Wizimir pisze: Uwielbiam więc dzieła, przez które trzeba trochę brnąć, jeśli na koniec jestem wynagrodzony ich zawartością - zwłaszcza, jeśli historia straciłaby na jej opowiedzeniu w prostszy sposób. Sam jednak fakt zmęczenia mnie przez twórcę nie jest dla mnie zaletą i nigdy nie będzie.
Pozwolę sobie się pod tym podpisać.
Osobiście czy film, czy książka wydumana poza pojęcie ludzkości nie jest wybitna tylko z samego faktu bycia wydumanym.
Weźmy na początek takiego "Johna Wicka". Kto oglądał, ten wie. Zbyt wiele filozofii to tam nie ma. Ale tak zapowiedzi, jak i twórcy filmu, nie pozostawiają złudzeń - to nie będzie filmowa adaptacja najmądrzejszych mądrości Paulo Coelho. To będzie sieczka. Nikt nie wymaga od "Johna Wicka", żeby nie był Johnem Wickiem, żeby był czymś więcej. W jakim stopniu czyni go to gorszym filmem?
I to mi się podobało w tym filmie chyba najbardziej. Przesłanie było jasne. "Zobaczycie mordobicie". Poszedłem na film, zobaczyłem mordobicie. Nie byłem rozczarowany. Wiedziałem, czego oczekiwać, i dokładnie to dostałem.
Obejrzałem kawałek "Mechanicznej pomarańczy". Bardzo dobry film podobno, znawcy kinematografii nie przestają się nim zachwycać. Mnie wynudził. Przerwałem.
Literatura? Zasnąłem na 90 stronie "III Dziadów". Moja pani od polskiego prawie dostała zawału. "Lalki" nawet nie ruszyłem. "Zbrodnię i karę" przerwałem na 67 stronie. Dostałem jedynkę z klasówki, ale serio wolałem grać w piłkę, niż to czytać.
Nad "Wiedźminem" przesiadywałem do piątej rano. "Harry'ego Pottera" łykałem w jeden dzień. Przeczytałem wszystko, co napisał Harlan Coben.
Powinienem się zachwycać "Dziadami", nawet jeśli mi się nie podobają? Bo podobają się komuś innemu?
Przeczytałem "Martina Edena" (Thana, pozdrawiam), nie powiedziałbym, że to lekka pozycja. Podobało mi się. Przeczytałem też z własnej woli "Quo Vadis", mając 12 lat. Podobało mi się. Przeczytałem "Trylogię". Nie podobało mi się. O czym to wszystko świadczy? Nie umiem docenić wysokiej literatury? Niegodnym jej ran całować? Niegodnym jej tworzyć, bo nie mam o tym pojęcia? Muszę przeczytać tysiąc najambitniejszych powieści, żeby mieć prawo cokolwiek pisać? Mam porzucić Cobena na rzecz Joyce'a? Lee Childa na rzecz Faulknera? Mam wyrzucić z półek Mroza, by zrobić miejsce dla Prousta, Dostojewskiego i jeszcze kilku innych, których pisanie mi się nie podoba?
Dlatego do szewskiej pasji doprowadza mnie wszelaka gadanina, że powinienem pisać tak a tak. Więcej tego, mniej tamtego, to wyrzuć, tamto włóż. Zgoda, ale czy to wtedy nadal będzie MOJE pisanie? Czy mam poświęcić swoją tożsamość w imię czyichś wydumanych ideałów? Mam pisać tak, żeby nikt tego nie zrozumiał, ale nie chciał przyznać? Mam pisać o rzeczach, które nikogo nie interesują, "bo tak powiedziano"?
Mogę poprawić warsztat, poszczególne elementy tekstu, lepiej i płynnej poukładać jego poszczególne elementy, ale nie napiszę czegoś, czym nie jestem. I niech też nikt nie oczekuje, że będę pisał jak Hemingway, z jednej prostej przyczyny - nie jestem Hemingway'em. I nie będę. Nikt nie będzie. Tylko Hemingway był.
Nie wymagajmy od słonia, by skakał jak małpa. Nie wymagajmy od małpy siły słonia. Kto chce pisać Literaturę, niech pisze. Kto chce czytać Literaturę, niech czyta. A kto chce psioczyć na literaturę, że nie jest Literaturą, lub vice-versa niech zamilknie.
Dodajmy do tego to, co stwierdziła Thana. Ludzie tutaj w większości się uczą. Czy ktokolwiek z Was, idąc do sklepu, widząc plakietkę 'Uczę się' wymaga cudów? Czy ktoś, kto dopiero co zaczął studia prawnicze, będzie znał wszystkie przepisy? Czy początkujący agent ubezpieczeniowy wyrecytuje "Ogólne warunki umów"?
Wątpię.
PS.
Faraon_tu_był.