Opowiadanie jest luźno, a nawet bardzo powiązane z grą "Syberia". "Zapożyczyłem" sobie drugoplanowych bohaterów owej gry i opisuje ich możliwą, ubarwnioną przeszłość, opierając się na niektórych faktach przedstawionych w grze. życzę miłej lektury.
***
Miłość, śledztwo i ból
Prolog: Lew na ulicach
Była cicha, księżycowa noc. Niebo pokrywały miliardy gwiazd, bijących jasnym blaskiem. W bezwietrznym powietrzu unosiła się dziwna aura tajemniczości. Nagle rozległo się przeraźliwe wycie wilków, których było pełno w tutejszych alpejskich lasach. Nad pobliskim przykościelnym cmentarzu unosiła się gęsta jak mleko mgła, która wzbudzała niepokój wśród zwierząt, które dzisiejszej nocy omijały to miejsce szerokim łukiem. W jednej chwili zaszła seria gwałtownych wydarzeń. Nad cmentarzem przeleciał puszczyk, pohukując żałośnie. Z drzewnych dziupli wyleciało kilkadziesiąt nietoperzy, które impulsywnie trzepotały skrzydłami. Na wąskiej, leśnej drodze pojawiła się niewielka ciężarówka, przed której kołami przebiegło stadko przestraszonych saren. Wyjechała na obszerny plac przed cmentarzem, który nocą był równie piękny jak za dnia. W pobliskim stawie, którego brzegi obsypane były przeróżnym kwieciem, a niespokojna tafla wody pokryta była białymi grzybieniami, które rytmicznie falowały wraz z wodą, żaby dawały swój cudowny koncert, którego można by słuchać nieustannie. Z niewielkiej skałki powyżej stawu wypływało małe źródełko, które tworzyło niedużą rzeczkę, która przy ujściu do sadzawki zmieniała się w wodospad, który nie zachwycał wielkością, lecz wyglądem. Opływał on rozrzucone kamienie i mikroskopijne wysepki, na których rosły przepiękne kwiaty. Wyglądało to jak wielka, kwiecista łąka, spomiędzy której wypływały małe strugi wody. Ciężarówka przejechała obok tego pięknego dzieła natury i zatrzymała się przed kościelną bramą. Z pojazdu wyszło dwóch mężczyzn. Rozejrzeli się, jakby wyszukując czegoś niepokojącego. Gdy nic takiego nie znaleźli, jeden z nich wyjął z samochodu niewielką skrzynkę na narzędzia i ruszył w kierunku cmentarza. Za nim poczłapał ten drugi. Wyglądał na takiego, który wypełniał każde polecenie swojego szefa, którym w tym przypadku był owy pierwszy tajemniczy osobnik. Przeszli przez wysoką, żeliwną bramę i ruszyli wąską ścieżką, wysypaną drobnym żwirem. Gdy mijali plebanię, nikły blask lampy naftowej chyboczącej przy drzwiach oświetlił ich. „Szef”, dobrze zbudowany i wysoki, miał chytry wyraz twarzy. Jego czarne oczy wyglądały jak długie tunele, w których nie ma ani krzty ciepła. Wyglądał na osobę bezwzględną, która jest zdolna nawet do najgorszych czynów, by osiągnąć wyznaczony cel. Drugi mężczyzna był odrobinę niższy od swojego kompana i o wiele chudszy. Miał owalną twarz, na której malowało się przerażenie. Wodnistymi oczyma co chwilę spoglądał, czy nikt ich nie śledzi. Wyglądał na osobę niezdarną i tchórzliwą. Zarówno on jak i jego towarzysz ubrani byli na czarno, przez co w mroku byli prawie że niewidoczni. Nagle pierwszy osobnik zatrzymał się. Drugi, który właśnie sprawdzał, czy nikt za nimi nie idzie, z impetem wpadł na niego. Pech chciał, że właśnie obok stała duża sterta drewna, na którą się przewrócili, co wywołało ogromny hałas, który zbudził psa. Zwierzak zaczął szczekać i skowyczeć, biegając na łańcuchu jak oszalały. Pierwszy mężczyzna zaklął głośno, chwycił drugiego za kurtkę i pociągnął w najbliższe krzaki. Po chwili z plebani wyszedł ksiądz, trzymając w ręku świeczkę. Rozejrzał się wokoło. Jego wzrok padł na przewrócony stos drewna. Podszedł bliżej. Był już tylko o krok od kryjówki dwóch osobników. Jeden z nich powoli wyjął z kieszeni broń. Drugi spojrzał na niego z przerażeniem. Wcześniej obiecał mu, że nie użyje siły.
- Na Boga, znowu ten wiatr! I jutro na nowo będę musiał wszystko układać! – jęknął głośno kapłan i szybkim krokiem poszedł do domu. Przed drzwiami uciszył psa i zniknął w głębi budynku. Osobnicy odetchnęli głęboko. Wyszli ze swojej kryjówki i ruszyli dalej żwirową ścieżką. Minęli spory plac, gdzie zazwyczaj odbywały się pogrzeby. Wyłożony był dwukolorowymi, betonowymi płytami, które układały się w przepiękną mozaikę. Na jego jednym końcu stał ogromny krzyż, wykonany przez najbardziej obytego we swoim kunszcie stolarza w całej Francji. Był wysoki, w całości wykonany z solidnego drewna dębowego. Mężczyźni przeszli obok placu i udali się dalej. W końcu, minąwszy przeróżne zarośla, krzewy i krzewinki dotarli na dużą, zieloną polanę. Była otoczona wysokimi drzewami . Na jej środku stał potężny grobowiec, otoczony złotym łańcuchem. Nad wejściem do niego stał ogromny lew, który wydawał się strzec spokoju pochowanych tu ludzi. Dwa osobnicy podeszli do niego. Jeden z nich wyjął ze skrzyneczki na narzędzia duży śrubokręt i odkręcił solidne śruby, które przytwierdzały go do podłoża. Z pewnością lew, gdyby mógł, natychmiast rzuciłby się na nich i rozszarpał ich na strzępy, przynajmniej tak myślał zdenerwowany drugi mężczyzna. Lecz lew nawet gdyby chciał, nie mógłby tego zrobić, ponieważ był w całości wykonany ze szczerego złota, więc tylko przyglądał się temu świętokradztwu. Mężczyźni podnieśli go i powoli ponieśli w stronę ciężarówki. Podczas drogi sekundy dłużyły im się jak godziny, a każdy krok zdawał im się czynić ogromny hałas. Na nieszczęście dla nich, gdy przechodzili obok uśpionego już psa, jeden z nich nadepnął na gałązkę, która złamała się z głośnym trzaskiem. Z budy natychmiast wyskoczył pies i zaczął wyć w niebogłosy. Dwaj osobnicy spanikowali. Prawie biegiem wrzucili złotego lwa do ciężarówki. Nagle jeden z nich obrócił się – z plebani właśnie wybiegł ksiądz, który mimo swojego starego już wieku, dość szybko biegł w stronę samochodu. Mężczyźni szybko wskoczyli do kabiny. Kierowca odpalił. Silnik zawył głośno i samochód szybko ruszył w stronę lasu, pozostawiając za sobą chmurę kurzu. Zrozpaczony ksiądz wynurzył się z tej chmury kichając i kaszląc.
- Stójcie! świętokradcy! – krzyczał głośno, choć i tak nikt go nie słyszał.
Najcenniejszy zabytek i relikt kościoła w Valadilene został skradziony!
Ciężarówka zniknęła w mroku nocy...