Nieznajomy siedział na kamiennych, prowadzących do grobowca schodkach. Za nim srebrnymi iskrami zawiasów połyskiwała krata, której dawno nikt nie otwierał. Zeschnięte kwiaty na najniższym stopniu już dawno pokrył kurz i tylko cmentarny spokój sprawiał, że jeszcze nie rozsypały się w pył.
Od bramy powiał wiatr i kilka liści ze szmerem przetoczyło się przez puste aleje. W oddali przeraźliwie zapiszczał ptak, zajęczała niedomknięta furtka. Nadchodził świt, choć jeszcze nie było go widać. Tylko pomrugujące na wschodzie gwiazdy wskazywały, że jest niedaleko, zaraz zrzuci czarny całun i zaleje ziemię krwawym światłem wstającego dnia.
Martwa noc rzedła coraz prędzej, choć na razie zobaczyć to mógł tylko ktoś, kto bardzo wytężył wzrok i zachował w pamięci najmniejszy szczegół minionej chwili. Czerń zmieniała się jak w kalejdoskopie ─ pulsowała i mieniła się tysiącem migoczących w pozornym bezruchu odcieni. Mimo to wciąż była litą masą nocy.
Gwiazdy na wschodzie mrugały coraz prędzej i słabły tak jak zmęczone serce powoli zamiera w piersi, choć człowiek nadal oddycha. Księżyc wyjrzał zza gęstych chmur, odsłonił światu blade, trupie odbicie słońca na swojej twarzy i zniknął. Niebo poszarzało. Między grobami zaśpiewał wiatr.
Nieznajomy spojrzał na wschód ─ czerwona poświata świtu zbroczyła szarzejący całun nocy, gwiazdy runęły w śmierć, aby zmartwychwstać pod wieczór. Nowy dzień rodził się powoli, ze świstem i mroźnymi podmuchami wiatru. Noc dobiegła końca. Siedzący na schodkach człowiek przeciągnął się i zapalił papierosa. Krótki błysk zapałki padł na bladą twarz i zapadłe, półprzymknięte oczy.
***
Stróż nocny poruszył się na łóżku. Czapka, którą wracając z obchodu cmentarza, rzucił na posłanie, uwierała go teraz w bok. Mężczyzna otworzył oczy, przetarł je ściśniętą w pięść, brudną dłonią. Zegarek na nocnej szafce wskazywał ósmą, za oknem śpiewały ptaki. Dzień trwał w najlepsze.
Strzałka minutnika przesunęła się o kilka kresek, kiedy stróż zerwał się z posłania, klnąc.
Strzałka minutnika przesunęła się o kilka kresek, kiedy stróż zerwał się z posłania, klnąc.
─ Brama! Brama! ─ krzyknął w stronę okna, choć wiedział, że nikt go nie usłyszy i będzie musiał sam otworzyć ciężkie wrota.
Mężczyzna wybiegł na zewnątrz, w locie chwytając wiszący na kołku u wejścia pęk kluczy. Wydał mu się nieco zbyt lekki, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Miał prawo być silniejszym po kilku godzinach pokrzepiającego snu i spokojnej, wolnej od wieczornego wyganiania włóczęgów służbie.
Po drodze do zachodniej bramy zauważył, że rodzinny grobowiec hrabiostwa Konoryszów ma czyste schodki ─ zazwyczaj podczas jesiennych wiatrów to właśnie na nich walało się najwięcej liści, które przy silniejszych podmuchach kręciły się w kółko na najniższym stopniu.
─ Widocznie musiał ten nowy zamieść. Ma chłop sentyment do staroci ─ mruknął do siebie stróż i zagwizdał. Zajęty gwizdaniem, nie zastanawiał się nad tym, dlaczego kupka liści pod potężnym jaworem urosła przez noc, a reszta alejek jest pokryta złocistym dywanem jesieni.
Przed bramą nie stał nikt, chociaż zazwyczaj o tej porze już czekały tłumy skrzeczących dewotek z ohydnie kolorowymi wieńcami papierowych kwiatów, których strzępy trzeba było zbierać aż pod kapliczką.
─ Pomór, czy co? ─ rzucił dozorca w stronę szarych nagrobków i wziął się za otwieranie bramy. Ciężkie skrzydła z jękiem poddały się naporowi silnych ramion, odsłaniając widok na cichą, brukowaną ulicę.
Stróż schował pęk kluczy do kieszeni, puścił oczko do śpiewającej na drzewie ptaszyny i zagwizdał wraz z nią. Jednak mroźne powietrze wdzierało się do nosa przy każdym wdechu, musiał więc zaprzestać artystycznych wybryków. Tym bardziej, że w bocznej alejce dojrzał ciemny kształt. Pospiesznie poprawił spodnie, zapiął rozporek i ruszył na spotkanie czarnej postaci.
─ Niech będzie pochwalony! ─ krzyknął jowialnie, podzwaniając kluczami.
Ksiądz nie odwrócił się ani nie podniósł głowy. Stróż podszedł bliżej i zagaił:
─ Z księdza to ranny ptaszek, ja widzę. Poprzedni proboszcz to do dziesiątej chrapał, a jak się go na sumę wołało, to… ─ Dozorca zamilkł. Coś mu nie pasowało w bezruchu duchownego, który na wzmiankę o lubiącym pospać proboszczu zawsze reagował żywym: „A co wy mi tu gadacie o przeszłości! Porządek ma być!” i gniewnie grzechotał różańcem. Ten jednak nie odwrócił się nawet, aby spojrzeć na mówiącego. Stał plecami do stróża, z lekko pochyloną głową i ani drgnął. W dodatku…
─ E, a od kiedy to ksiądz w spodniach na służbę… znaczy, upraszam łaski, na mszę chodzi? ─ niepewnie zauważył stróż, podchodząc jeszcze bliżej.
Czarna postać nie poruszyła się, więc dozorca postanowił sam zajrzeć jej w twarz. Ostrożnie wyjął pęk kluczy z kieszeni, chwycił za największy z nich i, niosąc go przed sobą niczym broń, obszedł nieznajomego dookoła.
─ O Jezus Maria! ─ zawołał.
Blada twarz o głęboko osadzonych, półprzymkniętych oczach z pewnością nie należała do nowego księdza.
─ Jakżeś pan tu wszedł?! ─ warknął po chwili stróż.
Nieznajomy, nie otwierając oczu, ledwo zauważalnie poruszył wargami. Dozorca nie miał pojęcia, jakim cudem tak dokładnie usłyszał wypowiedziane miłym tenorem słowa:
─ Klucze wiesza się nad łóżkiem, a nie w sieni, Ignasiu.
─ Wolne żarty! Drzwi przecież zamknąłem!
Czarna sylwetka poruszyła się, a na stróża spojrzało dwoje zupełnie różnych oczu ─ jedno z nich było zielone jak trawa na wiosnę, zaś drugie złote jak monstrancja.
─ Zamknąłeś? Na pewno zamknąłeś, Ignasiu? ─ W woskowo żółtej dłoni nieznajomego zabłysnął srebrny klucz.
Dozorca chciał odwrócić się i uciec gdzie pieprz rośnie z tego przeklętego miejsca, ale coś w spojrzeniu na czarno ubranego człowieka zatrzymywało go. Nie mógł przestać wpatrywać się w jego oczy.
─ Zamknąłeś? ─ Nieznajomy zaśmiał się, ledwo rozchylając przy tym sinawe, wąskie wargi. ─ Zamknąłeś?! ─ Chichotał coraz przeraźliwiej, chwiejąc się w rytm podmuchów mroźnego wiatru. Stróż dopiero teraz zauważył, że długi płaszcz tajemniczego gościa dziwnie pulsuje, co jakiś czas zmieniając swoją czerń o kilka tonów.
─ Jezus Maria, Józefie święty! ─ wyrecytował jednym tchem dozorca i zamknął oczy. Śmiech nieznajomego ogarniał go niczym wiatr, wnikał pod ubranie, wywoływał ciarki i mroził krew. Modlitwa nikła wśród tego szumu, słowa nie miały związku ani znaczenia.
─ Zamknąłeś! Wierzę ci, wierzę. ─ Naśmiawszy się do woli, zapewnił przybysz. ─ Nie módl się, szkoda twojego języka.
Stróż usłuchał i otworzył oczy. Zielono-złote spojrzenie nieznajomego patrzyło nań spokojnie, z niewielką dozą zainteresowania.
─ Ignacy, czy wiesz, kim jestem?
─ No masz! ─ Wbrew sobie odparł dozorca. Nagle uspokoił się zupełnie. ─ Nie mam pojęcia. Siłą nieczystą?
─ A fe, Ignasiu! ─ Skrzywił się przybysz. ─ Nie wolno tak obrażać czystych stworzeń. Choćby nawet nie były z twojego kręgu pojmowania. Idąc tym tropem, bogowie są również nieczyści, bo nie możesz ich zrozumieć. A przecież nie jest, sam wiesz… No więc?
─ Odczep się pan z tą zagadką! Nie mam pojęcia!
─ Podpowiem ci. Mamy podobną pracę.
Stróż wybałuszył oczy.
─ Cooo?
─ Mamy podobną pracę, Ignacy. Zarówno ja, jak i ty pilnujemy tu czegoś.
Ignacy prychnął.
─ Jeszcze pan powiedz, żeś pozamiatał wokół Konoryszaków!
─ Nie muszę zamiatać. Ty to robisz. Co prawda niezbyt dokładnie, ale robisz. Zgaduj zgadula.
─ Cieć?
Nieznajomy wyjął z wewnętrznej kieszeni palta czarną chustkę do nosa i, chichocząc, otarł błyszczące w kąciku zielonego oka łzy. Złote pozostawało suche i nieruchome. Dozorca pomyślał nawet, że może być ślepe.
─ Nie, nie… Ale już bliżej prawdy.
Ignacy milczał. Coś mu szeptało, że ta dziwaczna gra, w którą dał się wciągnąć, nie skończy się dobrze.
─ No czemu milczysz?.. Podpowiem: pilnuję, nie sprzątam.
─ Klawisz?
─ Wolę miano strażnika, ale klawisz brzmi całkiem swojsko. ─ Uśmiechnął się przybysz.
Stróż drgnął i poczuł wzbierający w trzewiach gniew. Nie czuł najmniejszego zdziwienia tym, jak nazwał się nieznajomy, ani faktem, że nadal nie wyjaśnił sposobu swego pojawienia się na cmentarzu. Te kwestie nagle wydały się dziwnie miałkie, wręcz oczywiste.[/AKAPIT]
─ Przepraszam za pardą, panie… hm… strażnik, ale co to za konkurencja jest?! Mnie wypłatę zmniejszyli, a tu nowego przyjmują!
─ Ja twojej zapłaty nie konsumuję ─ obruszył się przybysz. ─ Nie płacą mi ani trochę. Odkąd Grecy przestali bić obole, żyję bez złamanego grosza.
─ Obole? A to co za waluta?
─ Niedouczony ty jesteś, Ignacy. Ale pozwól, że dokształcisz się sam, nie mam głowy do tłumaczeń... Powiem ci jedno: poczytaj o antycznej Grecji.
─ Anstycznej? Toś pan… Zaraz, zaraz, frajer pompka! Żywy zabytek z narodowego muzeum pan strugasz?
„Strażnik” przewrócił zielonym okiem ─ złote wciąż patrzyło prosto.
„Szklane, czy co?” ─ pomyślał stróż.
─ Zabytki, mój drogi, nie mówią, sam wiesz. Pójdź kiedy do tego muzeum i znajdź rzeźbę, choć trochę podobną do mnie, a zobaczysz, że choćbyś dzień i noc szukał, nie znajdziesz… Zresztą, to się powoli robi nudne. ─ Właściciel różnokolorowych oczu ziewnął szeroko, przymykając powieki. ─ Na koniec dam ci radę, Ignacy: posprzątaj wreszcie u Konoryszów, bo wstyd im do zniczy podchodzić, muszą u pociotków Potockiego się grzać. .. I do muzeum pójdź na dniach…. No, idę już.
Dozorca drgnął, podrapał się po łysinie.
─ Panie, a jeśli ja tę rzeźbę znajdę, to co?
Przybysz zaśmiał się krótko.
─ To zabierz ją i mi przynieś. Porównamy z oryginałem.
─ A… A na ile procentów mogę od szanownego za operację liczyć?
─ Pocieszny jesteś, Ignacy. Zastanowię się. ─ Gość odwrócił się i postąpił w kierunku kapliczki, ziewając.
─ Zaraz! ─ zawołał stróż. ─ A jak pana godność? „Strażnik” mam wołać, czy jak?
─ Pojawię się tutaj pojutrze o szóstej. Tylko nie zaśpij jak dziś, Ignacy. Czekałem dwie godziny na mrozie, a to ─ trzepnął kościstym placem w czarny płaszcz ─ nie grzeje tak mocno przy wietrze. Zaś zniczy macie tu jak na lekarstwo.
Ignacy chciał o coś jeszcze zapytać, ale tajemniczy gość już zniknął. Stróż nadstawił uszu: po alejkach huczał tylko wiatr, nie słychać było żadnego podobnego do odgłosu kroków stukotu.
─ Cholera jasna, psiakrew! Wisz go, amatora sztuki anstycznej! Ale... może warto się wybrać? Hanka zara na wsi dzieciaka urodzi, a mamony więcej od tego nie będzie. A ten czarny może mieć. Ciekawe, po ile te jobole chodzą… ─ mruczał dozorca, idąc w kierunku swojej chatki.
Jego służba na dziś skończyła się, teraz cmentarza miał pilnować ten nowy, poczciwy rudzielec z piegami na nosie. Już słychać było od strony bramy pojękiwanie źle naoliwionego łańcucha od roweru.
Ignacy niedbale powiesił watowaną kurtkę na wystający ze ściany sionki kołek. Już miał tam z przyzwyczajenia odwiesić klucze, ale w porę przypomniał sobie czarną postać.
─ Nie, lepiej położę przy wyrku ─ mruknął, wchodząc do jedynego w chatce pokoju. Był on niewielki, niski, a ściany zdobiły rozmaite, domowej roboty makaty. Stróż lubił je, bo przypominały mu zmarłą kilka lat temu matkę. Kiedy był mały, uwielbiał podglądać, jak ostrożnie rozdzielała nici i w przedziwny sposób plątała je dopóty, dopóki nie wyszedł z nich bajeczny wzór.
Stróż położył klucze na nocnej szafce, przykrył różańcem. Przed snem przeżegnał się kilka razy i na wszelki wypadek zmówił Zdrowaśkę.
„Licho nie śpi” ─ pomyślał, naciągając pierzynę na uszy.
Za oknem hulał zimny, jesienny wiatr. Liście grzechotały po alejkach, gdzieniegdzie przy grobach sterczały nieruchome, do ziemi przygięte sylwetki pobożnych staruszek. Między skostniałymi od chłodu i starości palcami przesuwały się monotonnie koraliki różańca. Pomięte twarze smagał wiatr.
Stróż spał w najlepsze.
Stróż spał w najlepsze.
Przy grobowcu hrabiostwa Konoryszów stał ubrany na czarno, młody pan o bardzo bladej twarzy. Dewotki, mijając go, odwracały głowy. Nie znały przybysza i tylko modlitewny bezruch, w jakim tkwił, powstrzymywał je od wypytywania, kto zacz i kiedy przyjechał.
─ Patrz pani, Konoryszeszczak się objawił! ─ szepnęła jedna staruszka do drugiej, gdy przystanęły przy bramie, aby po raz ostatni wyszeptać: wieczne odpoczywanie.
─ Ta, objawił. Blady jakiś jak na panisko.
─ Iii tam, co pani. Jakie panisko? Te morgi to im przeca Ruskie jeszcze za cara pozabierały, a dworek z dymem w dwudziestem poszedł. Pewno w Hameryce był, tam wszystkie blade.
─ W Hameryce? Pani Agatko, bój się Boga!.. Słyszałam, że suchotnik z niego i gdzieś we Francji się leczył. Może przyjechał, bo mu niewiele zostało i chce na ziemi ojców kojfnąć.
─ U nas? Kojfnąć? Tfu! Wypluj pani to słowo!
─ A niby czemu?
─ A bo wiadomo, czego un się na tych kuracjach nabawił?... Słyszałam, że morowe powietrze we Francji jest.
─ Tfu! Bój się pani Boga! Tfu! Morowe? Skąd?
─ A bo przy jednym mieście średniowiecznem majstrują. Syn mnie mówił, on tam tera, proszę ja panią, na architekturze u stryjka jest.
─ Średniowiecznem? Co mi tu pani kit wciska? Dwudziesty wiek mamy, przed ruską zarazą świat obroniliśmy, a Francja we średniowieczu? Uch, brak im, widzę, naszego Marszałka. Ten by ich szybko wyciągnął.
─ Nie wciskam. Już ze trzydzieści lat temu to odkryli i odkopali, tera tylko badają. I syn ma tam na dniach pojechać, jak się ociepli. Oni, proszę ja panią, z tego Paryża wszędzie jeżdżą, jak nasze, nie przymierzając ułany na konikach… Pamiętasz pani, jak się na chłopców w dwudziestym machało? Oj, ładne to było, śliczne!
─ Co mam nie pamiętać? Sześć lat to nie wieczność. Tera to by się człek ze schodów nie stoczył, a już by przejechali. Teraz, pani, mają im motury dawać, Takie na mechanike.
─ Iiii, jednej brygadzie podobno. Wielka mi feta!
─ Feta, nie feta, pani kochana, ale ubrać się ładnie trzeba. A nuż jakiś mrugnie?
─ Mrugnie? Na panią? Chyba żeby powiedzieć, żebyś se pani na smętarnik wracała.
─ Z pani też nie lepsza krasawica!
─ Nie drzyj się pani, bo se, z przeproszeniem, wątpia naderwiesz i z miejsca na ziemię święconą trupem padniesz. A i Konoryszeszczak się obejrzał ─ dodała staruszka ciszej.
Obie dewotki spojrzały ukradkiem w stronę rodzinnego grobu hrabiostwa. Młody pan w czarnym płaszczu stał nieruchomo, z lekko pochyloną głową.
Agata trąciła towarzyszkę krzyżykiem od różańca pod żebro.
─ Idźmy, bo się jeszcze czym zarazim.
Staruszki zgodnie wykonały „w tył zwrot” i podreptały w kierunku rynku. Młody pan znad grobu hrabiostwa zniknął, rozpływając się w powietrzu.