Na miejscu szpitala ziała czarna dziura. Jej postrzępione, najeżone nierówną palisadą prętów zbrojeniowych brzegi przypominały krawędzie rozłupanej czaszki. Pokruszone grudy betonu powały szarzały wśród czerwonych, obróconych wybuchem w bezkształtne skupiska koloru grudek tego, co niegdyś było zdobiącą fasadę cegłą. Rdzawo-szary pył unosił się z gruzów przy każdym podmuchu chłodnego wiatru. Ostre drobinki kłuły po twarzy, sprawiając, że krajobraz na moment znikał za mokrym filtrem łez. Oczy mrużyły się wprawdzie odruchowo, ale zawsze o ułamek sekundy zbyt późno.
Gdy kolejny podmuch wiatru przeminął, Juda powoli uchylił powieki. Załzawione oczy widziały niewiele, a umysł wciąż nie mógł uwierzyć, że to, co widzi, jest prawdą. Szpital był zburzony do szczętu. A przecież tak się starali, tak się spieszyli. Nie zważając na skwar i protesty mieszkańców pobliskiego kibucu, w niespełna dwa miesiące wydarli pustyni kawał ziemi, na której postawili urzeczywistnienie swych snów.
Oni… Teraz został już tylko on ─ Juda „Przybysz”. Z szóstki szaleńców tylko on, syn Sary i Abrahama z Berdyczowa, miał prawo opłakiwać to miejsce. Dawid, Jossi i Uri zaraz po pierwszym, ostrzegawczym ostrzale zniknęli, wchłonięci przez szeregi izraelskiej armii. Lekarze ─ to ich najbardziej potrzebowano. Pozostałą trójkę zapaleńców, których imion Juda już nie pamiętał, odnaleziono martwą pod gruzami kibucowej łaźni.
„Przynajmniej umarli czyści” ─ z upiornym uśmiechem pomyślał wtedy, patrząc na ułożone na oczyszczonym z gruzów kawałku podłogi zwłoki. Twarzy nie widział, były całe we krwi, podobne do masek: przez warstwę ciemnych strupów nie przebijał się nawet cień dawnego człowieczeństwa.
A przecież kiedyś uważał tych ludzi za bogów. Stał wśród nich ─ nieśmiały, z głęboką, nie do końca zasklepioną raną w duszy ─ i chłonął ich boskość. Przez te kilka miesięcy, które spędzili razem, czuł się silny, niemal tak samo wszechmogący jak oni. Nie zwracał uwagi na różnicę wieku, wykształcenia, pozycji; po prostu był i cieszył się jak śmiertelnik, któremu pozwolono skosztować łyk ambrozji. On ─ pacjent z jerozolimskiego szpitala dla „wariatów”. Przez krótkie pół roku pracy nad projektem był jednym z nich, przywróconym życiu przez miłosierne bóstwa inżynierem, święcie wierzącym w misję.
A teraz? Teraz nie miał już po co żyć. Długie zwoje ręcznie rysowanych planów ─ terapeuta wiedział, że Juda lubi rysować ─ leżały tam, pod gruzami pustego budynku.
Szpital zbombardowano tego samego dnia, gdy doktor Mezge, prowadzący od kilku lat nieliczone rozmowy z „Przybyszem” lekarz, zmarł nagle podczas śniadania. Szóstka szaleńców znów stopiła się w jedność, która nie znała swojego imienia. Sześć osobowości, sześciu pieczołowicie porozdzielanych lekami „chłopców”  ─ bo tak mówił na nich Mezge ─ stało teraz na skraju parapetu w jednym ciele, które płakało. Na dole, po szarym asfalcie płynął tłum, grały klaksony. Nie, Juda nie miał już po co żyć…
Szpital na środku pustyni okazał się bajką.
 Bardzo mi się podoba klimat, który zbudowałaś. Smutny o jednocześnie wzbudzający nadzieję, że to wszystko będzie miało ciąg dalszy i jakoś się ułoży.
 Bardzo mi się podoba klimat, który zbudowałaś. Smutny o jednocześnie wzbudzający nadzieję, że to wszystko będzie miało ciąg dalszy i jakoś się ułoży.
