitny żar odrobinę przygasł. Ale tylko odrobinę.
- Nie oddam jej, Drzazga. Rozumiesz? Nie oddam.
Rozumiał. Ale nie po to go tu wysłano.
- Oni tam umierają w strachu – powiedział głucho.
Syknęła.
- Wiesz jak ja umierałam ze strachu kiedy zabrali Miłość? Gdy czekałam na wieści o Wierze? – Popatrzyła w ogień.
- Wychowywałam je napełniając aurą. Wiesz jak to się odbywa. Pięć godzin męczących ćwiczeń dziennie, to dla dziecka bardzo dużo. Trzeba bardzo mnóstwo uczucia żeby to zrównoważyć. Wszystko po to, by dla tego obrzydliwego świata mogły zrobić coś dobrego. A potem przyszli, nawet nie chcieli słuchać czym jest aura, jak działa, co może zrobić, a czego nigdy nie będzie mogła. Powiedzieli, że się nią zaopiekują, żebym została bo swoją obecnością narażam ją na niebezpieczeństwo, nas dwie trudniej chronić niż jedną. Kłamcy. Zabili dziewczynki i zmarnowali wszystko co mogły zrobić. – Pani Zofia wypluwała gwałtownie słowa.
- Wiem co się stało – wychrypiał z trudem Drzazga. – Znam tę historię.
Spojrzała na niego, a w jej oczach znów skrzył się lód.
- I sądzisz, że oddam ci Nadzieję?
- Ponad czterystu żołnierzy w obleganym opactwie. Nękani głodem, chorobami a głównie brakiem iskry w sercach. Leżą w błocie i umierają. A jest ich prawie dwa razy więcej niż oblegających. To się musi skończyć, Pani. I to teraz zanim zginie mnóstwo ludzi. Ja znam aurystki, nie jestem durniem – wiem co Nadzieja musi zrobić i jak to zadziała. I dobrze wiesz Pani, że ja, w przeciwieństwie do innych osób mogę ją ochronić, a w razie potrzeby oddam za nią życie.
- A co mi po twoim życiu Drzazga? Co mi po życiu Pełki? My żyjemy tutaj. Wstajemy rano, pijemy mleko i robimy głupie miny. Robisz czasem głupie miny, Drzazga?
- Raczej nie. Za to ci umierający w błocie robią je ciągle.
- Nie kpij i nie sil się na ironię – głos pani Zofii stwardniał ostrzegawczo. - Przez cały czas tej rozmowy pamiętaj o co prosisz.
Zamyśliła się.
- To aurystka – podjęła znowu. - Jedna z najpotężniejszych jakie znam. Ale to też dziecko, zwykłe dziecko. Płacze, ma humory, cholera, pamiętam jak szły jej zęby. Wiem, że umiałbyś ją ochronić, jeśli ktoś potrafi to tylko ty. Heksy, glify, wszyscy wiedzą że jesteś w tym mistrzem. Że umiesz przewidzieć niebezpieczeństwo i mu przeciwdziałać. Żeś majster w tym fachu. W przeżyciu. Ale my zostaniemy tutaj, a opat może sobie nawet wysłać jakąś armię, tyle że nie swoją, bo ta jak mówisz siedzi w błocie. Jestem przygotowana – najemnicy czekają tylko na sygnał. Pchnę gońca to będą tu przed waszymi.
- Weźmiesz te czterysta istnień na siebie, pani? – zapytał cicho Drzazga.
- Wolę te czterysta niż to jedno, które jest na górze i pije mleko.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni podróżnego płaszcza.
- Cóż, pora na nas. Chciałbym ci tylko coś podarować.
Przyjrzała mu się uważnie.
- Wiesz, że roślinne heksy na mnie nie działają?
- Oczywiście. – Wyjął mały skórzany woreczek.
- Co to?
- Dziurawiec, rozchodnik i przytulia, a w nich pamięć dobrych czasów. Kładź przy łóżku, przed zaśnięciem. Z dala od kominka, nie zbyt blisko okna.
- Dziękuję. - Obróciła woreczek w palcach. Spojrzała mu w oczy. - Drzazga… Podaj mi jeden, rozsądny powód, dla którego miałabym ją z tobą puścić. Jeden. I zaznaczam, że życie tamtych i gniew opata nie są dla mnie logicznymi powodami.
Gęsta jak poranna mgła cisza spowiła pomieszczenie. Nawet drewno przestało strzelać w kominku. Drzazga i Pani Zofia patrzyli na siebie uważnie. Czas jakby się zatrzymał.
- Bo do tego właśnie ją przygotowałaś, pani – powiedział wolno i wyraźnie stojący przy drzwiach Pełka.
*
Ich trasę wyznaczał płynący dnem doliny potok. Wokół pachniała swojsko wysoka trawa, muskała wiatr woń żywicy. Wiosna wdarła się do doliny szybko i zdecydowanie, nie pozostawiając śladów po zimie. Mały potok szumiał wartko.
Drzazga wyprostował się w siodle i z uśmiechem wciągnął wiosnę w nozdrza. Był spokojny i zrelaksowany, pewien że misja się powiedzie. Ściągnął rękawicę, chwycił bukłak, łyknął źródlanej wody, a potem się obejrzał. Jasne, prawie białe warkocze dziewczynki podskakiwały w rytm chodu klaczy, odbijając promienie wschodzącego słońca. Uśmiechnęła się do niego, szczerze, tak jak potrafią tylko dzieci.
Drzazga westchnął. Wiedział jak działają zdolności aurystek, ale ta dziewczynka dawała mu więcej spokoju i pewności, że wszystko będzie dobrze, niż gdyby jechał za nim najęty oddział kawalerii. Zrównał się z Nadzieją koniem.
- Chcesz pić? – wyciągnął do niej rękę z bukłakiem.
Nie przestając się uśmiechać pokręciła przecząco głową.
Usłyszał gwizd bełtu natychmiast. Zbyt wolno.
Pocisk przeciął powietrze dokładnie między nimi, tuż nad wyciągniętą z bukłakiem dłonią. Drzazga wykręcił się w siodle, zepchnął dziewczynkę z klaczy, nie zważając na jej krzyk. Sięgnął za koszulę.
- Spokojnie – rozległy się słowa spomiędzy gęstych drzew. A tuż po nich odgłos splunięcia.
Pełka wyjął sztylet, Drzazga zastygł z dłonią za pazuchą.
- Spokojnie – powtórzył włochaty brudas, wyłaniając się z zagajnika. Za nim wyszło jeszcze trzech mężczyzn, dwóch dzierżyło tanie, lekkie kusze.
– Dobrze, żeś małej nie trafił. - warknął włochaty. Jeden z dzierżących kusze spuścił wstydliwie głowę.
Brudas wskazał końcówką pałasza na stojącą obok konia Nadzieję. - Dajcie nam ją i jedzcie z Bogiem.
Pełka prychnął tylko lekceważąco.
- Tak służysz swojej pani? – zapytał Drzazga.
Brudas wykrzywił się w grymasie.
- Służę sakiewce co pięknie brzęczy. A tę tu to wielu chce mieć. Wielu. I płacą dobrze. Pani Zofia z oka nie spuszczała, baczenie miała czas cały. – Splunął. - A teraz, bramę otworzyła i puściła samopas. Okazja jest.
- Pewien jesteś, że samopas? – głos Drzazgi był cichy.
Jego dłoń wystrzeliła zza koszuli.
Wianek z białej macierzanki, przystępu i bzu, pomknął w powietrzu obracając się jak dysk i zostawiając za sobą białą poświatę. Trafił w trawę między brudasa, a jednego ze zbójów trzymających kusze. Zdziwieni mężczyźni jak na komendę popatrzyli w miejsce gdzie spadł heks.
I jak na komendę krzyknęli.
Padł na kolana jeden z kuszników, obok niego turlał się trąc oczy i krzycząc brudas. Trzeci czołgał się rozpaczliwie przebierając nogami i wyjąc. Ostatni z mężczyzn nie wydawał żadnych dźwięków - powoli usiadł na ziemi i rozdrapywał skórę na twarzy nie mogąc zrozumieć co się stało.
Drzazga wziął małą na ręce i wsadził na konia.
- Jedziemy – powiedział sucho. – Pełka skończ to i dogoń nas.
Towarzysz skinął głową.
Pognali konie. Jakiś czas jechali bez słowa, po dłuższej chwili dołączył milczący Pełka, dłoń, którą trzymał wodze miał zbryzganą posoką.
- Nadziejo – dziwnym głosem powiedział Drzazga, jadąc tuż obok dziewczynki i głaszcząc ją po głowie. – Dajesz siłę, sprawiasz, że wszystko zdaje się być wykonalne… I usypiasz czujność. – Pognał konia.
*
- …na dziś wystarczy. – Mężczyzna przeciągnął się z bolesnym syknięciem, z worków na których leżał uniósł się biały pył.
Odpowiedział mu gromadny jęk.
- Jak to?
- A czy przekradli się do opactwa? Jak?
- Żyją?!
- Opactwo uratowane?
- Opowiedz!!!
- Późno już – uciął zdecydowanie i wstał.
Podszedł do niego jeden z chłopców.
- Kiedy opowiesz? Jutro?
- Może.
- A gdzie opowiesz? – dopytywał brzdąc uparcie.
- Tu wrzuć – mężczyzna widząc dziewczynkę z wyciągniętym na chuście kawałkiem sera, wskazał na swoją podróżną sakwę.
Dzieci rozczarowane ale uśmiechnięte rozpierzchły się w mgnieniu oka. Ufały, że ten szczupły i wysoki mężczyzna jutro opowie dalszą część historii. Miały nadzieję.
Może miała na to wpływ nieruchomo siedząca dziewczynka, która nie rozbiegła się wraz z innymi dziećmi.
A może wcale nie.
==============================
TEKST II
– Nie ma drugiego wyjścia.
– A zatem to jest miejsce, w którym przyjdzie nam zdechnąć.
Dwaj mężczyźni w pogiętych i zbryzganych krwią zbrojach stali wewnątrz niewielkiej groty. Światło pochodni wydobyło z mroku poblakłe malowidła, wygładzoną niegdyś przez tysiące stóp podłogę, zetlałe resztki draperii.
Gesrion Ratholme splunął krwią, z sykiem bólu poprawił ułożoną na temblaku rękę. Uderzenie topora głęboko wgniotło prawy naramiennik.
– Gdzie właściwie jesteśmy?
Czy to ważne? U krańca niewydarzonej rebelii. I naszego rodu zarazem.
Rozmyślania przerwał odgłos przyspieszonych kroków. Do pomieszczenia wbiegł żołnierz w zakurzonej przeszywanicy.
– Jeźdźcy, panie! - wysapał.
– Daleko?
– Ilu? - Bracia wpadli sobie w słowo.
– Ze trzystu będzie. Godzina, może mniej.
– Każ ludziom odpocząć i się posilić - powiedział Andremil Ratholme. - Żal umierać z pustym brzuchem - dodał wesoło.
Mężczyzna oddał honory i wyszedł. Andremil zaczął krążyć po grocie. Oglądał wytarte inskrypcje, przyświecając sobie pochodnią. Wreszcie zatknął ją w zaśniedziałym kagańcu.
– I co odczytałeś ciekawego? - warknął Gesrion. Przysiadł na prostokątnym, kamiennym bloku. - Coś ci dały twoje spleśniałe księgi?
– A tak - odparł powoli młodszy brat. Stanął przed zmurszałym posągiem, którego rysy dawno zatarł czas. - To chyba świątynia Kohar-Taa.
– Kogo?
– Pani Ostatniej Nadziei. I posadziłeś zadek na jej ołtarzu.
Gesrion zaklął, zerwał się jak oparzony. Zaklął znowu, gdyż uraził kontuzjowane ramię.
– Zapomniane plugastwo sprzed paru wieków. Może poproś o pomoc. - Zakaszlał, splunął krwią. - Ja się nie znam na starych zabobonach.
Tylko na romansach rycerskich.
Andremil, sam nie wiedząc dlaczego to robi, starł krew z rany na policzku i skropił ołtarz.
Dziękuję, śmiertelniku.
Znieruchomiał. Wybałuszył oczy.
Patrzył na zjawę. Eteryczna kobieca postać w długich szatach unosiła się nad podłożem. Emanujące srebrzystą poświatą włosy wiły się jak kłębowisko węży, zasłaniając oblicze. Mężczyzna rozejrzał się niespokojnie. Gesrion zastygł w połowie ruchu. Tak samo, jak znieruchomiał płomień pochodni.
– Jesteś…
Nazwałeś mnie. Jam jest Kohar-Taa. Chodząca Bez Stóp. Pani Ostatniej Nadziei.
– Czytałem o tobie… - wydusił. Przełknął ślinę. - Tylko dla nas nie ma już nadziei. Patrzysz na ostatnich z Ratholmów.
Jestem twoją ostatnią nadzieją. A i ty moją, Andremilu Ratholme. Nawet bogowie umierają, gdy umiera pamięć o nich.
– Za godzinę zginę w walce. Jeśli nie, skończę na mękach. Dla przykładu i uciechy gawiedzi. Jak możesz mi pomóc, ty, zapomniana?
Gdybym mogła spełnić twoje życzenie, o co byś prosił?
– Życie? Może król okaże łaskę, ale staniemy się wyrzutkami. Ocal ród. Tylko jak? - parsknął gorzko. - Obaj jesteśmy bezżenni.
Niech tak będzie. Ocalę ród, żeby o mnie pamiętano. Tylko wiedz, że cena będzie straszna. Zapłacisz mi krwią dwustu mężczyzn z Ratholmów.
– Jest nas tylko dwóch…
Będziesz wiedział, co uczynić.
– Bracie, śpisz? Pomóż mi z tym żelastwem!
Andremil potrząsnął głową, jak zbudzony z długiego snu. Obok Gesrion zdrową ręką próbował odpiąć pogięty naramiennik.
– Już.
Młodszy brat wyciągnął sztylet. Podszedł, przeciął skórzane pasy. I gardło Gesriona. Pchnął go na ołtarz. Krew obficie zbroczyła kamień. I wsiąkła weń jak w gąbkę, nie pozostawiając śladu.
Andremil przyklęknął przy umierającym, wziął w objęcia.
– Wybacz, bracie. Jeśli dałem się zwieść widziadłu, to i tak niedługo się spotkamy.
Niemal bez udziału woli ściągnął hełm, zerwał z włosów przepoconą myckę. Rzucił sztylet na ziemię.
Ocalę wasz ród i jego szlachectwo. Nie zaznacie ciężaru starości ni choroby.
Powolnym krokiem ruszył do wyjścia, gdzie przed wejściem do groty resztka żołnierzy gotowała się do obrony.
Pozostanie dla was ostrze, pazury, ogień, sznur, pal i trucizna. I tylko jeden w każdym pokoleniu przedłuży ród. Aż umrze dwustu.
– Odłóżcie broń. Zwalniam was z przysięgi - rzucił w zmęczone twarze wojaków. - Kto chce, niech się ratuje. To po mnie jadą.
Gdy przybyli królewscy jeźdźcy, wyszedł im na spotkanie, trzymając miecz rękojeścią do przodu.
Trzy wieki później
Jak stary pierdziel mógł mi to zrobić?
Cavil Ratholme duszkiem wychylił puchar seemhańskiego wina. Podczaszy bez pytania uzupełnił ze srebrnej konwi.
– Przynieś więcej.
Minęło sześć dni, odkąd Gensera Ratholme przywieziono z polowania z brzuchem rozprutym szablami dzika. Cztery, odkąd skonał. A przed śmiercią potwierdził testament.
Pierworodny! Jestem jego pierworodnym! Cholerny odyniec poszarpał mu kiszki czy rozum? Uczynić dziedzicem wnuka, który się jeszcze nie narodził?
Sługa wrócił szybko, nachylił się nad stołem, gotów nalać. Cavil wyjął mu naczynie z rąk.
– Precz.
Ile jeszcze, rok, dwa, pięć? Pytać o każde zdanie kuratora? A jeśli kochany braciszek pierwszy spłodzi syna?
Napełnił puchar, pił.
Przecież roztrwoni majętność. Przerżnie wszystko w kości.
Parsknął z nagłym rozbawieniem. Brat też pewnie nierad z litery testamentu. Musiał liczyć na zastrzyk gotówki, który pokryłby przynajmniej część hazardowych długów. A tak - będzie dalej panował na kilku wioskach, zapożyczał się, patrzył na niedostępne bogactwa Ratholmów. Jak żebrak wciągający woń pieczystego przez okno karczmy.
Ale jeśli…
Cavil uniósł krater i zgniótł go bez wysiłku w mocarnej dłoni. Porwał dzban, przytknął do ust i pił chciwie. Zawołał na sługę.
– Konia!
Przez uśpione podzamcze przejechał niespiesznym galopem. Gdy wyjechał na trakt, puścił konia w cwał i gnał tak długo, aż wierzchowiec zaczął rzęzić, a z jego boków płatami schodziła piana. Chłodne, wilgotne powietrze nocy orzeźwiło nieco jeźdźca. Zwolnił do kłusa.
Nie tylko braciszek będzie niezadowolony z obrotu spraw. Jego dłużnicy również.
Cavil Ratholme wybuchnął głębokim, donośnym śmiechem. Zawrócił konia i pokłusował do zamku.
Ponury mężczyzna stał w rogu komnaty z skrzyżowanymi na piersi ramionami i słuchał. Moandor był mlecznym bratem Cavila. Liczne grzechy młodości nieomal zaprowadziły go na szafot, a życie i brak okaleczeń zawdzięczał tylko wstawiennictwu starszego z Ratholmów. Od tej pory odpłacał wręcz psią wiernością. A jego dawne znajomości czasem się przydawały.
– Zrozumiałeś? Ma być dyskretnie - powiedział z naciskiem Ratholme.
– Tak, mój panie - odparł Moandor cicho. – Trzy kroczki.
– Trzy kroczki?
– Wykonawcy będą znać tylko pośrednika. Pośrednik tylko mnie. A ja - uśmiechnął się paskudnie - nikogo.
– Niech wybierze ludzi, którzy będą umieli trzymać gęby na kłódkę - dodał zbytecznie Cavil i położył na blacie dobrze wypchaną sakiewkę. Pchnął ją powoli, jakby ważyła parę cetnarów.
– Dużo tego - zauważył Moandor. - Za dużo.
– Zapłać ile trzeba. Resztą podziel się z Panem Zabójców.
– Złożę mu sowitą ofiarę, mój panie.
Cavil podniósł się i poszedł do komnat małżonki. Musiał wraz z nieświadomą Olegarią zabrać się za drugą, równie ważną i bardziej przyjemną część planu.
Śmiertelna koszula z cienkiego lnu bardziej uwidoczniła niż ukryła rany Albona Ratholme. Brunatne cętki po pchnięciach noży prześwitywały spod niej jak ślady potwornych pocałunków. Muskularne ciało złożono na kamiennym katafalku. Pocięte do kości palce obejmowały rękojeść miecza. U stóp spoczywała tarcza z herbem.
Cavil patrzył spokojnym wzrokiem na obecnych. Królewski kurator, baron Finn, mamrotał coś pod siwym wąsem. Zapewne modlitwę do Pana Umarłych. Olegaria stała dumnie, ocierając łzy chusteczką. Adelais, trzecia i najmłodsza z Ratholmów, najwyraźniej czuła się źle nie mogąc założyć męskiego stroju. Skubała nerwowo koniec ciemnego warkocza, oczy jej błyszczały. Wreszcie bratowa.
Valdis Ratholme, jak zwykle maskująca siniaki na twarzy pod grubą warstwą pudru. Oddychała spazmatycznie. Nie płakała.
Ująłem ci cierpień, droga bratowo.
Skrzyżowały się spojrzenia. W zielonych oczach Valdis błysnęło zrozumienie. Cofnęła się pół kroku i obronnym gestem pogładziła brzuch.
Cavil Ratholme zamarł.
– Jest brzemienna. Na demony, obie są! Olegaria przestała krwawić.
– To źle i dobrze zarazem - powiedział Moandor. - Z mocy prawa stajesz się jej opiekunem, mój panie.
– A jeśli powije syna? Przed Olegarią? Wyścig pizd - prychnął Ratholme.
– Również zostaniesz jego opiekunem. Przez piętnaście lat. Oczywiście, w sprawach majętności będziesz musiał się dogadywać z Finnem. Lub jego następcą.
– Dla ciebie: wielmożnym baronem Finnem - warknął Cavil.
– Proszę o wybaczenie - odparł zausznik bez cienia skruchy.
– A jeśli nie chcę zdawać się na łut szczęścia?
– Tedy zaczekaj dwa, może trzy miesiące. Wielmożna Adelais wyjedzie, ty się pokażesz jako czuły i troskliwy opiekun...
Dobrze, że ojciec podarował jej tę zapyziałą forteczkę na pograniczu. Niech wyjeżdża, biegać w męskich portkach z oszczepem w garści.
– A potem?
– Poronienia się zdarzają. Włościanki często piją dekokty od zielarek, by spędzić niechciane ciąże. Wielmożna Valdis będzie pić napary z rumianku, pokrzywy i maliny. Przypadkiem dostanie inną mieszankę.
Ratholme wzdrygnął się. Widział ciało matki, gdy ta odeszła rodząc martwą córkę. Wyobraźnia podsunęła mu widok Olegarii, leżącej bez życia w zakrwawionej pościeli.
– Czy wiesz, co mi proponujesz? Ona może umrzeć.
– Nie wespniesz się na górę, stawiając tylko jeden krok.
Valdis Ratholme bała się.
Nie brakowało jej niczego. Cavil, dworny i uprzejmy, otaczał młodą wdowę troskliwą opieką. Służące nie odstępowały jej na krok.
Była więźniem.
Życzeniu powrotu do rodzinnego zamku szwagier uprzejmie ale stanowczo zaoponował. Zasłonił się literą prawa i własną odpowiedzialnością. Hrabia Finn, coraz rzadziej zaglądający do siedliszcza Ratholmów, pokręcił tylko ze współczuciem głową i poparł Cavila. A teraz dobił ją własny ojciec.
Zubożały szlachetka, pomyślała z goryczą. Zbyt słaby, by ją poprzeć przeciwko Cavilowi. Zamiast tego schlał się z Ratholmem, podokazywał w łaźni z dziewkami służebnymi, a teraz dla przypieczętowania zażyłości wybierali się na polowanie.
Valdis odwróciła się od okna, z którego obserwowała wyjeżdżający orszak. Wzięła z kredensu tomik wierszy, spomiędzy stronic wypadła złożona na czworo karta.
Pozostały jej dwie radości życia, księgi i korespondencja z Adelais.
Chyba dwudziesty raz przebiegła wzrokiem zamaszyste gryzmoły.
Kochana Siostro…
Obraz zamazał się, słone krople spadły na papier. Ciałem Valdis wstrząsnął szloch.
Wybiegła z komnaty, nogi same ją poniosły kamiennymi korytarzami. Gdy ochłonęła, znajdowała się w rzadko odwiedzanej części zamku. W niewielkiej wnęce na postumencie stał stary, wytarty przez czas posążek kobiety.
– Pomóż mi, o Pani - zachlipała wdowa. Coś, może zasłyszane a może wyczytane dawno w starych księgach, kazało jej wyjąć szpilę z włosów, nakłuć palec i uczynić krwawy ślad na rzeźbie.
Nie lękaj się. Żaden śmiertelnik nie przywłaszczy obiecanej mi krwi.
Obejrzała się z przestrachem. W drzwiach stała zaniepokojona służąca.
– Mówiłaś coś?
– Powinnaś wrócić do komnaty, pani. Wielmożny pan będzie się gniewał.
– Tak. Przynieś mi napar, położę się.
Parujący kubek z napojem przyniosła inna dwórka. Była to młoda, zubożała szlachcianka, również we wczesnej ciąży. Pomogła Valdis założyć nocną szatę, następnie podała naczynie.
Wypij to sama.
Głos, który wydobył się z ust wdowy, nie należał do niej. Dziewczyna jak w transie podniosła kubek i wychyliła do dna. Nie minęło sto uderzeń serca a z jękiem chwyciła się za brzuch. Usiadła ciężko na posadzce, na sukni wykwitła karminowa plama. Valdis patrzyła z przerażeniem, jak z dwórki wycieka życie.
To miałam być ja!
Uciekać z tego miejsca! Tylko gdzie?
Jej wzrok padł na leżący list od Adelais.
– Kto jej pilnował? - ryknął Cavil.
– Esmara, Gilda. No i biedna Cyneba.
– I tak sobie wyszła z zamku?
– Darujcie, jaśnie panie - jęknął wojski i odruchowo zasłonił się przed ciosem. – Powiedziała, że jedzie do waszej siostry. Że ktoś dał Cynebie napój poronny dla niej. Że wszak będzie pod pieczą Ratholmów, jak to było nakazane. Zabrała właśnie Esmarę i Glidę. I sześciu ludzi wielmożnego Emerdera. Kolaskę, luźne konie…
Nie dokończył, cios pięścią posłał go na ziemię.
– Jeśli to o napoju się rozejdzie, pasy będę darł - warknął Ratholme, nachylając się nad leżącym.
– Dwa dni przewagi - zauważył sucho Moandor. - Dziś, najdalej jutro będzie na miejscu.
Cavil obejrzał się. Wielmożny Emerded, ojciec Valdis, nie mógł zabrać głosu. Spał pijackim snem na wozie.
– Ilu ludzi możesz zebrać od razu?
– Czterystu, mój panie.
– Siodłać konie!
– Na poselstwo was trochę za dużo, braciszku. A na armię - za mało.
Cavil siedział na koniu naprzeciw zamkniętej bramy forteczki. Z niesmakiem patrzył na grube ziemne wały. Musiał krzyczeć, ostrzegawczy strzał z łuku kazał im się zatrzymać dość daleko. Przeklinał własną głupotę. Spodziewał się ujrzeć mały dworek otoczony rozchwianym ostrokołem.
Forteczka. Na Pograniczu. Tam, gdzie co kilka dni pojawiają się zbrojne bandy. Połamię zęby.
– Wydaj mi Valdis a odejdę w pokoju! Jestem jej kuratorem!
– Żebyś mógł dokończyć to, co ci nie wyszło? - Adelais, w hełmie i kolczudze, przemawiała z pomostu nad bramą. Otaczali ją uzbrojeni po zęby zabijacy. – Zaopiekuję się nią, aż urodzi. Lepiej niż ty. Wracaj do swojego zamku, tak będzie lepiej.
– To absurd! Żal po stracie męża pomieszał jej zmysły, nie widzisz tego?
– I dlatego przybywasz w czterystu?
Cavil zaklął pod nosem.
– To twoje ostatnie słowo, Adelais?
– Nie! - Odwróciła się i dała znak. Za wałami coś zaskrzypiało złowrogo. Ratholme zmartwiał, widząc lecące okrągłe przedmioty. Ale nie były to kamienie.
– Ma trebusz - zauważył Moandor, ścierając łajno z hełmu.
Cavil zawrócił konia, żegnany śmiechem i przekleństwami z wałów.
– Wracasz do zamku. Napiszę pozew, wyślesz go na książęcy dwór. Oskarżę Adelais o porwanie i wystąpię o kuratelę. Wystąpię też o uznanie tej awantury za wewnętrzną sprawę rodu. I nie wracaj mi bez czterech tysięcy zbrojnych. Dostanę Valdis, choćbym miał zrównać to miejsce z ziemią.
Wreszcie!
Cavil przeżuł i połknął kęs końskiego mięsa. Wybrał się do siostry z minimalnymi zapasami, a Adelais zadbała, by w okolicy zabrakło spyży. Złupili parę wiosek, ale wymagało to rozdzielenia i tak szczupłych sił. I natracił przy tym ludzi.
Teraz inaczej pogadamy.
Słońce krzesało refleksy na hełmach i pawężach piechoty, długi wąż zbrojnych wyłaniał się spomiędzy wzgórz. Wielobarwne czapraki koni wyglądały z odległości jak kwiaty.
Po co wziął tylu jezdnych? I gdzie machiny oblężnicze?
Zagrała trąbka, piechota sprawnie sformowała czworoboki. Rycerz w żółtym tabardzie ruszył galopem, flankowany przez chorążego i kilku pocztowych. Wstrzymał wierzchowca przed chałupą, którą zajął Cavil. Uniósł zasłonę hełmu.
Ratholme zdębiał. Spodziewał się Moandora lub jednego z klientów rodu. Pulchne oblicze, oszpecone paskudną blizną, należało do kasztelana Ketlirda, książęcego ulubieńca.
– Cavilu Ratholme - rzekł, nie schodząc z konia - aresztuję cię pod zarzutem zabójstwa.
Pół roku później
Kamyczek ruszył lawinę, pomyślał Cavil.
Rodzina Cyneby usłyszała dostatecznie dużo plotek. Zielarka na sam widok narzędzi opisała ponurego mężczyznę, który kupił od niej środek poronny. Moandor ledwie zsiadł z konia, a pojmano go i rozciągnięto na katowskiej ławie. Wytrzymał długo, ale książęcy oprawcy doskonale znali swoje rzemiosło. Powiedział wszystko.
Cavila natomiast przesłuchiwał sam książę. W obecności Prawdomówcy.
A potem Ratholme patrzył na kaźń mlecznego brata. Palonego żywym ogniem, obdartego ze skóry i łamanego na kole.
Teraz od kilku miesięcy sam czekał na katowski miecz. Książę zgodził się, by egzekucję odroczono aż Olegaria urodzi.
Da mi syna. Dziedzica Ratholmów.
Zgrzytnęła zasuwa. W drzwiach ukazała się smukła postać Adelais.
– Ty? Dlaczego?
– Masz bliźniaczki, bracie.
– Córki? - wyjąkał.
– Zdrowe i dorodne. Chciałam, żebyś usłyszał to od kogoś z rodziny.
– A Valdis?
– Urodzi lada dzień.
Brzęknęły kajdany. Cavil wstał ciężko, potrząsnął głową. Za plecami siostry zobaczył książęcego profosa. A więc wszystko już przygotowane.
– Jakże przerażająco niska okazała się góra, na którą tak mozolnie się wspinałem - wymamrotał.
Adelais podeszła, objęła go mocno, ucałowała w czoło. Wcisnęła coś w dłoń.
Popatrzył na złoty krążek z profilem Wilbruga II.
– Dla kata. Żeby dobrze ciął.
==============================